Jak to się zaczęło? Mogło być tak, że ktoś powiedział „Wyobraź sobie, że ........” - i przedstawił wizję, która wydawała się czystą abstrakcją. Ale ziarno zostało zasiane i powoli kiełkowało. I tak było z naszą zeszłoroczną wyprawą rowerową. Podróż rowerami przez prawie całą Europę - nie myślałam, że jest to w moim zasięgu. Aż pewnego dnia powiedziałam sobie - A dlaczegóż by nie spróbować? - i w tym momencie marzenie zaczęło się zamieniać w plan. Potem co prawda przyszedł taki moment, w którym trzeba było przykroić to marzenie do możliwości. Ale jednak zostało coś, co sprawia, że sięgać do gwiazd jednak warto.
Oczywiście bez mojego męża, Jacka (oboje lat 55), wyprawa byłaby niewykonalna. Jego entuzjazm był tak wielki, że teraz spieramy się, kto pierwszy wpadł na pomysł kolejnego urlopu na dwóch kółkach. Mieliśmy od razu pokonać całą Paneuropejską Trasę Rowerową z Pragi do Paryża, ale po moim zdarzeniu z serduchem sprzed niecałego roku cała wyprawa stanęła pod znakiem zapytania. Oddałam więc sprawę pod osąd lekarzy, którzy dali mi pozwolenie, ale pod pewnymi warunkami: na pulsometrze nie może być więcej niż 140, muszę koniecznie codziennie wypić, oprócz odpowiedniej ilości izotoników, pół litra soku pomidorowego. No i co kilka dni trzeba zrobić przerwę w pedałowaniu.
Warunki nie wydawały się trudne, ale ostatecznie razem z Jackiem postawiliśmy, że w tym roku pokonamy na rowerach odcinek z Pragi do Karlsruhe. I udało się z nawiązką.
W ciągu 19 dni (w tym 15 dni jazdy) przejechaliśmy ok. 975 km. Łącznie w górę pokonaliśmy 4,3 km, a w dół 6,3 km - co potwierdza, że kierunek z Pragi do Paryża jest bardziej przyjazny dla takich rowerzystów- amatorów jak ja i mój małżonek.
Widzieliśmy wiele uroczych miejsc, podziwialiśmy wspaniałe widoki we Frankonii, nad Neckarem. Niezapominane wrażenia zrobiły na nas takie miasta jak Pilzno ze swoim browarem, Norymberga z pięknie zagospodarowanymi terenami na rzeką Pegnitz, Heidelberg z romantycznym zamkiem. Ale tak naprawdę to zachwyciły nas drogi rowerowe, po których była wyznaczona Paneuropejska Trasa Rowerowa. Po prostu bajeczne. Z taka trasą każdy może się zmierzyć. Trzeba po prostu wsiąść na rower i ruszyć przed siebie.
Sobota, 19 lipca 2014 r.
Wrocław - Praga
Wystartowaliśmy. Pobudka była o godzinie 4.00. O 6.44 mieliśmy pociąg do Trutnowa, a stamtąd o 11.40 „rychlik” do Pragi. Tym razem pociąg Dolnośląskich Linii Kolejowych miał pewną przewagę nad Czeskimi Drachami: w wagonach była klimatyzacja!!! To niezwykle ważny atut, gdy żar leje się z nieba. W Pradze byliśmy ok.14.00. Nocujemy w hotelu Zlatá Váha. Na patio turyści chłodzą się zimnymi napojami, a my, po prysznicu, ucinamy sobie drzemkę. Jest niesamowicie gorąco, ale ok. 18.00 wyruszamy, aby zanurzyć się w tłum turystów zalewających to miasto. Przemierzamy Rynek Staromiejski.
Degustujemy w sympatycznej restauracji kaczkę po czesku z kapustą i gulasz w chlebie. Potem zaliczamy tradycyjny spacer po Moście Karola, mieszając się z turystami z całego świata, lokalnymi artystami i zwykłymi handlarzami. Praga to niewątpliwie miasto muzyki. Plakaty zapowiadające koncerty, artyści grający na ulicach i przed teatrami. Pod Pałacem Lucerna widzimy wyróżniające się w tłumie turystów niezwykle elegancko ubrane osoby udające się zapewnie na jakiś koncert. A my spacerujemy ubrani swobodnie, w krótkich spodenkach i bawełnianych koszulkach. Jesteśmy na prawdziwych wakacjach. Pomimo, że dochodziła 22.00 nadal było bardzo gorąco. Postanawiamy, że rano wyruszamy jak najwcześniej. Budzik nastawiliśmy na 6.00.
Niedziela, 20 lipca 2014 r.
Praga – Horovice, 64 km
Z hotelu pod Zlatá Váhą wyruszyliśmy o 8.00. Praga o tej porze jeszcze spała, więc bez problemu przejechaliśmy historyczne centrum w kierunki Mostu Legii, gdzie, według naszej mapy, jest początek Paneuropejskiej Trasy Rowerowej Praga-Paryż. Z mostu podziwiamy panoramę miasta z Hradczanami i katedrą św. Wita i wyruszamy!!! Kierujmy się zgodne ze wskazówkami nawigacji satelitarnej na drugą stronę Wełtawy. I to był chyba błąd. Jedziemy dosyć ruchliwą ulicą z tramwajami. Nie ma oznakowania naszej trasy. Korzystamy z dostępnych na stronie Paneuropa - Radweg zapisanych przejechanych przez innych rowerzystów odcinków, ale Jacek podejrzewa, że ten odcinek został wyznaczony raczej przez motocyklistów. Niby jedziemy czeską „Jedynką” - trasę rowerową nr 1, ale w wielu miejscach nasza trasa według GPS-a odchodzi od niej i biegnie ruchliwymi drogami. Po jakimś czasie znajdujemy jednak znaczki Paneuropejskiej Trasy Rowerowej. Uff, jest dobrze:-). Ale z Pragi wyjeżdżamy ponad godzinę.
