Pomysł wyjazdu do Tybetu w styczniu (2007) i przejechania pasma Himalajów na rowerze w środku zimy nie zrodził się we mnie aby odreagować nieznośne, letnie upały, doskwierające podczas wakacji na śródziemnomorskiej plaży. Nie wziął się również z jakichś masochistycznych pobudek, ani z tego, że jazdę po bezdrożach w trzydziestostopniowym mrozie i silnie wiejącym lodowatym wietrze przedkładam nad letnią przejażdżkę po urokliwych polach i lasach. Był po prostu koniecznością, która skłoniła mnie do odbycia tej wyjątkowo wyczerpującej podróży.
Samolot Rosyjskich Linii Lotniczych wylądował na lotnisku w Pekinie punktualnie o 6.00. Odebrałem rower i bagaż, spakowałem sakwy i ruszyłem w stronę wyjścia. Z pobłażliwym uśmiechem powitałem taksówkarzy oferujących podwiezienie do centrum. Mam rower. Jestem niezależny, myślę i z pewną miną ruszam w stronę najbliższego skrzyżowania. Chińskie niezrozumiałe znaczki na wielkich drogowskazach osłabiły trochę mój entuzjazm.
Dzień przed startem był bardzo nerwowy. Wciąż brakowało nam sprzętu, w tym miedzy innymi pary sakw i oświetlenia. Cały czas spędziliśmy w sklepach rowerowych kupując opony lampki, klucze i inne drobiazgi. Zacząłem się zastanawiać jak to się stało, że w wycieczce planowej z niemalże 4-o miesięcznym wyprzedzeniem jest wciąż tyle niedociągnięć...
Celem naszej wyprawy było przemierzenie Czukotki na rowerach od wybrzeży Pacyfiku do Oceanu Arktycznego. Po drodze odbyliśmy trekking górski z wejściem na najwyższą górę Czukotki - Velikaya.
Droga, którą jechaliśmy, nasypana została z gruntu i różnej gramatury kamienia. Mimo że przecina wiele rzek, jej budowniczowie - ograniczeni mizernym budżetem - nie wyposażyli jej w mosty. Dlatego też rzeki trzeba pokonywać wpław.
Kiedy o północy wyszedłem z samolotu na lotnisku w Delhi temperatura sięgała 40 stopni Celsjusza, a wilgotność była tak duża, że momentalnie cały pokryłem się potem. Na zewnątrz dworca czekał już tłum naganiaczy. To nic, że miałem rower, i tak proponowali podwiezienie do centrum. Jeden przez drugiego wykrzykiwali, że noc, że niebezpiecznie, że trudno znaleźć drogę itp.
W dniu 13 lipca 2005 wyruszyliśmy w naszą wyprawę życia. Przez pierwsze dni towarzyszyła nam trójka bikerów, która jechała w swoją dziewiczą podróż po Europie. Wspólnie z nimi przemierzyliśmy z zawrotną prędkością przez Czechy i Słowacje, docierając rankiem trzeciego dnia do Bratysławy i jeszcze tego samego dnia w godzinach popołudniowych do Wiednia, gdzie po zrobieniu pożegnalnego zdjęcia rozeszły się nasze drogi z ekipą Czajny.
BOB. Stoję sobie na drodze, obok leży plecak, słucham radyjka. Zatrzymuje się Bob, 63 leni, stara Toyota kempingowa. Bob kocha ten samochód. Tak co kilka miesięcy jedzie nad Missisipi spotkać się z bratem. Jedziemy autostradą gadamy swobodnie, zrywa się pasek - po godzinie naprawione.
Tuż przed zachodem słońca pijemy herbatę w jego aucie, a później Bob relaksuje się fajeczką magicznego zioła :). Jedziemy dalej, Bob trasę zna na pamięć. Nagle zrywa się i szuka czegoś nerwowo w torbie, myślę że szuka tabletek, więc mu pomagam z całych sił, bo wygląda jakby miał wykorkować jak ich nie zje na czas.
Udało się!. Po 18 dniach jazdy drogami Szwecji, Norwegii i Finlandii wjechaliśmy na NORDKAPP, skalisty cypel nad morzem Arktycznym. Po 34 dniach od wyruszenia z Polski byliśmy z powrotem w ojczyźnie. Przejechaliśmy w sumie 4510km. Każdego dnia byliśmy na rowerze niezależnie od pogody, nastroju czy doskwierających kontuzji. Nie korzystaliśmy z udogodnień przygotowanych dla turystów, zdani byliśmy tylko na siebie, samodzielnie organizując sobie obozowiska i przyrządzając posiłki przeważnie z przywiezionych z Polski produktów.