Wydrukuj tę stronę

TRASA TRANSFOGARASKA. ROWEREM PO RUMUNII

Autor  | 13-wrzesień-2015 | Odsłony 11038
Oceń ten artykuł
(22 głosów)

Trasa Transfogaraska podgrzewa krew i rozpala wyobraźnię. Przekuta w najwyższej partii Karpat przez reżim Nicolae Ceausescu w celach wojskowych, miała służyć do szybkiego transportowania wojsk z południa na północ kraju w razie ewentualnego ataku bratnich państw socjalistycznych, tak jak stało się to w Czechosłowacji w 1968 roku. Wtedy jedynym państwem bloku komunistycznego, które się wyłamało i nie wysłało swych wojsk do Czechosłowacji była właśnie Rumunia. Ceausescu mógł więc zakładać, że kiedyś taki los może spotkać i jego kraj. W najwyższym punkcie trasa osiąga 2034 metry przebiegając pomiędzy najwyższymi szczytami Rumunii Moldoveanu (2544 m. ) i Negoiu (2535 m.). Zamknięta przez 9 miesięcy ze względu na leżący śnieg. Zamykana w nocy ze względu na grasujące niedźwiedzie. Biegnąca serpentynami, pełna niezwykłych widoków, mostów oraz tuneli. Przebiegająca u stóp zamku Vlada Palownika zwanego Draculą.

   Nic tak nie pobudza przekuwania marzeń w rzeczywistość jak dobre zimne piwo w częstochowskiej Piwiarni gdzie razem z Darkiem dokonaliśmy wyboru wakacyjnego kierunku. Przyznam, że o Rumunii wiedzieliśmy niewiele a nasze wyobrażenia były nacechowane negatywnymi stereotypami, jakie z początkiem lat 90-tych przywieźli do Polski rumuńscy Cyganie. Przy regionalnym Zawierciańskim Bursztynowym, którym uczciliśmy pomysł przyszłej wycieczki wiedziałem tylko, że chciałbym zobaczyć Marmarosze, a Darek chciał przejechać właśnie Trasę Transfogaraską, o której wiele dobrego słyszał już wcześniej.Tyle i aż tyle było podwalinami naszego pomysłu. Nie było żadnego planowania, ustalania trasy i miejsc noclegów. Rower i sakwy w końcu niosą ze sobą pewną spontaniczność – nigdy nie wiesz co się wydarzy, kogo poznasz i gdzie będziesz spać. Pomysł, by pojechać do Rumunii wydał nam się tak doskonały, że natychmiast na mapie w telefonie sprawdziliśmy, jak najszybciej tam się dostać. Wyszło, że najlepiej byłoby startować w południowo – wschodniej Polsce, by w najwęższym miejscu przejechać Słowację i Węgry.

001

2 SIERPNIA. WISŁOK WIELKI. STARTUJEMY

   Dwa dni później, 2 sierpnia zostawiliśmy samochód u znajomych koło Komańczy i spakowani w sakwy skierowaliśmy swoje rowery w kierunku granicy ze Słowacją. Jako, iż w Rumunii planowaliśmy przede wszystkim trasy biegnące poprzez góry z niecierpliwością czekałem na pierwsze podjazdy, które chciałem przyjąć w ramach pewnej zaprawy i przygotowania. Los bardzo szybko wyszedł naprzeciw moim oczekiwaniom i po kilku kilometrach dość stromej wspinaczki osiągnęliśmy granicę słowacką. W miejscowości Palota czekało na nas pierwsze piwo – Krusovice, zimne, dobre, prosto z kranu. Pierwsza fotografia tej wycieczki przedstawiająca sowiecki czołg T-34, przy czym należy wiedzieć, że wszystkie państwa, które planowaliśmy zwiedzić w czasie wojny były w koalicji nie z ZSRR czy aliantami a z Hitlerem. Pamiętamy;).

   Ogólnie droga przez Słowację była całkiem przyzwoita – rzucała się w oczy dość spora pomników z czasów socjalizmu chwalących bohaterów radzieckich albo lokalnych komunistów i trzeba przyznać, że patrząc na to z pewnej perspektywy zacząłem zazdrościć Słowakom tego luzu i dystansu w podejściu do własnej historii. Jadąc z kolei przez Węgry takich pomników już nie widziałem, bowiem wszystkie zniszczono po 1989 roku i dziś stawia się, podobnie jak u nas pomniki narodowe.

002

2 SIERPNIA. PALOTA - SOWIECKI T-34 PRZY KTÓRYM SPOŻYWALIŚMY PIWO KRUSOVICE

   Ale póki co Słowacja. Od przypadkowo spotkanych rowerzystów z Polski pożyczyliśmy mapę tego państwa, którą sfotografowaliśmy i na podstawie wykonanych zdjęć, w piekielnym upale zaczęliśmy się kierować w stronę granicy słowacko – węgierskiej. Minęliśmy otoczone gorącym i lepkim fetorem slamsowisko słowackich Cyganów – coś takiego widziałem po raz pierwszy w życiu i nieźle już umęczeni dotarliśmy do Humennego, skąd dalszą drogę postanowiliśmy odbyć koleją. Z Polski startowaliśmy około godziny 13 i przejechanie prawie 80 kilometrów w 36 stopniowym upale odebrało nam skutecznie ochotę na dalszą jazdę rowerem. Nocleg wypadł w Koszycach, bez wątpienia jednym z ładniejszych miast jakie widzieliśmy na całej naszej trasie. Sporych rozmiarów starówka upodabniała to miasto do Krakowa. Chwilę jeździliśmy po niej bez celu, aż napatoczył się nam przypadkiem tani hotel K2. Po zameldowaniu skorzystaliśmy z uroków miasta i z chłodu, jaki zawarty był w miejscowym piwie. Padły solenne obietnice powrotu w to miejsce w bliżej nieokreślonej przyszłości.

003

2 SIERPNIA. KOSZYCE. KATEDRA. DYSTANS DZIENNY 78 KM

   Tymczasem rankiem nastąpiło niespodziewane wydłużenie postoju. Rozorałem oponę tak, że nadawała się tylko do wyrzucenia, na szczęście stało się to tuż przy sklepie rowerowym, więc szybko kupiłem nową. Nawet oponę trzeba wiedzieć, gdzie rozwalić J. Wymiana w strugach deszczu, bo dla odmiany zaczęło dość mocno padać i stanęliśmy w podcieniach jakiegoś kościoła, zapewne zabytkowego zastanawiając się co dalej? W sumie nie było sensu stać tak i na siebie spoglądać. Czas upływał o wiele milej, gdy całkiem niespodziewanie w naszych rękach znalazła się dobra czeska pszenica a parasol ogródka chronił tym razem nie od upału, ale od deszczu. Stracony czas na przymusowy postój w Koszycach nadrobiliśmy podróżując koleją do położonej 60 kilometrów dalej granicy węgierskiej.

005

3 SIERPNIA. KOSZYCE. DRUGI DZIEŃ WYPRAWY I AWARIA

006

3 SIERPNIA. KOSZYCE. BURSZTYNOWA PSZENICA, PIANA JAK ŚNIEG BIAŁA NA PRZECZEKANIE DESZCZU

   Satoraljaujhely, znane w Polsce z filmu CK Dezerterzy to całkiem przyjemne miasteczko. Po raz pierwszy naocznie przekonałem się, że węgierski to język z kosmosu. Tam nikt nie zna angielskiego i trzeba naprawdę nieźle się namęczyć, aby zdobyć jakiekolwiek informacje. W informacji turystycznej dostałem mapę Węgier, w knajpie zjedliśmy prawdziwy węgierski gulasz wypalający wszystkie bakterie, który podał nam nieco dziwny, delikatnej urody kelner. Tuż obok siedziała polska rodzina, od której dowiedzieliśmy się jaki jest w ogóle kurs forinta, bo płacąc na Węgrzech za wszystko w tysiącach ciężko się było zorientować, czy to drogo, czy nie.

   Z miasteczka wyjechaliśmy drogą rowerową. Mkniemy. Otaczały nas tropiki, pot lał się ciurkiem a my nic – tylko jechaliśmy w zapachu pól słonecznikowych, śliwkowych sadów i mnóstwa innych roślin o niezidentyfikowanych nazwach. Brakowało tylko bursztynowego świerzopu, gryki jak śnieg białej. Krótka przerwa w Sarospatak przy pomniku żołnierzy węgierskich poległych w I wojnie z doklejoną tabliczką tych z II wojny poległych na froncie wschodnim. No tak, Węgry, obok Niemiec były najbardziej poszkodowanym państwem po I wojnie. Okrojono je wtedy z połowy terytorium, ale dzięki mezaliansowi z Hitlerem dwadzieścia lat później odzyskali Ruś Zakarpacką od Słowacji, Wojwodinę od Jugosławii i Siedmiogród od Rumunii. Tym ostatnim, którzy również byli w koalicji z Niemcami Hitler oddał za to Odessę zdobytą na ZSRR. Tyle z historii.

008

3 SIERPNIA. SAROSPATAK. PRZERWA NA ZWIEDZANIE. DYSTANS DZIENNY 76 KM

   Generalnie jednak Węgry wschodnie, przez które jechaliśmy są beznadziejne dla rowerzysty. Płasko, nudno i gorąco. Momentami myślałem, że zejdę z tego świata z powodu upału, ale najwidoczniej opatrzność czuwała nade mną i mój czas jeszcze nie nadszedł.

   Największą atrakcją tego dnia była drewniana wieża widokowa z widokiem na nic. Poza tym, niestety w 40 stopniowym upale nie daliśmy zrobić planowanych jeszcze rankiem 150 km i dotrzeć do granicy. Zamiast tego zatrzymaliśmy się na niezwykłym campingu w miasteczku Kisvarda, na którym mieścił się ośrodek kąpielowy wyposażony w kilka całkiem n niezłych basenów. Nim jednak o tym się dowiedzieliśmy mitrężyliśmy czas nad chłodziwem typu Staropramen przy deptaku w centrum. Miasteczko było takie sobie: sklep cipo-ruha (chińska odzież i obuwie), skośnooka dziewczynka na różowym rowerku jeżdżąca przez cały czas w kółko, że od samego patrzenia kręciło się w głowie i oczywiście pomnik ze zrywającym się do lotu orłem – sen za Wielkimi Węgrami. Po dotarciu na camping kąpiel w basenie a potem piwo marki Borsodi, dość marne zresztą, które zakończyło ten wieczór. Pierwszy od lat nocleg pod namiotem. Przeżycie. Czołówka. Scyzoryk. Konserwa. Widokówka z dawnych lat :).