Po drodze żar lał się z nieba. Na moim termometrze było ponad 40 stopni. Po wyjeździe z Pragi jechaliśmy wzdłuż Wełtawy. Wietrzyk od rzeki trochę nas chłodził. Ale potem już nie było tak dobrze. Byłam wysmarowana kremem z filtrem UV 55. To mnie ratuje przed poparzeniami. Na trasie spotykamy wielu turystów podobnych do nas. Na rowerach samotnie, z kumplami, całymi rodzinami. Spotkaliśmy też kilka par podróżujących z sakwami. Najbardziej zadziwiła nas para (w wieku porównywalnym :-)) ze znacznie większymi bagażami: sakwy na kółkach przednich i tylnich i jeszcze wózeczek przyczepiony do rowerku pani rowerzystki. Spotkaliśmy też dwóch Skandynawów, z takimi bagażami na rowerach, że ho, ho. Trzeba mieć parę, aby to wszystko popychać po tych czeskich górkach. Widzieliśmy też ciekawe konstrukcje takie jak ścieżka rowerowa pod autostradą, ażurowa ścieżka rowerowa na moście kolejowym. W miejscowości Rodotin przenosimy się na trasę nr 3 i dojeżdżamy do miejscowości Horovice ok. 14.30. Upał był nie do zniesienia. Na szczęście pokój miał klimatyzację. Po kąpieli i drzemce odżyliśmy na tyle, aby wieczorem zrobić spacer po miasteczku i wciągnąć do kolacji kufelek piwa.
Poniedziałek, 21 lipca 2014 r.
Horovice – Pilzno, 53 km
Tego dnia naszym celem było Pilzno. Ze względu na upał zerwaliśmy się znowu o 6.00, ale na trasie byliśmy dopiero o 8.30. Wcześniej wstąpiliśmy na zakupy do Lidla. Tak jak na poprzednich wyprawach, zajmuję się aprowizacją i nie lubię, kiedy nie mamy przy sobie nic do jedzenia. Udało się również kupić litr soku pomidorowego czyli codzienna dostawa potasu została zapewniona. Nadal jechaliśmy czeską trasa rowerową nr 3. Pięknie oznakowana, dobrze poprowadzona. Na początek mieliśmy 15 km podjazdu, ale rzeczywistość nie była taka straszna jak wyglądało to na mapie. Powoli pedałujemy i jedziemy przed siebie. Co chwilę mijamy się z inną parą rowerzystów. Towarzyszyliśmy sobie do samego Pilzna. Po drodze zobaczyłam pierwszą naziemną elektrownie fotowoltaiczną. Jakiś hektar wyłożony panelami. Strażnika żadnego nie zauważyliśmy, ale pewnie był monitoring. Nie ma też owiec, które by strzygły trawę pod panelami. A powinny być, przynajmniej według niektórych znanych mi ekspertów z tej dziedziny:). Trasa nie była długa, choć urozmaicona niewielkimi podjazdami i zjazdami, więc do Pilzna dojechaliśmy ok. 14.30.
Na wjeździe do miasta zaczął nas straszyć deszcz i burza, ale zdążyliśmy dojechać na camping Boleviak zanim się rozpadało. Wynajmowany przez nas domek jest malutki, ale czujemy się tu swobodnie. Zrobiliśmy od razu pranie - ważna sprawa. A potem postanawiamy wybrać się na do centrum. Próbowałam na recepcji po angielsku uzyskać dokładne instrukcje, jak dotrzeć do linii tramwajowej, ale chyba pomyliłam stronę lewą z prawą i trochę kluczyliśmy, przy okazji zwiedzając okolicę. Tramwaje są tutaj znacznie mniejsze niż we Wrocławiu, ale kursują często. A że są tu tylko 3 linie tramwajowe, więc bez trudu dotarliśmy do zabytkowego centrum. Na rynku przed Katedrą św. Bartłomieja wystawione są trzy wielkie dzwony. Z zamieszczonej informacji wynikało, trwa zbiórka pieniędzy na ich restaurację. Akcja ma wsparcie mieszkańców, którzy przy okazji poznają historię katedry, która kiedyś miała dwie wieże i trzy dzwony, ale straciła je w czasie wojny. Na rynku trwa koncert z okazji festiwalu jazzowego. W informacji turystycznej dowiadujemy się, że browar pilźnieński produkujący Pilznera Uruquela jest udostępniany wszystkim, którzy chcą się dowiedzieć, jak to kiedyś i dzisiaj warzy się tutaj piwo. Decyzja jest szybka - pójdziemy zwiedzać !!! W drodze powrotnej na camping łapie nas deszcz i zupełnie przemoczeni docieramy do naszego domku. Jakaż miła odmiana po tych upalnych dniach!
Wtorek, 22 lipca 2014 r.
Pilzno
Padało chyba całą noc. Jeszcze o szóstej rano słyszałam uderzenia kropli. Ale ranek nie zapowiadał deszczowego dnia. Zanim wyruszyliśmy na zwiedzanie browaru próbowaliśmy uzyskać połączenie do Internetu, aby zaplanować szczegółowo kolejne odcinki naszej wyprawy i zarezerwować noclegi. W tym roku wyprawa jest właściwie tylko naszkicowana. Brakowało nam czasu na szczegółowe planowanie. W dużym stopniu polegamy na doświadczeniu, zawierzamy technice i zakładamy, że improwizacja sprawi, że poczujemy czar przygody. No, ale wygodniej i bezpieczniej byłoby jutro wyruszyć z opracowaną mapą trasy i zarezerwowanym noclegiem! Dlatego opanowanie Internetu na campingu Boleviak przez moment było sprawą priorytetową. Szukając rozwiązań Jacek spotyka sympatyczna panią, Czeszkę, ale obecnie mieszkankę Niemiec, która z mężem podróżowała rowerami z Niemiec przez Pilzno do Wrocławia, aby odwiedzić rodzinne strony owego pana. No, proszę!!!! W sprawie Internetu ostatecznie daliśmy jednak za wygraną (brak połączenia), bo obowiązkowym punktem programu tego dnia miało być zwiedzanie browaru. Browar jest usytuowany w miejscu, w którym w 1842 roku po raz pierwszy wyprodukowano piwo dolnej fermentacji. Teraz takie piwa królują na świecie (70% światowej produkcji).
Bilet kupujemy na 14.00. Najpierw zwiedzamy nową halę z linią technologiczną do rozlewania piwa. Na taśmociągach suną rządkiem puszki Gambrinusa. Dowiadujemy się od czeskiego przewodnika, że teraz w browarze produkuje się kilka gatunków piwa. W tej olbrzymiej hali obsługi prawie nie widać. Wszystko jest zautomatyzowane. Nadzór siedzi (albo i przyjmuje pozycję prawie leżącą) w fotelach przed monitorami komputerów na piętrze, w pomieszczeniu typu open space. Z filmu, który oglądaliśmy w takim fajnym obrotowym kinie, dowiadujemy się, że dzisiaj wszystko się odbywa zupełnie inaczej niż kiedyś. 170 lat temu robotnicy sami mieszali, dosypywali, a dozór ”na oko” sprawdzał, czy proces warzenia piwa przebiega prawidłowo. A dzisiaj wszystko naszpikowane czujnikami. Najbardziej interesująca była hala z kadziami do warzenia piwa. Najpierw oglądaliśmy kadzie historyczne, które jeszcze pracowały do 2004 r.!!!! Po przeniesieniu produkcji do nowej instalacji, zostały odrestaurowane i udostępnione zwiedzającym. Całe mosiężne. Można powiedzieć, że śliczne. Nowe kadzie wyglądają identycznie jak stare ale wszystko w nich robią automaty. Piwo leżakowało kiedyś w wykutych w skale podziemnych, magazynach. Całkowita długość tych magazynów wynosiła 9 km !!! Nawet dzisiaj panuje w nich temperatura 5,5oC. Dobrze, że wzięliśmy ze sobą swetry, chociaż na zewnątrz znowu upał. Na koniec zwiedzania czekała nas niespodzianka: degustacja niefiltrowanego piwa, które leżakowało w otwartych dębowych kadziach. Przewodnik pokazał jak należy przeprowadzić degustację. Smakowało:-).
Po zwiedzaniu wylądowaliśmy w restauracji Na Spilce i oczywiście obowiązkowo po obiedzie popijaliśmy Pilsner Urguela. Super atrakcja dla fanów chmielowego trunku :-). Ale jutro będziemy chyba spać pod chmurką.
Środa, 23 lipca 2014 r.
Pilsno - Auto Camp Sycherak, 80 km
Wyruszyliśmy rano zgodnie z planem. Na przekroju trasa nr 37, która jechaliśmy, miała same „ząbki” czyli same podjazdy i zjazdy. I tak było w rzeczywistości. Trochę nas to zmęczyło. Pulsometr kilka razy kazał mi się zatrzymać na krótki odpoczynek, a nawet zsiąść z roweru. Skorzystaliśmy z przerwy i uzupełniliśmy codzienną dawkę potasu :-) W sumie w górę było 690 m, a w dół prawie 800 m. Trasa była niezwykle malownicza. Na szczęście w dużej części jechaliśmy lasem, więc upał nie był zbyt dokuczliwy. W poszukiwaniu bankomatu zdecydowaliśmy się pojechać do miejscowości Stribro. Przez moment żałowałam tej decyzji, bo było mocno pod górę. Potem zadziwiłam się, bo miejsce było niezwykłe.
Niby warowny gród na wzgórzu, ale miejsce jakby zapomniane przez wszystkich. Aż żal było patrzeć, tak to wszystko kiepsko wyglądało. Ale kiedy wjechaliśmy na rynek, to znaleźliśmy się w innym świecie. Odnowione, kolorowe kamieniczki, na jednej pierzei stał budynek o niezwykle zdobnej elewacji. Myślałam, że to jakiś styl mauretański, a to był po prostu przykład budowli renesansowej. Cóż, dobrze, że Google zawsze jest pod ręką:-). O każdej pełnej godzinie na wieży owego budynku wygrywano skoczną melodię i to tak głośno, że na pewno wszyscy mieszkańcy to słyszeli. Poza tym rynek był wybrukowany udającym starą kostkę „kaczmarkiem”, były na nim dwie nowoczesne fontanny i całkiem sporo spacerujących ludzi. Tego typu renowacja wzbudza we mnie mieszane uczucia. Ale był tu bankomat, więc załatwiliśmy sprawę dla nas w tym momencie najważniejszą, a potem skusiliśmy się na wizytę w cukierni celem ochłody i osłody oraz sprawdzenia mapy naszej trasy, bo Jackowi coś jednak nie pasowało. Korzystanie z mapy w GPS to tak jakby zaglądać przez dziurkę od klucza, więc zmaganie się z tym problemem zostawiam Jackowi, który jak zwykle daje radę i melduje, że możemy jechać dalej. Potem był jeszcze spacer wokół rynku, krótka wizyta w galerii pod chmurką i jedziemy dalej. Po przejechaniu 55 kilometrów zaczęliśmy szukać noclegu.