   Rano rozmowa z Polakami z sąsiadującego z naszymi namiotami campera. Mężczyzna piał z zachwytu nad drogą pomiędzy Syhotem Marmaroskim a Borżą. Że malownicza, że mnóstwo zabytkowych kościołów, że pięknie. Jakoś kościoły mnie nigdy nie kręciły, ale jak zabytkowy to mogę wejść i obejrzeć. Dlaczego nie.

   Mieliśmy niewielki problem z wyjazdem, nie bardzo wiedzieliśmy którędy kierować się z miasteczka na właściwą drogę prowadzącą na Rumunię. W mojej naiwnej wierze w podobieństwo języków podjechałem do Węgierki i zapytałem wymieniając miasto Vasarosnameny, przez które powinniśmy jechać. Cóż, miła, starsza pani natychmiast zasypała mnie gradem marsjańskich słów. Zacząłem się śmiać, i ona także śmiać się zaczęła rozumiejąc najwidoczniej bezsens naszego dialogu, ale mimo to migotała po marsjańsku dalej. Na przemian kiwałem głową, że wiem o co chodzi, albo, że nie wiem przyjmując zasadę: dwa kiwnięcia na tak i jedno na nie. Darek miał więcej szczęścia jak się okazało i udało mu się zrozumieć co mówił Jego rozmówca. To cud. Po chwili jechaliśmy przez węgierskie wsie w stronę granicy. Przystanki przy straganach z jakimiś brzoskwiniami i śliwkami, bowiem okazało się, że mój towarzysz podróży ma hobby, o którym nie wiedziałem. Nieustanne żarcie. W każdej chwili i na każdym przystanku. Jeszcze tylko ostania prosta i proszę, dojechaliśmy do granicy węgiersko-rumuńskiej. Tam małe zaskoczenie – po węgierskiej stronie cicho i spokojnie, po rumuńskiej strażnicy. Na szczęście tylko zerknęli na dowód i rower mój wkroczył na rumuńską ziemię. Pierwsze wrażenia? Lepszy asfalt, więcej śmieci, więcej zdezelowanych aut w porównaniu z Węgrami. I tak, od granicy notując pierwsze spostrzeżenia w nieznanym dla nas kraju dotarliśmy do Satu Mare.

009

4 SIERPNIA. CSEGOLD. PRZERWA NA UPAŁY:). DYSTANS DZIENNY 101 KM

   Satu Mare powiem Wam, że całkiem fajne jest. Dużo ładnych dziewczyn. Kolorowo. Po chwili pierwsza knajpa i cholernie długie czekanie na zamówiony obiad. W międzyczasie 3 piwa Silva na głowę, toteż stało się oczywiste, że dalej nie pojedziemy i że jednomyślnie postanowiliśmy tu pozostać. Dalej jak po sznurku: darmowa mapa Marmaroszy i plan miasta w centrum informacji, rezerwacja taniego hotelu przez booking gdzieś na peryferiach miasta oraz sympatyczne małżeństwo właścicieli hotelu i 11 letni syn, który w ich imieniu prowadził z nami konwersację. Dobry angielski ma ponoć z internetu i gier. Tiruriru – nie uwierzyłem :). Ale nocleg za 40 PLN od osoby był bardzo przyzwoity. Wieczorem spacer po słabo oświetlonych, skąpanych w upalnym wieczorze przedmieściach. Zimny Tuborg zakupiony w bladej poświacie elektrycznych świateł na stacji benzynowej. Do hotelu odprowadziła nas niewielka wataha bezdomnych psów. Wystarczyło tylko miękko wypowiedziane słowo i pogłaskanie zwierzaka po mordzie. Zapotrzebowanie na odrobinę ciepła wprost niewyobrażalne.

011A

5 SIERPNIA. BAIA MARE. PRZERWA OBIADOWA NA UROKLIWEJ STARÓWCE

   Nie wiem, czy to norma, ale o 8 rano już był upał. Sunęliśmy powoli w stronę Marmaroszy. W uroczym Baia Mare zjedliśmy wyśmienitą pizzę i wypiliśmy fantastyczne piwo. Zwiedziliśmy pieczołowicie odnowioną starówkę i tyle z przyjemności. Kolejne 30 kilometrów to już pod górę. Za jakie grzechy - nie mam pojęcia. Owszem, była kąpiel w ciepłym jeziorze otoczonym górami i nawet piwo w ostatniej miejscowości przed wjazdem w dzikie tereny, lecz cóż to znaczy przy podjeździe w bezkres. A ten bezkres chwilowo tworzył naszą rzeczywistość. Lasy, łąki, polany i nigdzie żywego ducha. Ani martwego nawet.

010

5 SIERPNIA. POPOŁUDNIOWY RELAKS W JEZIORZE FIRIZA

   Po dwóch godzinach podjazdu dotarliśmy do ośrodka sportowego Statiunea Izvoare. Wielkie schronisko wcale nie było gościnne, ponieważ wszystkie pokoje były użyczone rumuńskim reprezentantom w rugby, których ćwiczenia mogliśmy obserwować parę kilometrów wcześniej. Nie pozostało nic innego, jak ruszyć przed siebie jadąc do zachodu słońca i licząc na znalezienie fajnego miejsca na biwak. Kilka kilometrów pod górę kamienistą drogą wyczerpało nas przyzwoicie. Mnie może nawet bardziej, ponieważ po zatrzymaniu się na w miarę płaskim miejscu i stwierdzeniu: ‘’tu raj, zostańmy’’, Darek przejawił niespodziewanie chęć zjechania do najbliższej wsi po wino. Puściłem Go więc wolno, niech jedzie i się wyszumi, a sam zająłem się uprzątaniem placu z owczych bobków, rozstawianiem namiotów i znoszeniem drewna na ognisko.

012

5 SIERPNIA. POSZUKIWANIE NOCLEGU GDZIEŚ W MARMAROSZACH

015

5 SIERPNIA. MARMAROSZE. BIWAK NA DZIKO

   Zachodzące słońce nadawało okolicy jakiegoś nierzeczywistego blasku i aksamitnej głębi pełzających coraz śmielej w moim kierunku cieni. Wokoło żadnej żywej duszy a jedynym słyszalnym dźwiękiem był delikatny szept strumienia. Dawno nie czułem się tak wspaniale, otoczony tylko przez przyrodę, jedyny na świecie.

   Zapłonęły już pierwsze szczapy, gdy przyjechał mój przyjaciel z litrowym winem i kiełbasą. Wyciągnęliśmy jeszcze z sakw dwie plastikowe litrowe butelki piwa, w które przezornie byliśmy zaopatrzeni, fasolę w puszkach i przy takiej kolacji spędziliśmy wieczór pod niebem wprost zasypanym gwiazdami.

016

5 SIERPNIA. ZAKOŃCZENIE DNIA W GÓRACH MARMAROSKICH. DYSTANS DZIENNY 113 KM

  Wydawało mi się, że dopiero co zmrużyłem oczy, a już musiałem się zrywać. Na zewnątrz ujadały potwory. Rumuńskie psy pasterskie wielkie jak nasze owczarki podhalańskie ale znacznie od nich brzydsze. Pasterze pędzili do naszego strumienia owce a przed nimi wataha diabelskich strażników. Trzeba było szykować się do obrony, bo psiska zaczęły włazić już do strumienia i od naszych namiotów dzieliło je kilka metrów. Nadpalone, wyciągnięte z wczorajszego ogniska drągi i garść kamieni stały się naszą bronią ostateczną. Na szczęście pasterze widząc namioty popędzili owce dalej, więc i psy szczekając odeszły. Tyle dramatu, wróciła rzeczywistość, czyli głód. Szybko spakowaliśmy nasz dobytek i kamienistą drogą, która z czasem zamieniła się w dobrą betonkę dojechaliśmy do rumuńskiej wioski Desesti, w której zjedliśmy śniadanie. Wrażenie na mnie robiły charakterystyczne w całym regionie Marmaroszy wielkie drewniane, bogato zdobione bramy wprowadzające do każdego obejścia.

018

6 SIERPNIA. PORANEK Z MAŁO PRZYJAZNYMI PSAMI PASTERSKIMI

   Tak więc podróżowaliśmy stykając się niewątpliwie z tradycją, która było widać po regionalnych ubiorach, jakie na co dzień noszą tu starsze kobiety i podziwiając zabytkowe kościoły z ogromnymi, strzelistymi wieżami. Niektóre z nich wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Kościołów było na tyle sporo, że w końcu przestałem na nie reagować, no bo ileż można się zatrzymywać i robić zdjęcia. Po mniej więcej 30 kilometrach lawirowania między nimi dojechaliśmy do Syhotu Marmaroskiego – miasta przemytników, kurew i złodziei. Położone tuż przy granicy z Ukrainą miasto jest centrum kontrabandy i łącznikiem w przemycie towarów na linii wschód – zachód. Miasto małe, ciasne i duszne mocno zakorkowane samochodami i ludźmi. Wszędzie był tłok – powoli poruszaliśmy się między tubylcami prowadząc rowery. Obok pięknie ubranych kobiet kwiat rumuńskiej prowincji: wąsaci chłopi, Cyganie, żebracy. Miałem wrażenie, że przenieśliśmy się w inny czas, że wyniosło nas na koniec Europy, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Na swój sposób było to ciekawe i wciągające. Brudne bramy, zapach spalin, pośród których przeciskali się ludzie. Przemytniczy klimat, swoisty narkotyk, którym mimo woli się zaciągałem. Tradycja i nowoczesność, złote łańcuchy i pospolita bieda, kontrasty, przejaskrawienia, odcienie szarości – to, czego nie mamy przecież na co dzień.

020

6 SIERPNIA. CHARAKTERYSTYCZNE DLA OBSZARU MARMAROSZY BOGATO ZDOBIONE BRAMY

021

6 SIERPNIA. DESESTI - JEDEN Z KOŚCIOŁÓW WPISANY NA LISTĘ DZIEDZICTWA KULTUROWEGO UNESCO

022

6 SIERPNIA. DROGA DO PRZEMYTNICZEGO SYHOTU MARMAROSKIEGO

   Zbliżająca się burza podnosiła temperaturę czyniąc z miasta kocioł tysiąca zapachów, z których żaden nie był przyjemny, a mimo to klimat miasta nas wciągał i upajał. Knajpy podłe, zadymione nikotyną, więc wybraliśmy pizzerię umiejscowioną przy ruchliwym rondzie, brak witamin uzupełniając potem ogromną połówką soczystego arbuza konsumowaną na ławce na niewielkim skwerku.