W Starym Sedle pensjonat był pełny. Polecili nam pensjonat w Boru, ale aby tam dojechać, musielibyśmy za bardzo zboczyć z trasy. Zdecydowaliśmy więc kontynuować naszą podróż po pagórkach, ciesząc się widokami oświetlonymi słońcem, które coraz bardziej obniżało się nad horyzontem. W Starchowicach, gdzie miał być auto camping, nie było nic. W Bernaticach też nie było miejsca. Może i dobrze, bo pensjonat nie wyglądał dobrze. Ale gospodarz zza płota krzyknął, żeby pojechać dwa kilometry do przodu i tam zapytać. 2 km zamieniło się w ok. 10 km. Cały czas zjazd. Jechałam i myślałam, że jeśli tam nie będzie noclegu, to z powrotem pod tę górę nie wejdę, nie mówiąc o wjechaniu. Na szczęście na campingu Sycherak było dla nas (ostatnie!!!!) miejsce. I to dzięki determinacji Jacka, który zagroził recepcjonistce, że jak nie ma dla nas miejsca „to śpimy w recepcji”. No i znalazł się wolny domek campingowy w standardzie zużytego PRL–u: dwa łóżka, kanapa, szafa, piec węglowy z wielką rurą (bo był to „model” całoroczny), lodówka, zlew bez wody i odpływu, trochę pajęczyn. W innej sytuacji uznałabym to za koszmar, ale dzisiaj miejsce było super. Nieważne, że prysznic nie zadziałał i jeszcze pożarł mi żeton. Umyłam się jak się dało i ile się dało, a potem z lubością wyciągnęłam na materacu, szczęśliwa, że dzień tak dobrze się skończył. I tak minął trzeci dzień naszej wyprawy.
Czwartek, 24 lipca 2014 r.
Sycherak – Vohenstrauss, 58 km
Kontynuowaliśmy podróż trasą nr 37 w kierunku Żelaznej, gdzie mieliśmy przekroczyć granicę z Niemcami. Teren był górzysty. Po drodze mieliśmy jeden podjazd a właściwie podejście, bo ten odcinek bardziej kwalifikował się dla kolarzy górskich niż takich rowerzystów jak my: „starszych państwa” objuczonych sakwami. Poza tym wszystko przebiegało w sposób planowy. Więc wspomnę tutaj o sposobie poruszania się po naszej trasie
rowerowej. System oznakowania czeskich dróg rowerowych wzbudza mój podziw i uznanie. Prosty i logiczny. Każda droga ma swój numer. Na tak oznaczone drogi, dokładane są oznaczenia tras. Tak jest w przypadku naszej trasy - Paneuropejskiej Trasy Rowerowej, której znaczki pojawiają się od czasu do czasu. I to od czasu do czasu czyni pewną różnicę. Dlatego bez własnych map, opisu trasy i najlepiej wgranej trasy do GPS, to raczej nie ma szans, aby się nie pogubić. Ale my jesteśmy przygotowani. Mapy czeskie mamy jeszcze z czasów wyprawy do Wiednia. Mapy niemieckie zdobyliśmy. Co prawda zamówiony przez nas komplet map pojechał, jak się później okazało, do .... Portugalii ale po interwencji życzliwych nam ludzi, władających odpowiednim językiem, dostaliśmy drugi komplet (!!!!!), który dotarł do nas w ostatniej chwili. Uff, na szczęście! Mamy więc komplet map na Czechy i Niemcy a Jacek codziennie opracowuje kolejny odcinek wgrywany do GPS. Mamy dwa GPS w telefonach i jeszcze jeden GPS „samochodowy”. Wozimy ze sobą zapas energii w akumulatorkach, więc kolektorek słoneczny do ładowania baterii tym razem został w domu. Wieczorami wyrywamy sobie z Jackiem komputerek, bo ja chce pisać relację a Jacek przygotowuje trasę. Na nudę nie ma więc szans.
Na przejściu granicznym w Żelaznej zrobiliśmy obowiązkowe fotki i znaleźliśmy się w nowej rzeczywistości
jako rowerzyści. Niezwykle ucieszyła nas tablica z informacjami o naszej trasie PPP. Sama droga (tak, tak, droga, a nie ścieżka) rowerowa od razu wzbudziła nasz zachwyt. Przyznam jednak, że systemu oznakowania tras rowerowych nie rozgryzaliśmy od razu. Na wszystkich skrzyżowaniach znajdują się drogowskazy do kolejnej miejscowości, z oznaczeniami lokalnymi tras rowerowych i od czasu do czasu pojawia się znaczek PPP. Na szczęście mamy mapy, więc wiemy na jaką kolejną miejscowość się kierować. W Niemczech pierwszy odcinek naszej trasy biegnie przy ruchliwej czteropasmowej drodze. Droga jest tak wyprofilowana, że podjazd nie sprawia nam problemu. I tak jest do Vohenstrauss. Po drodze mamy kolejny podjazd 5-cio kilometrowy, który pokonujemy bez problemu. Vohenstrauss to ładne miasteczko, na górce, na którą mój pulsometr nie zezwala mi podjechać. Nie zrażona pokonuję ten odcinek na nogach.
Gasthof „Zum Schwarzen Baren”, gdzie mamy zamówiony nocleg, jest położony trochę z boku naszej trasy, ale ten dodatkowy odcinek to głownie zjazd. Widoki jak z pocztówki. Pokój jest bardzo wygodny, jedzenie smaczne. Dokonujemy próby rezerwacji noclegu w Norymberdze i kładę się spać dobrej myśli: jutrzejszy odcinek to będzie głównie zjazd!!!!
Piątek, 25 lipca 2014 r.
Vogenstrauss – Gebenbach, 75 km
Po smacznym śniadaniu wyruszyliśmy w dalszą drogę nastawieni bardzo optymistycznie. Po kilku górkach, którymi wiła się droga i kilku prawdziwych bawarskich wioskach wróciliśmy na naszą tracę PPP i potem był już zjjjjjaaaaazd. 35 km !!!!!. Ale frajda:-). Jest więc teraz czas, aby podzielić się obserwacjami. W bawarskich wioskach zapachy są typowe. Krowy stoją w oborze. To ciekawe, że nie widzieliśmy krówek pasących się na łąkach. Na polach rośnie głownie pszenica i kukurydza. Na jednym polu gospodarz dla fantazji (albo z innego powodu) obsiał brzeg pszenicznego pola słonecznikami. Wyszło bardzo malowniczo. Na wsiach niektóre stodoły są drewniane, jakby z innej epoki, ale wszystkie zadbane. Porządek - to właśnie rzuca się w oczy. Czasami widać, że to stare zabudowania ale modernizowane. Domy mają kolorowe elewacje i są bardzo ukwiecone. Dominują pelargonie.
Zjazd, o którym wcześniej napisałam był śladem torów kolejowych. Na drodze były jeszcze pamiątki po kolei: semafory, znaki kolejowe a gdzieniegdzie nawet trochę węgla – pewnie jako ciekawostka dla dzieci, które może już niekoniecznie wiedzą jak wygląda węgiel. Bo ogrzewają się coraz częściej energią pochodzącą ze słońca. Na dachach panele fotowoltaiczne nie były rzadkością. A wracając do drogi rowerowej to asfalt sam niósł. Naprawdę jechało się super. I co najważniejsze: droga była używana. Jechaliśmy nią kilkadziesiąt kilometrów i wszędzie
spotykaliśmy ludzi, wszędzie było blisko cywilizacji. Na rowerach jeżdżą wszyscy, i młodzi i starsi, a najwięcej seniorów. Takie odniosłam wrażenie. Wszyscy z kaskach rowerowych założonych w obowiązującym tutaj stylu, tak bardziej z tyłu głowy. Może to taki aktualny szyk i to ja nie nadążam za modą? Ale lubię mój kask z daszkiem :-). Tak więc pędziliśmy sobie w dół, czasami tyko podjeżdżając pod małe górki. Mój pulsometr ani razu nie podniósł alarmu. Na wielu skrzyżowaniach widzieliśmy krzyże. Pod każdym zadbane rabaty z kwiatami. Przy wjeździe do wsi witano nas napisem Gruss Gott. W każdej wiosce na górce był kościół z zegarem odmierzającym czas donośnym biciem dzwonów. Przy przydrożnych kapliczkach albo w miejscu widokowym ustawiono ławeczki dla zdrożonych wędrowców albo rowerzystów. Korzystaliśmy z nich od czasu do czasu. Sam Gasthof Zur Blauen Traube w Gegenbach zaoferował nam standard trochę niższy niż w Vogenstrauss, ale za to wąsaty gospodarz był przemiły i nawet próbował porozumieć się z nami po angielsku. Osobiście przygotował nam kolację, do której oczywiście wzięliśmy po kufelku zimnego piwa. Jacek kufelek dużego, a ja małego. Tyle piwa, ile już w tym roku wypiłam na urlopie, to jeszcze nigdy w życiu. Ale jak w knajpkach się poprosi o wodę to dają wodę gazowaną. Nie mam więc wyboru i piję piwo.
Gasthof, tak zresztą jak poprzedni, jest interesem rodzinnym. Jest tutaj 25 pokoi. Wydaje nam się , że jesteśmy jedynymi gośćmi. Zastanawiamy się, czy z takiego businessu można utrzymać rodzinę. Pewnie gdy tędy biegła droga do Norymbergii,był tutaj ruch. Teraz atrybutem tego miejsca jest spokój i lokalny, niepowtarzalny klimat. Ilu podróżnych zatrzymuje się teraz w takim miejscu?
Sobota, 26 lipca 2014 r.
Gebenbach – Norymberga, 82 km
O szóstej rano obudziło nas bicie dzwonów kościelnych, pewnie wzywając wiernych na mszę św. Czyżby mieszkańcy żyli tutaj w rytmie, którym nam, mieszczuchom, wydaje się, że odszedł do przeszłości? Takie dzwony szóstej rano to na pewno trauma dla śpiochów. Ale nam to nie przeszkadza, bo nasze budziki są nastawione właśnie na szóstą. Przed nami dzisiaj długa droga – ponad 80 km, więc chcemy wyruszyć jak najwcześniej. No i wyruszamy jak zwykle ok. 9.00. Dzisiejsza trasa też ma obiecujący przebieg. W samym Gebenbach mamy do zdobycia kilka górek ale potem zjazd do 55 -tego kilometra zaplanowanego na dzisiaj odcinka. Dalej prawie płasko, nie licząc kilka małych podjazdów na wiadukty. I rzeczywiście, najpierw okolica była górzysta. Turystyczna. Jesteśmy przecież w Szwajcarii Frankońskiej. Ale nasza trasa biegnie w dół rzeki, więc nie jest zbyt trudno. To chyba już Pegnitz. Ok 13.00 dojeżdżamy do intrygującego miejsca. Przy drodze stoi karczma z wielkim szyldem „Zum Bayerischen Johann”. Widzimy przebiegające w poprzek jezdni kelnerki, które kursowały pomiędzy kuchnią w budynku po jednej stronie drogi a stolikami pod „chmurką” po drugiej stronie. Było południe, pora obiadowa. Gości było dużo, co niewątpliwe oznaczało, że jedzenie jest dobre. Jacek rzucił więc propozycję, abyśmy podkarmili się co nieco. Po pilnym przestudiowaniu jadłospisu wybraliśmy coś, co uznaliśmy, że będzie rybą. I było. Wielkim kawałkiem dorsza z sałatką ziemniaczaną na kwaśno. A na starter dostaliśmy zestaw sałat z marchewką i fasolką szparagową. Piszę o tym dlatego, bo to był już trzeci obiad w Niemczech i za każdym razem starter był taki sam. Nasyceni, aż za bardzo, ruszyliśmy dalej. Droga prowadziła wzdłuż rzeki, ale w pewnym momencie, za mostem, niespodziewanie zakręciła i zaczęliśmy jechać jakby w drugą stronę. Podróżnicy, którzy już przebyli trasę PPP przed nami, zwracali uwagę, że w Niemczech trasa biegnie od jednej atrakcji turystycznej do drugiej i w rezultacie na liczniku przybywa kilometrów a według mapy człowiek (czyli rowerzysta albo rowerzystka) kręci się w kółko. I to był właśnie taki przypadek.