   Wyjazd z Syhotu był ciężki, bo z powodu nadchodzącej burzy temperatura oscylowała w granicach 40 stopni. Rowerowy licznik przestał działać, a ja po wypiciu paru łyków wody zaległem na ławce koło drogi wychodzącej z miasta. Padłem i zasnąłem przed tym sklepem. Byłem nieżywy. Nie było szans obejrzeć jednej ze sztandarowych atrakcji regionu Marmaroszy – wesołego cmentarza w Sapancie. Zresztą po co, mało to cmentarzy w życiu widziałem? Po za tym sam jestem przecież wesoły, no po prostu kurwa żywioł, to gdzie mi na cmentarz? Darek jednak był nie pocieszony i do końca wycieczki nie mógł odżałować, że tam nie dojechaliśmy.

   Nie wiem, jak długo leżałem z rozrzuconymi rękoma, ale mój pragmatyczny kolega nie dał pomarzyć: ‘’Maciek, choć już jedziemy’’ rzekła Jego racjonalność. Wstałem więc, a jakbym wciąż leżał. Wsiadłem na rower, a jakbym się nie poruszał.

013A

6 SIERPNIA. SYHOT MARMAROSKI - W TAKICH PUNKTACH UZUPEŁNIALIŚMY WITAMINY

   Kolejne kilometry to jazda przez wsie, które niewiele się różniły od siebie: zdobione drewniane bramy, kościoły z wystrzelonymi w niebo wieżami. Jeden zwiedzamy, drugi nie. Jakoś się ogarnąłem podczas tej jazdy, natomiast ku memu zadowoleniu słabnąć zaczął Darek. Przed Sanktuarium 12 Apostołów w Barsanie poraczyliśmy się ich najlepszym, moim zdaniem piwem Ursus a potem zafundowaliśmy sobie odrobinę przerwy zwiedzając to święte miejsce, robiąc zdjęcia, czyli uprawiając szeroko pojętą turystykę i rekreację. Potem czas na zapisywanie kartek w pamiętniku, a dla Darka czas na pałaszowanie, czyli zapychanie kratera jak nazwałem Jego bęben bez dna. I pomyśleć, że gość jest szczuplejszy ode mnie.

   Tak czy inaczej, w strugach deszczu dojeżdżamy do miejscowości o nazwie Salistea de Sus. Darek zaprotestował przeciwko dalszej jeździe domagając się przerwy i obiadu. Nic, uległem tej nieuzasadnionej presji, poza tym w duchu przyznawałem Mu racje: w nogach mieliśmy PRAWIE 100 km po górach, był wieczór, chociaż wczesny a poza tym sam też byłem głodny. Do celu, czyli Borży pozostało jeszcze ze 30 km, bez szans na przejechanie tego dnia.

   Zauważyłem, co by nie mówić, przewagę nad moim kolegą miałem tylko wtedy, gdy się nie zatrzymywaliśmy przez dłuższy czas, bo generalnie daję radę jechać cały dzień bez jedzenia. Darek z kolei żuć coś musi często, inaczej nie pojedzie. Jak zeżre – staje się bezkonkurencyjnym, rowerowym demonem, zwłaszcza w jeździe pod górę.

026

6 SIERPNIA. BURZA W DRODZE Z SYHOTU DO BORŻY

   Tymczasem wynajmujemy czysty, zalatujący Zakopanem pokój na poddaszu. Upijamy się lekko piwem Timiszoarskim w pobliskim sklepie z tarasem przeznaczonym na konsumpcję. Przy słabej żarówce oblepionej owadami poznajemy mieszkańców wsi. Reagują na nas żywiołowo i z sympatią. Nawiązują się przyjaźnie, wymieniane są adresy, padają obietnice korespondencji. W absolutnych ciemnościach wracamy do swojego legowiska. Co za przyjemność było leżeć w czystej pościeli czując, że stan taki wypełnia i zaspokaja w całości wszystkie moje pragnienia….

024

6 SIERPNIA. GODZINĘ POTEM KRAJOBRAZ WYGLĄDAŁ TAK. DYSTANS DZIENNY 97 KM

   Dzień kolejny, 7 sierpnia zaczął się od niespodzianki – gospodarze pensjonatu zaprosili nas na darmowe śniadanie. Ja zadowoliłem się wyśmienitymi pomidorami i jajkami ze szwedzkiego stołu, Darek natomiast próbował każdego dania, przez co czas przewidziany na śniadanie nieco się nam wydłużył. Ponoć tak jest wychowany.

   Wyspani, najedzeni wyruszyliśmy w dalszą drogę, która do Borży oczywiście wiodła głównie pod górę, może nie jakoś stromo, ale za to bez przerwy. Po raz pierwszy w życiu widziałem cygański tabor, który wcale nie był kolorowy, jak to w czytankach dla dzieci, tylko wiało od niego raczej biedą. Parę koni, furmanek, namioty z brudnych koców, tlące się ognisko i gromada dzieci tworzyła dla nas niemałą egzotykę. Zaznaczyć jednak wypada, że Cyganie w Rumunii nie są tak bardzo widoczni jak na Węgrzech, nie mówiąc już o Słowacji.

023

7 SIERPNIA. WIDOCZNE W ODDALI GÓRY RODNIAŃSKIE. DYSTANS DZIENNY 76 KM

   Kolejne godziny jednak marnowaliśmy na szukanie noclegu, bowiem Borża, jako lokalny górski ośrodek turystyczny była w 100% zajęta. Owszem, znaleźliśmy jakiś dziwny pensjonat prowadzony przez małżeństwo Włochów oferujących nam błękitny pokój z białym szerokim łożem i pluszowym niebieskim sercem na kołdrze, a gdy zobaczyli nasze pełne dezaprobaty mordy szybko zaprowadzili nas do pokoju tonącego w brązie z dwoma łóżkami typu katafalk. Ale nie. Gdy mężczyzna napisał na kartce (nie znali angielskiego) 800 lei (ok. 800 PLN) po prostu wyszliśmy. Co prawda biegł z tą kartką przez podwórze za nami ze skreślonym zerem, ale mieliśmy go już gdzieś. Złodziejstwa i cwaniactwa nie można tolerować. Ale dzięki temu udało nam się znaleźć kameralne pole namiotowe prowadzone przez kobietę z Flandrii (część Belgii). No to cyk po Timiszoarskim, które ta sympatyczna kobieta miała w lodówce w dobrej cenie i rozłożyliśmy nasze namioty. W miarę upływu czasu pole się zaludniało, a głównymi lokatorami byli Czesi, Słowacy i oczywiście Polacy. Kolację przyszło nam zjeść w doborowym towarzystwie małżeństwa z Warszawy. Nieśmiertelna, puszkowana fasola i piwo Ursus – zestaw przyjaźni, radości i czynu. Tym czynem stały się naprzemienne kursy do pobliskiego sklepu z piwem.

030

8 SIERPNIA. DROGA NA PETROSUL - NAJWYŻSZY SZCZYT GÓR RODNIAŃSKICH

   Rankiem znów się okazało, że nie mamy kaca. Byliśmy nieprawdopodobnie tym zdumieni, co za fantastyczny klimat, albo co za piwo. Ruszyliśmy pieszo. Tak, tak, tego dnia w ramach przerwy od roweru postanowiliśmy zdobyć najwyższy szczyt Gór Rodniańskich: Petrosul (2303 m.) I gdy tak sobie szliśmy minął nas autokar z Polski, z którego w miejscu, gdzie kończy się asfalt a zaczyna ścieżka wysypała się grupa polskich emerytów. Nie sądziłem, że dożyję takiej chwili. Pamiętam, że w 1997 roku widziałem podobną sytuację z udziałem niemieckich staruszków na polskich Mazurach. Pomyślałem sobie, czy kiedyś Polacy będąc w mocno dojrzałym wieku będą tak aktywni i czy będzie ich na to stać. 20 lat później znalazłem odpowiedź. Nasze państwo wcale nie jest ani z dykty, ani w ruinie jak widać.

032

8 SIERPNIA. GÓRY RODNIAŃSKIE

035

8 SIERPNIA. PRZEŁĘCZ LA MEJDA

040

8 SIERPNIA. PETROSUL (2303 M.) ZDOBYTY

  N A więc zaczęliśmy wspinaczkę. Najpierw przez las, potem przez kosodrzewinę aż wreszcie ukazała nam się otwarta, górska przestrzeń. Spotkaliśmy dość liczną grupę turystów z Sanoka, przy których Darek wykonał efektowny pad. Dość szybkim tempem weszliśmy na przełęcz, by po chwili znaleźć się na samym szczycie. Czas wejścia z Borży na szczyt: 3 godziny. Widoki nie do opisania. Kilka zdjęć przy rumuńskiej fladze. Kilka zdjęć obejmujących panoramę gór i rozpoczęliśmy zejście na dziko, ścieżkami zaznaczonymi na dobrej jakości mapie kupionej dzień wcześniej w Borży. Na początku było bardzo przyjemnie. Minęliśmy zasilane górskim strumieniem dwa jeziora o wodzie zimnej i krystalicznej jak łza.