W miejscowości Sulzbach-Rosenberg wjechaliśmy na ryneczek jak z bajki. Było znowu kolorowo, ślicznie, wakacyjnie, biesiadnie. Ponieważ jednak według licznika mieliśmy jeszcze sporo kilometrów przed sobą, to pstryknęliśmy jedną fotkę na pamiątkę i pojechaliśmy dalej. Cały czas kierowaliśmy się już na Norymbergę. Po kolejnych dwudziestu kilometrach trasa rowerowa zaczęła biec wzdłuż drogi. Rowerzystów było coraz więcej. W pewnym momencie znaleźliśmy się chyba na terenach rekreacyjnych Norymbergii. Potem wyglądało to już jak park. Spacerowicze, place zabaw i gier, ścieżki rowerowe współdzielone z pieszymi. Rowerzystów było jeszcze więcej. Taka rowerowa droga szybkiego ruchu:) I już wiem, że absolutnie nie należy jechać po lewej stronie drogi, bo w każdej chwili może nadjechać rowerzysta z naprzeciwka albo jakiś hart na rowerze zechce Cię wyminąć. Nie należy również niespodziewanie zatrzymywać się na drodze, bo może ktoś jechać tuż za tobą. Odebrałam kilka lekcji, które dobrze zapamiętam. Na szczęście nic się nie stało, dojechaliśmy do centrum Norymbergii i do naszego hotelu. Pokój nie jest zbyt duży ale ma dokładnie to, co potrzebują tacy turyści jak my, czyli łóżko i łazienkę. Jego atutem jest też lokalizacja na 4 piętrze, więc nie słyszymy hałasu z ulicy. Gorzej
mają się nasze rowery, dla których po raz pierwszy na naszej wyprawie nie ma miejsca w garażu i musieliśmy je zostawić przypięte do jakieś barierki na zapleczu hotelu.
Odświeżeni ruszyliśmy w miasto. Pierwsze wrażenie: zabytkowe centrum Norymbergi to jedna wielka restauracja. Słychać wielojęzyczny gwar. Trafiamy na grupki dziewcząt przedziwnie przebranych. Wygląda to na celebrację wieczorów panieńskich. Idziemy Kaiserstrasse. Są tu usytuowane reprezentacyjne budynki z firmowymi butikami. Dochodzimy do Kościoła św. Wawrzyńca (St. Lorenz Kirche) z charakterystycznymi wieżami, a potem do rynku miejskiego (Hauptmarkt) z gotyckim kościołem Najświętszej Marii Panny (Frauenkirche). Na rynku rozłożony jest ekojarmark ze sceną koncertową. Piosenkarka jest chyba Portugalką i śpiewa nastrojowe piosenki fado. Jest mnóstwo ludzi. Dalej droga biegnie do zamku, ale tę atrakcję postanowiliśmy zostawić sobie na niedzielę. Podeszliśmy więc jeszcze do starego, monumentalnego ratusza, żeby pospacerować w tłumie i wróciliśmy do hotelu. Po drodze wstąpiliśmy na dworzec kolejowy w nadziei, że będzie tam jeszcze działał jakiś nocny sklep. Ale, niestety, ku naszemu zaskoczeniu wszystkie sklepy były zamknięte. Oj....nie jesteśmy przygotowani na taką wersję działania handlu.
Niedziela, 27 lipca 2014 r.
Norymberga
Po śniadaniu wyruszamy w miasto. Najpierw zwiedzamy Kościół Najświętszej Marii Panny. Świątynia ma ciekawą choć, niestety, dramatyczną historię. W średniowieczu ta część miasta była peryferyjną dzielnicą żydowską, a w miejscu, gdzie obecnie stoi kościół, była synagoga. Po połączeniu się dwóch miejscowości w jedną - Norymbergę - dzielnica żydowska znalazła się w centrum i stała się obiektem pożądania mieszczan, którzy chcieli w tym miejscu stawiać swoje reprezentacyjne gmachy. Skończyło się pogromem Żydów i zburzeniem synagogi. Dzisiaj na pamiątkę tych wydarzeń w prezbiterium jest gwiazda Dawida. Następnie oglądamy znajdującą na placu Piękną Fontannę (albo inaczej Piękną Studnię)w kształcie gotyckiej wieży kościelnej z figurami świętych w złotopurpurowych szatach.W przewodniku przeczytałam, że owe figury symbolizują idee Świętego Cesarstwa Rzymskiego. Hm... czuję, że mam braki w edukacji. Żeby dowiedzieć się, wystarczy Internet i Google. Żeby zrozumieć, trzeba znacznie szerszej wiedzy. Piękna Studnia jest dla mnie po prostu tylko piękna :-(. Kolejne trzy kwadranse przed 12.00 spędziliśmy na wypisywaniu
kartek z pozdrowieniami z urlopu. O 12.00 na zegarze umieszczonym ponad tzw. oknem cesarskim pojawiły się przy akompaniamencie kurantów figurki elektorów (książąt i arcybiskupów) składających hołd cesarzowi. Turyści zadzierają głowy, a ich aparaty fotograficzne pstrykają. Po pokazie udajemy się na zamek cesarski górujący nad Norymbergą. W średniowieczu Norymberga była jedną z siedzib Cesarzy Rzymskich Narodu Niemieckiego. Kościół Najświętszej Marii Panny miał być miejscem przechowywania insygniów cesarskich, ale coś nie wyszło i ostatecznie wylądowały w Wiedniu. Zamek cesarski robi potężne wrażenie. Szkoda tylko, że podczas wojny został prawie zupełnie zrównany z ziemią i teraz oglądamy tylko to, co udało się zrekonstruować. Kupujemy bilet na wieżę i jeszcze coś - nie wiemy na co;-). Ale zaczynamy od wieży, skąd rozciąga się przepiękny widok na Norymbergę. Pomimo pochmurnego dnia widoczność jest dobra. Pięknie prezentują się wieże kościołów. Odbudowana po wojnie Norymberga wygląda spójnie pod względem architektonicznym. Same czerwone dachy. Nie starszy blokowiskami z betonu. Zdjęcia Norymbergii z czasów zaraz po II wojnie światowej są prezentowane w gablotach. Smutno na nie patrzeć. Okazało się, że druga część biletu pozwala na zwiedzenie studni zamkowej. Studnia ma 56 m głębokości i zawsze jest pełna świeżej wody. Ponieważ woda była niezbędna do życia na zamku, szczególnie w czasie oblężenia, studnia miała mocną ochronę i nikt nieupoważniony nie miał do niej dostępu. Wodę zapewniała korzystna budowa geologiczna skał, na których stoi zamek. Niestety, więcej szczegółów nie zrozumiałam.