034

8 SIERPNIA. ZEJŚCIE NA DZIKO Z PETROSULU. NA POCZĄTKU CAŁKIEM PRZYJEMNIE

044

8 SIERPNIA. JEZIORO TUUNLE BUHAESCULUI...

046

...ZIMNE I KRYSTALICZNIE CZYSTE

   Przygoda zaczęła się potem. Zejście było coraz bardziej strome, aż w końcu trzeba było trzymać się skał i traw schodząc po stromiźnie. Zrobiło się jeszcze bardziej dziko i bezludnie a widoczne do tej pory ścieżki w tajemniczy sposób poznikały. Z obawy przed psami pasterskimi albo niedźwiedziami, których ilość w Rumunii stanowi ponoć aż 80% całej populacji europejskiej zabrałem ze sobą znaleziony, sporej wielkości pal. Niedźwiedzia co prawda nie spotkaliśmy, ale wielkie kupy a i owszem. Lis ani borsuk takich by nie zrobił. Wreszcie stało się to, co musiało się stać. Zabłądziliśmy. Maszerowaliśmy to w górę, to w dół, przełaziliśmy co rusz przez jakieś strumienie, których według mapy nie powinno być, mijaliśmy białe, wypalone od słońca czaszki chyba krów. Albo innych zwierząt, skąd mogliśmy wiedzieć. W końcu zrezygnowani postanowiliśmy iść wzdłuż strumienia w dół. Maszerowanie na przełaj po górach nie jest łatwe. Zejście zajęło nam ok. 5 godzin, ale za to w międzyczasie zdążyliśmy się wykąpać w górskim potoku. Tak po prawdzie, to uwielbiam takie klimaty. Wokół było przecież pięknie, zielono i słonecznie. Sierpniowe dni są długie, więc nie było ryzyka błądzenia po nocy. Gdy w końcu spragnieni dotarliśmy do wsi, w najbliższym sklepie kupiliśmy po piwie Ciuc. I do dziś nie wiadomo jak i dlaczego na stole pojawiła się druga kolejka. Zrobiło się miło i przyjemnie. Rozwiązały się języki w rozmowie z miejscowymi. Rozpoczął się relaks i odpoczynek.

047

8 SIERPNIA. ZEJŚCIE POZA WYZNACZONYM SZLAKIEM MA TO DO SIEBIE, ŻE SZYBKO GUBI SIĘ WSZYSTKIE ZAZNACZONE NA MAPACH ŚCIEŻKI...

047A

...I ŻE CZASEM JEST STROMO

049

8 SIERPNIA. GDZIEŚ W GÓRACH RODNIAŃSKICH. DYSTANS DZIENNY: 8 GODZIN MARSZU

   Kilka kilometrów spaceru w stronę Borży upłynęło nam w przyjemnej atmosferze. W mieście zjedliśmy wyśmienity obiad i w doskonałych nastrojach wróciliśmy do miejsca stacjonowania.

   Niedziela, jak wszystkie dni do tej pory powitała nas słonecznym porankiem. Zapowiadał się kolejny upalny dzień, ale my już przed 7 rano startowaliśmy w trasę. I chociaż wczoraj był dzień przerwy od roweru, to 8 godzinne skakanie po górach nie pozwoliło zregenerować dobrze sił. Ale początek był dobry, bo z góry jakieś 20 km promocji. Potem męczący i długi podjazd na przełęcz Pasul Setief (825 m), gdzie spotkaliśmy małżeństwo z Łodzi. Tak, to oczywiste: przywitały nas ochy i achy oraz spojrzenia pełne podziwu. Wspólne zdjęcia, autografy i świadomość czekającej nas jak nic: sławy. Dobrze jest jeździć na rowerze.

051

9 SIERPNIA. DOLINA RZEKI SALAUTA JESZCZE W CIENIU, PRZED KOLEJNYM UPALNYM DNIEM

   Wypiliśmy poranna kawę, Darek był głodny więc dodatkowo zjadł batonika. Potem 20 km w dół. Było jeszcze chłodno, jechaliśmy piękną, zieloną doliną do której nie wdarło się jeszcze słońce. Naszym celem była Salva a raczej stacja kolejowa położona w tej wiosce. Z powodu upałów nasza średnia dzienna była znacznie niższa od tej zakładanej przed startem, więc centralną Rumunię zmuszeni byliśmy przejechać koleją, by nadrobić straty. Dwa dni wcześniej w strefie WI-FI, przypadkiem znalezionej koło miejskiego szpitala w Borży poczytałem trochę o Braszowie i według opinii internautów miało to być piękne miasto, dlatego wybraliśmy je jako kolejny cel. Dodatkowo Braszów, jak się okazało był tez dobrą bazą wypadową w Transylwanię. Udało nam się znaleźć stronę poświęconą europejskim kolejom, a tam link do rozkładu jazdy. Ze stacji Salva odchodził tylko jeden pociąg w naszym kierunku więc nie mogliśmy się na niego spóźnić. Te 60 km przejechaliśmy w mgnieniu oka, dzięki sporej ilości zjazdów. Mijaliśmy marmaroskie wsie, gdzie zwyczajem wszystkie kobiety idące do kościoła miały na głowach czarne chustki. Te starsze ubrane w strojach odświętnych ludowych, te młode ubranie zwyczajnie, przy czym ich chustki miały już kolorowe otoki, jakieś cekiny czy świecidełka.

   Po dotarciu na miejsce konaliśmy z upału i pragnienia. Była godzina 10 a już ponad 30 stopni. Posiłek zjedliśmy przed sklepem w otoczeniu ludzi wracających z kościoła. Po latach wymuszonego ateizmu jak widać wiara wróciła ze zdwojoną siłą w dusze Rumunów.

   Dworzec kolejowy w Salvie położony jest 2 kilometry za wsią. Cisza, spokój, obleśny wychodek. Kupiliśmy bilety na migi porozumiewając się z kobietą, która jednak z niewiadomych przyczyn odmówiła sprzedaży biletu na ‘’bicykleta’’. Jechaliśmy więc bez biletu na rower. W trzęsącym się wagonie, przy drzwiach automatycznych, które bez przerwy same się otwierały i same się zamykały przez co nie mogliśmy o nie oprzeć naszych rowerów. Konduktor dostał w łapę 10 lei za rowery – tu nic się jak widać nie zmieniło. We wspomnieniach polskich pilotów, które czytałem, opuszczających Polskę po wrześniowej klęsce 1939 bardzo często przewija się łapówkarstwo rumuńskich urzędników: kolejarzy, policjantów i żołnierzy. Jak widać, mimo upływu ponad 70 lat ten proceder pozostał bez większych zmian.

050

9 SIERPNIA. AFRYKAŃSKIE UPAŁY ZMUSIŁY NAS DO POKONANIA CENTRALNEJ RUMUNII KOLEJĄ

   Po mniej więcej godzinie jazdy dojechaliśmy do stacji przesiadkowej Dej Calatori. Brzydkie było to miasto, w którym przyszło nam jeść posiłek typu pizza. Bo pizza i mleko to artykuły spożywcze za które Rumunię należy pochwalić – z nabiałem nie dorastamy im nawet do pięt, z pizzą jest nieco lepiej, przy czym w każdej knajpie, nawet podłej, gdzie ją zamawialiśmy otrzymywaliśmy produkt na najwyższym poziomie. Włóczyliśmy się prowadząc nasze rowery w niemiłosiernym upale w kierunku dworca nie marząc nawet o jakiejś zmianie temperatury. A tu masz – nastąpił cud. Pociąg, który miał nas dowieść do Braszowa miał klimatyzację. Mało tego – miał też przedział dla rowerów, przy czym znów trzeba było dać konduktorom w łapę za rowery. Tak wiec w bardzo komfortowych warunkach podróżowaliśmy przez Siedmiogród oglądając zza okna kolejne pasma gór. Tuż obok był wagon barowy, który prowadziła sympatyczna Węgierka, dla odmiany znająca kilka słów po angielsku, a nawet po polsku. Przy zakupie drugiej kolejki piw dokonał się akt przyjaźni polsko-wegierskiej i odtąd pani przestała pobierać ode mnie kaucję za butelki wierząc na słowo, że je odniosę :). Poznaliśmy też jedną rowerzystkę – Ildiko. Ildiko była rumuńską Węgierką, a do tego chyba jakąś poliglotką znającą parę języków. Oczywiście angielski perfekt, dlatego po mniej więcej kilkunastu minutach rozmowy zapadło z naszej strony wstydliwe milczenie. Wyczerpaliśmy nasz zasób słów :). Ale za to Ildiko gadała jak nakręcona. Nie wszystko dało się zrozumieć, ale wypadało się uśmiechać, aby zamaskować swoją niewiedzę. Tak czy inaczej, na pamiątkę spotkania i za miłe towarzystwo, gdy wysiadała podarowałem tej fajnej dziewczynie świecące biało-czerwone żelki na rower z napisem Polska.

052

9 SIERPNIA. BRASZÓW NOCĄ. DYSTANS DZIENNY 80 KM

   Do Braszowa dotarliśmy już po zmroku, około 22. Jechaliśmy bez celu w stronę centrum. Krater Darka już pracował i doskonale wiedziałem, o czym chłopak teraz myślał. Zapadły mu się policzki, oczy, zaczęły wypadać włosy i zęby. Był głodny, ale priorytetem było przecież znalezienie jakiegoś lokum a nie przekąski. Wszedłem do pierwszego napotkanego hotelu i zaskoczenie. Koszt dwuosobowego pokoju to 116 lei (116 PLN). Hotel był co prawda i z zewnątrz i we wewnątrz stylem nawiązujący do minionej, socjalistycznej dekady ale był czysty. Pokój z czerwonym dywanem, wanna w łazience oklejona starymi kafelkami i co najważniejsze – ścisłe centrum miasta. Miasta, które okazało się bardzo piękne. Knajpy, kamienice, rynek – znów czuliśmy się jak w Krakowie – brakowało tylko antysemickich napisów na murach oraz tych opisujących krakowskie kluby piłkarskie. Tym razem, ze względu na późną porę przybycia zadowoliliśmy się zestawem w McDonalds i zmęczeni wróciliśmy do pokoju.

054

10 SIERPNIA. WIDOK NA BRASZOWSKĄ STARÓWKĘ Z OKIEN NASZEGO HOTELU

056

10 SIERPNIA. BRASZÓW. DZIEŃ ROZPOCZĘLIŚMY OD PORANNEJ KAWY...

057

I PORANNEGO BROWARA NA OCHŁODĘ...

   Rankiem kolejna niespodzianka, która to już podczas tej wyprawy. Z 6 piętra hotelu….. ujrzałem fantastyczny widok na całe stare miasto. Czerwone, nadniszczone pole miejskich dachów skryte w cieniu wielkiej góry, na której ustawiono na wzór hollywoodzki napis: BRASOV. Zamarłem w niemym zachwycie. Niczym japońscy turyści fotografowaliśmy wszystko dookoła. Rolki z aparatów powoli zapełniały wolne miejsca w sakwie. A nie, teraz przecież wszystko cyfrowe, można cykać dopóki nie zabolą paluchy.

   Poranna kawa i ciastko. Zakupy pamiątek. Oczywiście poranny browar podany przez barmankę o śródziemnomorskiej urodzie, zadziwiające – piwo na tej wycieczce lało się strumieniami, a kaca jak na lekarstwo.

058

10 SIERPNIA. WYJAZD Z BRASZOWA W KIERUNKU GÓR FOGARASKICH

   Wyjechaliśmy z miasta wygodną, dobrą drogą z wydzielonym poboczem dla rowerów kierując się na Rasznów. Z dala widać było już wielki, strzelisty blok Fogaraszy – gdzieś tam była poprowadzona droga – suma marzeń mojego kolegi a z czasem, zwłaszcza po jego opowieściach i zdjęciach oglądanych w internecie także i moich. Ale najpierw, po przejechanych 20 kilometrach Rasznów, urocze, małe miasteczko z górującym wielkim, posępnym zamczyskiem. Niestety, cała starówka była rozkopana z powodu wymiany nawierzchni. Najwidoczniej w Rumunii nie obowiązują żadne przepisy BHP bo przeciskaliśmy się pomiędzy różnymi typami koparek, spychaczy i innych maszyn. Trudno było z powodu tych prac zrobić fajne zdjęcie, ale przecież główna atrakcja była dopiero przed nami.

060

10 SIERPNIA. ROZKOPANY RASZNÓW I GÓRUJĄCY NAD MIASTEM ZAMEK

    Minęliśmy zatłoczone parkingi i oczywiście stromizną z mozołem wspięliśmy się pod zamek. Zakupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie twierdzy. Podzamcze, zamek wysoki, zabudowania gospodarcze, tłumy ludzi – a z góry nagroda w postaci widoku na Góry Fogaraskie. Przyznam, że patrząc na ten masyw pojawiły się we mnie obawy, czy dam radę tam wjechać. Rower był mocno obciążony sakwami i namiotem. Kilkaset kilometrów miałem już w nogach, każdy dzień był wypełniony wysiłkiem od rana do wieczora - to wszystko rozbudzało moje obawy. Jedyne, bo mogłem, to po prostu przestać o tym myśleć i przyjmować wszystko na bieżąco, bo w końcu były przecież wakacje.

061

10 SIERPNIA. ZAMEK W RASZNOWIE I KOLEJNY, UPALNY DZIEŃ

062

PANORAMA FOGARASZY WIDOCZNA Z RASZNOWA. GDZIEŚ TAM MIAŁA ZNAJDOWAĆ SIĘ NASZA TRASA....

   Nim ruszyliśmy w dalszą drogę tankowanie kakao w foliowym woreczku pod sklepem (to ja) i napełnianie kratera (to Darek). Kolejne kilometry już w upale, czyli jak zwykle rumuński standarcik. Lecz nim tempo spadło przed nami kolejny zamek, w Branie – znany z ekranizacji filmowej ‘’Drakuli’’. Co prawda sam zamek z legendarnym Vladem Palownikiem miał niewiele wspólnego, poza tym filmem oczywiście, ale marketingowo został wykorzystany znakomicie. Przed zamkiem wypisz wymaluj zakopiańskie Krupówki. Brakowało tylko białego niedźwiedzia. Po alejkach z pamiątkami przewalały się tłumy. W knajpach – tłumy. Przed zamkiem – tłumy. Nie na darmo rowerzyści z Niemiec, których spotkaliśmy w Braszowie ostrzegali używając znamiennego ‘’Achtung’’ przed zwiedzaniem zamku w Branie. Swoje w kolejce trzeba odstać, ale jako iż ani Darek, ani ja nie przepadamy za spędem i jarczmarczną turystyką odpuściliśmy sobie zwiedzanie zamczyska zadowalając się paroma fotografiami z zewnątrz. Walnęliśmy oczywiście po browarze, aby poczuć klimat i w drogę.

065

10 SIERPNIA. ZAMEK BRAN. TO TU KRĘCONO DRAKULĘ I TO TU PRZYJEŻDŻAJĄ TŁUMY TURYSTÓW

   Kolejne 27 kilometrów już tylko ostro pod górę. Przedsmak tego, co maiło nas czekać w Fogaraszach. Darek na swoim wypasionym rowerze z elementami karbonowymi o wielkich kołach odjechał mi niestety, ale byłem spokojny. Wiedziałem, że jak zgłodnieje to przestanie machać nóżkami i stanie. Więc miałem ze dwie godziny tylko dla siebie. Wspinaczka była dość stroma, padał deszcz. A nie – to nie deszcz wcale, ale pot, który kapał z twarzy. W ten sposób mój organizm pozbywał się piwa i w ten sposób wyjaśniła się zagadka, dlaczego po rumuńskim piwie nie mam kaca :).

066

JADĄC NIEMAL 30 KM POD GÓRĘ MOGŁEM PODZIWIAĆ Z PRAWEJ STRONY MASYW MUNTI BUCEGI...

067

...A Z LEWEJ MUNTI IEZER

Wjeżdżałem coraz wyżej i wyżej, mijałem całkiem ładne wioski i zachwycałem się widokami. Po lewej i po prawej ogromne, skaliste góry. Na niebie tylko błękit a schodzące słońce nadawało światu coraz pełniejszych i ostrzejszych braw. Zbliżała się tzw. złota godzina, czyli najlepszy moment na robienie zdjęć. Toteż robiłem – z rąsi widoki, czasem się zatrzymywałem, czasem prosiłem kogoś o fotę. Turysta z Polski pełną gębą.

070

10 SIERPNIA. PODJAZD POD PRZEŁĘCZ BRARI

069

PO 27 KILOMETRACH PODJAZDU ROZPOCZĄŁ SIĘ ZJAZD DO MIASTA CIMPLULUNG. DYSTANS DZIENNY 100 KM

   Po dotarciu na sam szczyt spotkałem mojego kolegę, który zakomunikował mi o potrzebie pilnej konsumpcji. Nie zaskoczył mnie wcale. Też byłem głodny, ale musiałem się odegrać za ten podjazd, więc rzuciłem tylko – jedźmy jeszcze. Rozpoczął się bardzo długi zjazd z rzadka przerywany dość stromymi podjazdami. Naprawdę, te zjazdy w Rumunii to jakiś mega wypas jest. Rower obciążony sakwami osiągał zawrotną szybkość, Darek mówił, że pod 70 km. Niestety, mój licznik się zwalił z wrażenia, a raczej z gorąca już na początku wycieczki, więc musiałem polegać na tym, co mówił mój przyjaciel.

   Parę zdjęć przed monumentalnym pomnikiem poległych rumuńskich żołnierzy z czasów I wojny i wjechaliśmy do Cimpulungu. Miasto może nie szczególnie ciekawe, ale za to całkiem przyjemne. Udało nam się znaleźć nocleg w kolejnym hotelu z czasów Ceaucescu, także w dobrej cenie. Komunistycznie, aczkolwiek czysto. Wieczorem wycieczka po słabo oświetlonym łapiącym oddech po upalnym dniu mieście. Dobry kebab na kolację, browar w miejscowym pubie i spać. To był bardzo dobry dzień. Przejechaliśmy tego dnia równe 100 kilometrów.

072

11 SIERPNIA. W CURTEA DE ARGES WJECHALIŚMY NA SŁYNNĄ TRASĘ TRANSFOGARASKĄ...

   Dzień kolejny rozpoczęliśmy od dobrej kawy w kawiarni naprzeciwko hotelu. Cimpulung wyglądało zupełnie inaczej, niż wczoraj wieczorem, bo trzeba wiedzieć, że w miastach rumuńskich jest znacznie mniej świateł niż w polskich. Jechaliśmy więc główną arterią miasta i oglądaliśmy budzące się do życia lecz już spowite spalinami miasto. Tuz po wyjechaniu rozpoczęła się kraina stu podjazdów i zjazdów. Jechało się jak na fali, w górę i w dół. Co chwila mijaliśmy znaki informujące że czeka nas 8% podjazd, albo 8% zjazd. Co za precyzja. Mimo, że była to droga krajowa to jak w Indiach spacerowały sobie po niej wyluzowane krowy. Pod górę w kolejnym upalnym dniu zarzynałem swoje mięśnie, z górki natomiast można było się ścigać z ciężarówkami. W miejscowości Robaia zrobiliśmy sobie krótką przerwę przed sklepem rozmawiając na migi z miejscowymi, popijającymi piwko mężczyznami. No więc i my kupiliśmy po butelce piwa Bucegi, do której pani sklepowa dołączyła losy. Mój był szczęśliwy, wygrałem oryginalną szklankę z napisem: Bucegi 100% Romanese, 100% Transilwania. Obiad wypadł nam w Curtea de Arges – miejscowości położonej przy Trasie Transfogaraskiej.

073

11 SIERPNIA. RUMUŃSKIE KLIMATY...

   Z Curtei dość długo jechaliśmy po równym terenie, co przyznam szczerze mnie osobiście rozczarowywało, nie wiem – spodziewałem się bowiem morderczego podjazdu, ekstremalnych warunków a na poboczach porzuconych, zardzewiałych rowerów i zwłok rowerzystów zmarłych z przemęczenia. Tymczasem w porównaniu z dniem wczorajszym życie fundowało nam relaks, tyle tylko, że jakby w piekarniku.

   Ale w końcu przyszła pora na przygodę. Zaczęło się od oglądania prawdziwego zamku Drakuli w Poenari. Ale najpierw katorga, czyli niemal 1500 schodów pod górę, rzecz jasna bez rowerów, które zostawiliśmy na dole przy sklepiku z pamiątkami. Nagła praca innych mięśni powodowała dziwne uczucie uginających się wbrew mojej woli nóg, co było nawet całkiem zabawne.