Po zwiedzaniu wróciliśmy na sjestę do hotelu. W planie mamy jeszcze kolację z tradycyjnymi kiełbaskami z majerankiem, które królują z Norymberdze. Restauracji specjalizujących się w tego typu przysmakach jest bez liku, więc nie powinnyśmy mieć problemu ze znalezieniem miejsca, aby spędzić fajny wieczór.
Poniedziałek, 28 lipca 2014 r.
Norymberga - Flachslanden, 60 km
Niestety kiełbasek norymberskich nie spróbowaliśmy, ponieważ rozpadało się na dobre. Przemknęliśmy bokiem do restauracji chińskiej w budynku naszego hotelu i zadowoliliśmy się makaronem :-(. Żal nam było rowerków, które stały na tym deszczu przypięte do parkanu. Recepcjonistka uspokajała nas, że wielu gości przyjeżdża do nich rowerami i wszyscy zostawiają swoje pojazdy na zewnątrz. Ale może nie każdy jest tak przywiązany do swojego „rumaka” jak my do swoich? Rowerki mokły całą noc. Na szczęście rano już nie padało, więc nabraliśmy ducha, że zrobimy zaplanowaną na dzisiaj trasę. No i prawie zrobiliśmy. A dzień wyjątkowo obfitował w wydarzenia i przeżycia.
Pobudka była jak zwykle o 6.00. Pobiegłam do pobliskiego Aldiego na zakupy i jakież było moje zdumienie, że o 7.00 sklep był jeszcze
zamknięty. Nabyłam więc bułeczki w pobliskiej piekarni i to musiało nam wystarczyć na śniadanie. Zanim wyruszyliśmy w drogę jeszcze raz pobiegłam do Aldiego zaopatrzyć się w sok pomidorowy i inne wiktuały na dalszą drogę. I zdumiałam się po raz kolejny. Przyjmowali tylko gotówkę!!!!! Szok!!! Zakupy musiałam dostosować do posiadanych w portfelu 5 euro. Więc przed wyjazdem wyciągamy z bankomatu trochę gotówki – dla bezpieczeństwa:-) – i ruszamy w dalszą drogę w kierunku Furth.
GPS poprowadził nas na norymberski rynek. Przejechaliśmy koło „Pięknej fontanny”. Potem jakimiś bocznymi uliczkami jedziemy w kierunku folderów rzeki Pegnitz. Kiedy zatrzymywaliśmy się, aby ustalić dalszą drogę, zainteresowała się nami pewna pani. Wskazała nam drogę na Furth i zapytała skąd jesteśmy. Kiedy usłyszała, że z Wrocławia ucieszyła się, ponieważ ona była z Ostrawy. Takie poczucie wspólnoty z przybyszami ;-). W końcu docieramy do rzeki i jedziemy jej prawym brzegiem. I znowu podziwiamy place zabaw i gier pełne dzieci, pomimo że jeszcze tutaj trwa rok szkolny. Rozczulił mnie widok małych rowerzystów. Zaopatrzeni w kaski rowerowe, jechali „gęsiego” za przewodnikiem. Niewątpliwie rzeka Pegnitz należy do miasta i do jego mieszkańców. Tak samo mogłoby być we Wrocławiu. Ale póki co, nie jest. Dalej rozciągają się tereny sportowe, wydaje mi się, że to boiska do gry w piłkę nożną. Widać miłośników futbolu w tym mieście musi być całkiem sporo:-). Jeszcze dalej otoczenie drogi coraz bardziej przypomina park, tak mocno zarośnięty, że nie widać rzeki. Spotykamy sporo rowerzystów, biegaczy, uprawiających nordic walking, ale nikogo znajomego;-), chociaż jest to na pewno świetne miejsce dla amatorów tego rodzaju sportów. Przypomina naszą trasę rowerową po wałach, wokół Wielkiej Wyspy. Tylko u nas jest ta okropna kostka, która już w kilku miejscach się wybrzuszyła albo zapadła. Tutaj wszędzie nawierzchnia jest gładka, choć porowata i twarda. Rowerek dobrze trzyma się drogi. W ten sposób objeżdżamy Furth nie wjeżdżając właściwie do miasta. Ucieszył nas
słup z kilometrażem dla naszej trasy PPP. Pokazuje, że od Pragi dzieli nas już 420 km a do Paryża zostało 1110 km. To co prawda o 100 km więcej niż sobie wyliczyliśmy z mapy, ale tym będziemy martwić się w przyszłym roku. Jakieś 30 km za Norymbergą mam awarię roweru. Nie działają przerzutki. Przez ponad godzinę Jacek próbuje temu zaradzić. Pomaga mu pewien przygodny rowerzysta. Niestety efekt ich działań jest nie najlepszy, a właściwie nawet jest gorzej niż było na początku. Ponieważ przed urlopem wykupiliśmy w PZU ubezpieczenie z klauzulą dotyczącą rowerów, dzwonimy do naszego ubezpieczyciela po informację, jak mamy się w tej sytuacji zachować. A tu okazuje się, że skoro uszkodzenie rowerka nie nastąpiło w wyniku wypadku, to PZU nic do tego. No.... nie tak to miało być. Zachowując święty spokój dojeżdżamy do najbliższej miejscowości. Fajne chłopaki kierują nas na stację benzynową, gdzie fachman obejrzał mój rower. Mrucząc pod nosem coś tam pokręcił i dał do zrozumienia, że nic więcej nie da się zrobić. Zapłaty nie chciał. I teraz przerzutki działają w taki sposób: jak zrzucam z trójki na dwójkę, to spada na jedynkę. Z jedynki mogę wrzucić na dwójkę. Trójka wchodzi, choć z oporami. Ale mogę jechać dalej. Przed opuszczeniem stacji benzynowej wyszła do nas pani, prawie moja krajanka, bo z Gogolina, ale od 40 lat mieszkająca w Niemczech. Fachowiec od rowerków był jej mężem. Bardzo dobrze mówiła po polsku. Przyznała, że to dzięki kontaktom z zaprzyjaźnionym miastem z Polski. Takie sympatyczne
spotkania są niezwykle budujące i z żalem stwierdzam, że jest ich na naszej wyprawie zdecydowanie za mało. Cała operacja z rowerkiem zajęła ponad dwie godziny. Plan dnia był zagrożony. Tym bardziej, że z mapy wynikało, że tego dnia będzie głównie podjazd i to coraz bardziej ostry. Nie przeszkodziło nam to jednak zatrzymać się na festynie strażaków, którzy zaczynali balować w namiocie postawionym na środku drogi. Obok był wyszynk piwa, jedzenie, lody i karuzela. Przed namiotem strażacy postawili znak objazdu, ale nie zamierzaliśmy z niego skorzystać. Po prostu wtargnęliśmy z rowerkami w sam środek festynu i raczyliśmy się po kufelku chmielowego napoju. Z powodu przygody z rowerkiem i coraz bardziej pagórkowatego terenu, postanowiliśmy skrócić dzisiejszy odcinek. Nocleg znaleźliśmy Gashofie Rose w Flaschlanden. Na kolację raczyliśmy się pieczenią frankońską z wielkimi ziemniaczanymi kluskami. Z pełnym brzuszkiem natychmiast położyłam się spać, zmęczona pod dniu pełnym emocji i wrażeń. Za oknem słychać było deszcz i pomruki burzy.