077

WEJŚCIE DO PRAWDZIWEGO ZAMKU DRAKULI W POIENARI

078

11 SIERPNIA. ZAMEK POIENARI PRZY PIWIE TIMISZOARSKIM

075

11 SIERPNIA. WIDOK Z ZAMKU DRAKULI NA POŁUDNIOWĄ CZĘŚĆ DROGI TRANSFOGARASKIEJ

   Na szczycie powitał nas sprzedawca biletów i dwa manekiny na palach, lecz dalej już tylko same pozytywy. Stosunkowo niewielkie ruiny zamku znajdują się na szczycie góry skąd rozciągała się zapierająca dech panorama na południową część Trasy Transfogaraskiej, którą zamierzaliśmy jechać jeszcze tego samego dnia. Popołudniowe słońce wyciągało wszystkie kolory z krajobrazu, jaki się przed nami roztaczał. No to tak siedliśmy sobie w absolutnej ciszy na najwyżej położonej części zamku i zrobiliśmy po Timiszoarskim. Wakacje. Wypoczynek. Bajka. Poniżej nas niewielkie grupki turystów, bo trzeba wiedzieć, że Poienari wcale nie przypomina brańskich Krupówek. Tam zgiełk i hałas, tu cisza i spokój. Wspaniale. Pół godziny przerwy, zejście w dół i skok na rowery.

079

11 SIERPNIA. WSPINACZKĘ W GÓRY FOGARASKIE CZAS ZACZĄĆ...

080

WĄSKA I KRĘTA DROGA PROWADZIŁA NAS CORAZ WYŻEJ...

081

NAD NAMI WYSOKIE GÓRY, POD NAMI PRZEPAŚCIE - NIE WSZĘDZIE ZABEZPIECZONE

083A

TRASA TRANSFOGARASKA - IM WYŻEJ, TYM CIEKAWIEJ

   Zaczęliśmy naszą wspinaczkę. Droga była stosunkowo wąska pnąc się ostro w górę. Bardzo ciasne zakręty, mosty, tunele, niskie barierki zniszczone zresztą mocno przez czas lub nawet ich brak gwarantowały naprawdę sporą dawkę doznań. Byle wyżej, byle dalej. Przy tamie, która piętrzy wody jeziora Vidraru tłum turystów. Robili zdjęcia, więc i my zrobiliśmy zdjęć parę zachwycając się tą ogromną tamą. Sporych rozmiarów jezioro otoczone było drogą z obu stron. W lewo odchodziła asfaltowa Transfogaraska a w prawo szutrowa bezimienna ;). Wybraliśmy szutr, i przez ciemny, wykuty w skale tunel wjechaliśmy w gęsty, leśny szpaler drzew. Tak przez dwie godziny jechaliśmy na styku granicy las – jezioro. Wokół martwa cisza i porozstawiane co parę kilometrów znaki ostrzegające przed grasującymi niedźwiedziami. Czasem z lasu dobiegały nas faktycznie niezidentyfikowane odgłosy ale ręki uciąć sobie nie dam, czy to akurat były niedźwiedzie. Momentami las był tak gęsty, że nawet padający deszcz nie był w stanie przebić się do drogi, którą po której się poruszaliśmy. A jechaliśmy dość szybko, bo droga była odpowiedniej twardości i jak na rumuńskie standardy mało kamienista. Darek coś tam pobąkiwał o spaniu na dziko, ale mnie marzył się prysznic. Taki wygodniś jestem, choć oczywiście szat nie darłem – i zakładałem, że jeśli nie spotkamy nic godnego uwagi w przyzwoitej cenie to się skuszę na spanie w namiocie.

083

11 SIERPNIA. TAMA NA JEZIORZE VIDRARU

084

11 SIERPNIA. JEZIORO VIDRARU OBJECHALIŚMY SZUTROWĄ, LEŚNĄ DROGĄ OD ZACHODNIEJ STRONY...

084A

...CO PARĘ KILOMETRÓW MIJAJĄC TAKIE ZNAKI

   Ale spotkaliśmy. Hotel Cumpana o właściwościach zbliżonych raczej do naszego polskiego schroniska położony był tuz nad jeziorem. Cena za pokój z prysznicem była bardzo przyzwoita. Nastąpił więc pewien rozdźwięk w wyborze miejsca na nocleg. Darek chciał na dziko, by polować na niedźwiedzie chyba, ja natomiast skłaniałem się do hotelu. Trzeba więc było użyć fortelu o nazwie Ursus. Nic tak bowiem nie łamało oporu mojego kolegi jak browar, albo micha z żarciem. A najlepiej wszystko połączone razem. Więc chytrze kupiłem najzimniejsze i podałem mu wymawiając jedno, przyjemnie brzmiące słowo: ‘’pij bracie’’. I tak siedzieliśmy sobie w ciszy na sakwach, popijając Ursusa i spoglądając na jezioro gdy przyszli Niemcy. Znienacka, jak to oni, nagle łomocąc kolbami w drzwi…. Było ich dwóch, podróżowali samochodem po Rumunii, ale pech – ułamał im się klucz w stacyjce. A więc odwieczny Drang nach Osten został zatrzymany tu, w Transylwanii nad jeziorem Vidraru. Żeby nie było, rozmowa była bardzo miła. Owszem – pokazałem im zdjęcie w telefonie poniemieckiej tamy w Mamerkach na Mazurach z widocznym śladem po nazistowskim godle oraz groby żołnierzy niemieckich (obrońców) i radzieckich (atakujących) w Zimnicach na Opolszczyźnie. Groby takie same, ale na tych niemieckich kwiaty, na radzieckich tylko zagrabiona ziemia. Dyskusja robiła się coraz bardziej interesująca, obstawiałem, że dziadek każdego z nich służył w Wehrmachcie i nawet chciałem o to zapytać ale interweniował Darek odciągając mnie od tej pasjonującej rozmowy informując, że bierzemy nocleg w hotelu. Solennie obiecaliśmy sobie nawzajem spotkać się przy wieczornym ognisku i omówić parę istotnych spraw z zagadnień polsko – niemieckich, ale nie. W pokoju, jak mawiał kapitan Bednarz wóda weszła do kompanii, czyli w tym przypadku na stół.

085

11 SIERPNIA. HOTEL CUMPANA I PALINKA, KTÓRA ZAGASIŁA ŚWIATŁO. DYSTANS DZIENNY 98 KM

   Jadąc wcześniej, koło południa jeszcze przez rumuńską wieś zrobiliśmy zakupy i między innymi, od stojących na poboczu chłopów zakupiliśmy ichniejszy bimber – Palinkę. Nie przepadam za mocnym alkoholem, w zasadzie to w ogóle go nie piję, no ale mój współuczestnik wyprawy stanowczo stwierdził, że trzeba popróbować lokalnych smaków. Półlitrowa ok. 60% Palinka w butelce po Pepsi o kolorze i smaku benzyny zdążyła całkiem nieźle się podgrzać w sakwach. Smakowała mówiąc oględnie średnio. Ale co tam smak skoro liczył się klimat…

Koniec świata nastąpił nagle, nie wiem nawet jak. Z rozkrzyżowanymi rękoma, w ubraniu obudziłem się na łóżku. Była 2.10. Na fotelu, ze skrzyżowanymi dłońmi spał Darek. Wyglądał jak matejkowski Stańczyk – dostojnie i dokładnie w takiej samej postawie jak go zapamiętałem nim zgasło mi światło. Z trudem polazłem do łazienki wziąć prysznic…..

085A

12 SIERPNIA. JEZIORO VIDRARU. MARZENIA I KAC

   12 sierpnia, środa miał być najpiękniejszym dniem całego naszego tripu. To na ten dzień czekaliśmy śniąc o tej mekce kolarstwa, jaką bez wątpienia jest Trasa Transfogaraska. Tymczasem ból głowy, kac i tramp w ustach przywitał mnie rankiem jak najlepszy towarzysz. Darek o dziwo czuł się dobrze. Twardziel, albo taki zaprawiony. Usiadłem więc sobie na brzegu pięknego jeziora, na chłodnym jeszcze piasku zaciągając się lekką bryzą. Jak to zwykle na kacu bywa, przez głowę przetaczały się różne myśli raczej nie związane z rzeczywistością. Przypomniała mi się na przykład chwila, gdy siedziałem na nadmorskiej plaży, a obok leżała moja dawna dziewczyna z rozrzuconą włosów rozgwiazdą na piasku i już chciałem cofnąć czas, by obok Niej się położyć gdy z sentymentalnych marzeń wyrwał mnie bynajmniej nie kobiecy, ale męski, zachrypnięty głos z pytaniem – stwierdzeniem: ‘’może wreszcie pojedziemy’’….. Wszystko nagle obumarło. Winda się zerwała i z 30 piętra spadła z hukiem na dół. Wrócił ból głowy i kac. Witaj rzeczywistości i doczesności, świecie nasz….

086

12 SIERPNIA. TRASA TRANSFOGARASKA. ROZPOCZYNA SIĘ PODJAZD WŁAŚCIWY

   Wsiadłem na ten rower jakby, ale jechało mi się na nim tak, jakby był bez przedniego koła. Ryłem więc widełkami twardą drogę zostawiając dwa wyorane ślady mojego potu i łez.

   Zostałem sam, ponieważ, dokładnie tak jak się spodziewałem ultra karbonowy rower o wadze 300 gram poniósł Darka hen daleko, gdzieś tam. Początkowo podjazd nie był stromy, jechało się względnie, gdyby nie ten ból głowy. W ten sposób minąłem zabudowania jakiejś turystycznej wioski. W ostatnim zamieszkanym jej punkcie czekał na mnie mój kolega. Zjedliśmy śniadanie i jakieś naleśniki, żeby cukier był i siła na podjazd. Przyjechali na kolarkach Czesi, ale prowadzenie rozmowy tym razem scedowałem na Darka. Jemu nic dolegało, wydawał się rześki, pojadł, więc i gadka mu się rozwinęła.

087

CAŁA TRASA PACHNIAŁA PALONYM SPRZĘGŁEM I TARTĄ OPONĄ...

088

IM WYŻEJ TYM MNIEJ DRZEW I CHŁODNIEJ...

089

WODA Z LICZNYCH STRUMIENI ZBAWCZO LECZYŁA WSPOMNIENIA PO PALINCE

   Przyznam, że śniadanie dobrze wpłynęło na moje samopoczucie. Jeszcze zza ściany lasu mogłem podziwiać ogromny masyw Moldoveanu, najwyższego szczytu Karpat Południowych i całej Rumunii (2544 m). Gdzieś za 3-4 godziny kręcenia powinienem być w jego pobliżu. Droga robiła się coraz ładniejsza, jechałem pośród coraz niższej roślinności, by w końcu i ją zostawić gdzieś za sobą. Nade mną fantastyczny jasny błękit, tuż obok zielono-złote wzgórza, dotyk przestrzeni i zapach – bynajmniej nie natury, lecz zdartych opon i palonych sprzęgieł. Zapach wszechobecny, stały i zupełnie niepasujący do slajdów, jakie dane było mi podziwiać, ale uświadamiający mi, jak bardzo ta droga jest niebezpieczna. Mijało mnie dość sporo samochodów na blachach rumuńskich, niemieckich, francuskich, węgierskich i oczywiście polskich. Niektórzy trąbili, zapewne z podziwu za marsz na naszą Golgotę. Trasa Transfogaraska jest rajem dla motocyklistów, toteż ich też było tu całkiem sporo.

096

DAREK W OCZEKIWANIU NA MOJE PRZYBYCIE W UJĘCIU NIEPOZOWANYM

   A więc jechałem, co zakręt to fota. Czasem prosiłem o to spotykanych ludzi, ponieważ chyba wszyscy zatrzymywali tu swoje auta i motory, aby, zwłaszcza na zakrętach robić zdjęcia i piszczeć z uciechy. W ten sposób poznałem sympatycznych Litwinów oraz małżeństwo z Polski, z Bielska – Białej. Na szczęście po drodze było 100 strumieni, w których mogłem zaopatrywać się w wodę, ponieważ, co zrozumiałe rano nie miałem głowy myśleć o takich pierdołach jak woda czy inne napoje na drogę. Zresztą, od wysiłku wspomnienie po kacu prysło jak bańka mydlana, powrócił dobry nastrój i chęć do życia. Czasem, na jakimś zakręcie czekał na mnie Darek, tak spotkaliśmy się ze dwa - trzy razy na tej drodze, niestety – w jeździe pod górę był wciąż dla mnie nieosiągalny. We wrześniu będę Go testował na 143 kilometrowej trasie z Częstochowy do Krakowa, bez prawa do jedzenia. Wtedy zobaczymy kto jest kim, a kto jest nikim ;).

097

W NAJWYŻSZYM PUNKCIE TRASA PRZEBIEGA POWYŻEJ 2000 METRÓW

098

 NACHYLENIE DROGI TO 8-12% PRZY DYSTANSIE OKOŁO 30 KILOMETRÓW

099

OSTATNIE SPOJRZENIE NA POŁUDNIOWĄ CZĘŚĆ TRASY TRANSFOGARASKIEJ

100

OSTATNIE METRY PODJAZDU. CZUĆ JUŻ KLIMAT WYSOKOGÓRSKI

103

WJAZD DO TUNELU POMIĘDZY NAJWYŻSZYMI SZCZYTAMI RUMUNII: MOLDOVEANU I NEGOIU

   W końcu sam szczyt, w najwyższym punkcie droga biegnie na wysokości 2034 m i wjechaliśmy w prawie kilometrowy, ciemny tunel potęgujący niemiłosiernie echo pracy silników mijających nas aut.

   Po wyjeździe, zaskoczenie – ogromny, zawalony samochodami parking, mnóstwo straganów z pamiątkami, kolejka górska dowożąca ludzi w to urokliwe miejsce, hotel i górskie jezioro. Jak na zdobywców przypadło oblaliśmy naszą prawie 4 godzinną, 30 kilometrową wspinaczkę drogą o nachyleniu 8-12% dobrym, zimnym upominkiem typu Ursus. Potem zakupy magnesów na lodówkę dla znajomych. Wzięcie miały oczywiście te z Trasą no i oczywiście z Drakulą. Kilka zdjęć, na których wcale nie musiałem wciągać brzucha, bo okazało się, że przez 10 dni schudłem 3,5 kilo bez zachowywania żadnej diety z toną słodyczy dziennie.

 105

12 SIERPNIA. ZAGOSPODAROWANA CZĘŚĆ PÓŁNOCNA TRASY TRANSFOGARASKIEJ

107

PRZED NAMI 25 KILOMETROWY, PEŁEN ZAKRĘTÓW ZJAZD...

106

TRASA TRANSFOGARASKA. CZĘŚĆ PÓŁNOCNA

109

BAJKA TRWA...

   Bajka trwała nadal, od północnej strony Trasa była jeszcze piękniejsza no i, co ważne z ekstra bonusem – bo czekało na nas przecież 25 kilometrów ostrego, pełnego zakrętów zjazdu z Fogaraszy. Ruszyliśmy ale nie było jak się rozpędzić przez te zakręty, z drugiej strony jako rowerzyści byliśmy bardziej zwrotni na nich niż samochody, więc nie było żadnego problemu, aby się z nimi ścigać :). Zacząłem chyba rozumieć motocyklistów.

   A więc fruniemy. Ostro w dół bez pojęcia co to czas i prędkość, bo, jak się okazało i Darka licznik nie wytrzymał wysokich temperatur i zgasł. Nagle i bez pożegnania. Odtąd przejechane kilometry liczyliśmy na podstawie map.

112

NIE ZNAM TAKICH SŁÓW, KTÓRE MOGĄ OPISAĆ TAKI ZJAZD...

111

DAREK OLEWAJĄCY SYSTEM

   Na dole wróciły upały, temperatura lekko licząc z 10 stopni wyższa. Załączył się też krater mojego kolegi, więc tempo jazdy mu spadło. Przed nami pustkowie, za nami piękna panorama Fogaraszy. Ostatnie, pamiątkowe zdjęcia i w drogę. W przydrożnym barze, w którym pracowała śliczna barmanka zjedliśmy dobry obiad i ruszyliśmy do miejscowości Carta. Dzień wcześniej, przypadkiem w necie natrafiłem na opis, że znajduje się tam dobre pole namiotowe prowadzone przez Holenderkę. Ale na razie nic na to nie wskazywało – jadąc po wysuszonej na pieprz szutrowej drodze wznosiliśmy tumany pyłu. Przeprawiliśmy się przez bród na rzece (sic!) i oto wieś Carta. Kury, kaczki, gęsi, osiołki – wierzyć się nam nie chciało, że tutaj może być ten zachwalany camping. Spotkaliśmy pierwszych tubylców – wyglądających trochę na pustelników, którzy rozwiali nasze wątpliwości potwierdzając, że camping tutaj jest. Trafiliśmy do domu!

113

WIDOK NA FOGARASZE PODCZAS ZJAZDU...

119

I PO ZJEŹDZIE...

   Znaleźliśmy niepozorną bramę i weszliśmy w zupełnie inny świat. Camping był na bardzo przyzwoitym poziomie i faktycznie, prowadziła go Holenderka, która właśnie tu, w Rumunii spotkała swoją miłość życia. Rozłożenie namiotów i prysznic trwało moment. Potem marsz do sklepu, zakupy na kolację i śniadanie. Obok knajpy znajdował się zadaszony ogródek, pod którym przepływał strumyk chłodząc dodatkowo siedzących. Niezły patent, który trzeba było przetestować przy piwie Ciuc.

120

DROGA NA CAMPING CARTA BYŁA SZUTROWO - RZECZNA ;)

121

12 SIERPNIA. SYMPATYCZNI MIESZKAŃCY WSI CARTA. DYSTANS DZIENNY 63 KM

   W ogóle, to podczas tego pobytu spróbowaliśmy chyba wszystkich rumuńskich piw. Na mój gust – ich piwa są znacznie lepsze od naszych, tych przemysłowych, dużych browarów rzecz jasna, bo rzemieślniczych to oni nie mają, więc nie bardzo było jak porównywać. Piwa mają na pewno smaczniejsze i lżejsze. I nie boli po nich głowa, jak nie przymierzając po tej cholernej Palince.

   Wieczorem rozmowa z poznanymi Polakami – motocyklistami. Małżeństwo było ze Śląska, a mężczyzna dodatkowo polskim ‘’patriotą’’ o świecie zbudowanym wg. schematu, że rządzą nim Żydzi. Polską oczywiście też, bo nawet Wałęsa i Kaczyńscy wg. jego teorii to też Żydzi. A więc ‘’patriotyzm’’ w wydaniu skrajnym. Rozmowa była dość ciekawa, może nawet burzliwa, tonowana z jednej strony przez żonę ‘’patrioty’’, a z drugiej przez Darka. Ale ogólnie było miło, na szczęście rozmowy o poglądach na świat nie zdominowały naszego wieczornego piwkowania…..

123A

13 SIERPNIA. Z CARTY DO SZYBINA JECHALIŚMY DROGĄ SZUTROWĄ...

123

...ALBO POLNĄ

   Wszystko dobre, co się dobrze kończy pomyślałem pakując się rankiem dnia następnego. Przed nami była już tylko podróż do domu i gdy rano, przy śniadaniu znów zaczęło mocno grzać, trzeba było spojrzeć na mapę i dokonać korekty. Zamiast do odległej Sighisoary, skąd o północy mieliśmy pociąg do Satu Mare przy granicy węgierskiej zdecydowaliśmy się na kurs do położonego znacznie bliżej Szybina. Pobiegłem do strefy Wi-Fi, gdzie okazało się, że z tego miasta także odjeżdżają pociągi do Satu Mare, tyle, że z przesiadką. Generalnie źle się przesiada z obciążonymi rowerami, ale cóż nam było robić. Jechaliśmy więc na spokojnie szutrowymi i polnymi drogami, trochę na wyczucie, ponieważ nie mieliśmy dokładnej mapy tych okolic, podziwiając rumuńską prowincję. Kilka wzniesień zdecydowanie wzbogacało naszą wycieczkę i umilało nam czas. O drogę pytaliśmy miejscowych i nie niepokojeni dotarliśmy sobie do tego Szybina.

124

OSŁY...

125

STADA OWIEC NA NASZEJ OSTATNIEJ DRODZE...

   Tam jak zwykle niespodzianka – piękna, zdumiewająca starówka. Ja nie wiem, co piszą w tych Internetach, że w Rumunii przyroda tylko piękna, a miasta brzydkie – nie wierzcie. To kłamstwo. Więc chodziliśmy i oczom nie wierzyliśmy, tak nam się podobało. Bez wątpienia wpływ na to miały dwa dobre, schłodzone Ursusy, które zamówiliśmy do pizzy, ale przecież nie o to chodzi…..

Zastanawialiśmy się, co tu robić do północy i przy drugim piwie patrząc na mapę zauważyłem, że w sumie nie głupio zamiast do Satu Mare z perspektywą przejazdu 100 kilometrów rowerem przez rozgrzane do czerwoności Węgry jechać do Oradei, z której do granicy jest ok. 15 km, a tam pociąg w głąb Węgier. Może nawet wracalibyśmy przez Budapeszt? Oczy nam się zapaliły do tego projektu, więc szybko na rowery i na dworzec. To był strzał w dziesiątkę, co prawda pociąg też był z przesiadką, ale za to odjeżdżał sporo wcześniej, bo o 19.25. Tym razem udało się zakupić bilety na rower bez problemu i to w bardzo przystępnej cenie, więc pozostało nam jeszcze trochę zwiedzania i zachwycania się światem skrytym pod czerwonymi dachami szybińskiej starówki. Spotkaliśmy dwóch studentów z Polski, którzy na rowerach jechali do Gruzji. Nie mam pojęcia, jak można spędzić w siodełku 3 miesiące, bo tyle zamierzali na tą wycieczkę przeznaczyć, skoro ja po 2 tygodniach nie mogłem już patrzeć na rower :).

126

13 SIERPNIA. SZYBIN. STĄD JUŻ DO DOMU

127

STARÓWKA SZYBIŃSKA

128

I JEJ ZAKAMARKI...

129

13 SIERPNIA. PAMIĄTKOWE ZDJĘCIE Z ZAKOŃCZENIA WYCIECZKI. DYSTANS DZIENNY 74 KM

   Jadąc w pociągu przez piękną rumuńską ziemię nadszedł czas na wstępne podsumowania, szacowanie kosztów, liczenie kilometrów. Spokój mieliśmy przez parę godzin, bo potem do naszego ostatniego wagonu dołączono jeszcze dwa. Od razu, jak tylko pociąg ruszył rozpoczęły się pielgrzymki, bo przecież każdy pasażer musiał te dwa wagony zobaczyć, a potem wrócić. Na przeszkodzie tej marszruty stały oczywiście nasze rowery, klnęliśmy na czym świat stoi zwłaszcza, gdy przechodziła po raz enty baba w różowych spodniach chyba z owsikami. Urodził się pomysł, żeby ją po prostu wypchnąć z pociągu, ale zamiar pozostał nie zrealizowany.

130

14 SIERPNIA. PRZESIADKA W ARADZIE NA POCIĄG TYPU MORDOR, KTÓRYM DOJECHALIŚMY DO NADGRANICZNEJ ORADEI

   Przesiadkę mieliśmy w Aradzie. Darek zasnął snem sprawiedliwym, a ja z konieczności pilnowałem naszego majdanu z książką w łapie. Tak mniej więcej koło 3 rano, na stację wtoczył się pociąg widmo typu Mordor. Bez świateł i oznaczeń, dałbym sobie rękę uciąć, że techniczny. Ale nie – to był pociąg do Oradei, czyli nasz. Osobowy, zwykły, czy jak go tam zwą dowożący robotników do miasta. No przyznam, że robił podobne wrażenie także wewnątrz. A więc było w nim nieco strasznie, zimno, ale na swój sposób ciekawie. Warczał podczas wolnej jazdy bardzo głośno, przyspieszał, zwalniał i powoli zapełniał się ludźmi, którzy spoglądali na mnie i na mojego śpiącego królewicza z zainteresowaniem i ciekawością.

131

14 SIERPNIA. ORADEA O ŚWICIE

   Około 6 wylądowaliśmy w Oradei. Szybki rekonesans po remontowanym mieście. Kawa, jakieś ciastko i wymierzony kopniak dla zbyt natarczywego gołębia, ponieważ chronicznie nie cierpię tych fruwających skurwieli.

   Po tym skromnym śniadaniu wyruszyliśmy w stronę granicy, dokąd poprowadziła nas całkiem dobrej jakości droga rowerowa. Granicę przekroczyliśmy bez problemu i w dalszym ciągu poruszając się po trasie rowerowej dojechaliśmy do Biharkeresztes. Skąd ci Węgrzy biorą te nazwy? Tam krótka rozkmina – czy szukamy dworca i jedziemy w głąb Węgier, czy ryzykujemy i jedziemy do nikąd, bowiem na mapie, którą dostaliśmy jeszcze w Satoraljaujhely na początku naszej eskapady, była zaznaczona nitka kolejowa, która kończyła się w polu niedaleko granicy z Rumunią.

   Wybraliśmy drogę do nikąd, jeśli będzie to niewypał, to czekało nas 60 kilometrów rowerami do Debreczyna, ale było jeszcze stosunkowo wcześnie, więc przed największymi upałami zdążylibyśmy tam dotrzeć.

132

14 SIERPNIA. TROPIKALNY DEBRECZYN

   Szczęście nam znów dopisało. Faktycznie w szczerym polu był tylko zamknięty stacyjny budynek, a na torach stał – nie do wiary warczący, gotowy do odjazdu niewielki pociąg. Niestety, brakło nam forintów na bilety, ale na słowo Lengyerorszag (po ichniejszemu Polska) konduktor zamigotał coś po marsjańsku i pozwolił nam wejść do pociągu, który zaraz ruszył z miejsca! Za 10 euro kupiliśmy bilety i mniej więcej po godzinie byliśmy w Debreczynie. I znów pochyliliśmy się nad rozłożoną mapą oglądając jak biegną kolejowe nitki, po czym z wywieszonego rozkładu w poczekalni spisałem numer pociągu, godzinę odjazdu, narysowałem obok dwa ludziki i dwa rowery i przykleiłem to pani kasjerce do szyby. Pani spojrzała, uśmiechnęła się, Darek dorzucił od siebie sakramentalne, otwierające węgierskie serca Lengyerorszag i po chwili, płacąc kartą staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów do Tuzser, maleńkiej miejscowości w północno-wschodnich Węgrzech na trójstyku węgiersko – ukraińsko – słowackim. Godzinę czasu, jaka nam pozostała do odjazdu pociągu postanowiliśmy przeznaczyć na pobieżne obejrzenie centrum miasta i szybki posiłek. Wybór padł na napotkany McDonalds, gdzie wydaliśmy nasze ostatnie tysiące forintów. Syci i senni przez kolejne 3 godziny drzemaliśmy w pociągu jadącym we właściwym kierunku….

   Tuzser powitał nas zwrotnikowym upałem, byłem szczęśliwy, że w ostatnim momencie udało nam się zmienić trasę, i nie musieliśmy pchać się na rowerach przez te Węgry. Z Tuzser było tylko ze 20 kilometrów do Słowacji, niestety – jechało się ciężko, ponieważ nie mieliśmy wody, a resztki forintów powrzucaliśmy do skrzynki ze zbiórką na jakiś cel, która stała w debreczyńskim McDonaldzie. Oczywiście w małych wioskach nie szło płacić kartą. Więc jechaliśmy jak po pustyni, byle szybciej. W pierwszej słowackiej wsi, w lokalnej gospodzie uraczyliśmy się lanym Bażantem poprawiając butelkowym Ostravarem. Euro na szczęście jeszcze mieliśmy. Od razu poczuliśmy, że żyjemy. Parę kilometrów dalej stacja kolejowa Cierna nad Tisou, gdzie uprzejma pani wydrukowała nam plan marszruty przez Słowację. Jak jechać, gdzie się przesiadać i o której mamy następne pociągi. Popodziwiałem tam wywieszone sporych rozmiarów obrazy – jeden sławiący Armię Czerwoną i drugi, socrealistyczny przedstawiający robotników na wycieczce w górach. No już ja wiem, jak takie wycieczki zakładowe wyglądały :).

133

14 SIERPNIA. SOCREALIZM NA DWORCU W CERNEJ NAD TISOU

134

14 SIERPNIA. CERNA NAD TISOU. DYSTANS DZIENNY 77 KM

Krótko, bo ze 4 godziny zajęło nam przejechanie Słowacji koleją w jej najwęższym miejscu z 3 przesiadkami. Trzeba było na koniec jeszcze nanosić się tych sakw i rowerów z pociągu do pociągu, ale było nie było, wieczorem ok. 21 wysiedliśmy z ostatniego pociągu na stacji w Medzilaborcach. Przed nami jakieś 20 km do granicy i potem jeszcze drugie tyle do samochodu, który czekał na nas koło Komańczy. Niestety – do granicy droga prowadziła pod górę i na sam szczyt wjechałem w absolutnych ciemnościach. Darek pognał przed siebie, a ja jadąc samotnie zacząłem sobie przypominać nie wiedzieć czemu informacje wyniesione jeszcze z podstawówki o wilkach i niedźwiedziach. Że wilki grasują watahą, ale tylko zimą i boją się czerwonego, a niedźwiedzie biegają szybko, szybciej niż człowiek, przy czym jak mu rzucisz żarcie to nie zabija. Nie wiem, jest tyle przyjemnych rzeczy do myślenia, a do głowy przychodziły mi właśnie te i to w takim momencie. Wokół tylko czarny las a ja samotny na ciemnej nitce drogi. Moja rowerowa lampka za cholerę nie mogła rozświetlić tej lepkiej, smolistej ciemności, w której płynąłem więc musiałem założyć czołówkę, bo nie mogłem być pewien, czy nie wjadę za chwilę gdzieś w boczną drogę albo słup.

Na szczycie czekał na mnie mój kolega – żywy i uśmiechnięty i dalej już razem bardzo szybkim tempem pojechaliśmy przez bieszczadzkie wsie do Wisłoka w międzyczasie strasząc dwóch miejscowych pijaczków wracających z imprezy, którzy mieli kłopot z identyfikacją pary pionowych (rowerowa lampka i czołówka na głowie) światełek wyrażając swoje zaskoczenie poprzez kompilację różnych przekleństw.

Szybkie pakowanie i do samochodu. Było po północy gdy wyruszyliśmy w drogę do domu, do Częstochowy i tym razem to ja mogłem sobie odbić nieprzespane chwile na dworcu w Aradzie i strasznym pociągu do Oradei J.

Ogółem w czasie 12 dni (w tym jeden dzień przerwy na pieszą przebieżkę na Petrosul) przejechaliśmy 1050 km na rowerze. Koszt całkowity w przybliżeniu to ok. 1700 PLN na głowę. Zdecydowanie największe wrażenie zrobiła na nas Trasa Trasnfogaraska. Każdy rowerzysta po prostu musi tam być. My tam byliśmy J.

Dodatkowe informacje

  • Info o wyprawie

macieejlw

lubię mknąć na rowerze

macieejlw@poczta.fm

 

Strona: www.cykloid.pl

Najnowsze od macieejlw