Wtorek, 29 lipca 2014 r.
Flaschlanden - Schrozberg, 57 km
Poranek nie wyglądał źle. Ruszyliśmy więc dalej. Ponieważ zrezygnowaliśmy z zamawiania noclegów postawiliśmy, że po przejechaniu 55 km zaczniemy szukać miejsca do spania. Gasthofy są dosyć gęsto, więc uważaliśmy, że nie będzie problemu.
Teren zrobił się znowu górzysty więc i nasza podróż nadal była urozmaicona. Widoki jak z folderu w biurach podróży. Na górki podjeżdżałam jako ten wytrawny rowerzysta póki pulsometr nie krzyczał. Jak krzyczał to robiłam sobie spacer. A potem ...... jazda w dół :-D. Rekord prędkości pobity: na liczniku było 42,2 km/godz. Spotykamy wiele par podróżujących podobnie jak my, na rowerkach z sakwami. Zazdroszczę kondycji niektórym paniom. Ale może one pokonują takie górki od urodzenia? Pocieszam się, że ja mam już za sobą kilka dni codziennego pedałowania i pewnie dlatego przegrywam z niektórymi podjazdami. Ale postanawiam, że przed kolejnym etapem wyprawy będę jeszcze intensywniej trenować. Po trzydziestym kilometrze złapał nas deszcz. Przemokliśmy do suchej nitki. Chowamy się pod wiaduktem. Kiedy deszcz trochę ustał, jedziemy dalej. Na przedmieściach Rothenburg od der Tauber, w naszym ulubionym na tej wyprawie sklepie, Netto, uzupełniamy zapasy, przede wszystkim soku pomidorowego :-). I znowu mamy przerwę w podróży, bo rozpadało się na dobre. Jakaś dziewczyna wybiegła na deszcz i wystawiła uśmiechniętą buzię na spadające rzęsiście krople. Nie poszliśmy jej przykładem. Spędziliśmy dwie godziny w cukierni przy dobrej kawie. Mocno zmęczeni pogodą i wymagająca trasą dojeżdżamy w końcu do Schrozbergu. Na chwile stanęliśmy, aby obmyślić plan szukania noclegu, a już dobry człowiek radzi nam skręcić w lewo do Gasthaus-u im Tal. Z tabliczek wynikało, że to raczej gabinet psychoterapii. Hm....jakieś dziwne miejsce. Ale jest numer telefonu do gospodarza Gasthaus-u. Jacek dzwoni i coraz lepszą niemczyzną tłumaczy, że poszukujemy noclegu. Po niedługiej chwili sprawnie się kwaterujemy. Z przykrością stwierdziłam, że otulony przed deszczem smarfon rozładował się i Endomondo nie zarejestrowało co najmniej 30 km :-(
Nad wejściem do Gasthaus-u widnieje muszla świętego Jakuba. Acha, czyli to miejsce gości
również pielgrzymów, którzy podążają do Santiago de Compostella.Przypominam sobie, że na trasie widzieliśmy takie znaczki i nawet przemknęła mi po głowie myśl, że chyba niewielu jest tych pielgrzymów, bo szlaki nie wyglądały na uczęszczane. Ciekawostką jest również to, że w naszym domu noclegowym jest wypożyczalnia e-rowerków, pewnie przydatnych w tych górkach. Dla nas to też może być dobra alternatywa, ale jeszcze nie teraz. Na razie, wyłącznie o siłach własnych mięśni, chcemy dotrzeć do Karlsruhe, potem do Paryża a potem ... kto wie jeszcze dokąd:-).
Tego dna zmokliśmy jeszcze raz, w drodze z pizzerii do naszego domu noclegowego. Ale byliśmy przezorni i wzięliśmy ze sobą wielką trekingową pelerynę Jacka, w której użyteczność na wyprawie rowerowej mocno wątpiłam. Niesłusznie;-). Dobrze nas okryła i niezmoczeni wróciliśmy po kolacji do naszego Gasthaus-u.
Środa, 30 lipca 2014 r.
Schrozberg - Braunsbach, 57 km
Gasthaus im Tal okazał się dosyć drogi. Za śniadanie zapłaciliśmy 18 euro podczas, gdy jadaliśmy lepsze śniadania za pół tej ceny. Ale cóż, kucharka przyszła specjalnie dla nas, bo innych gości na śniadaniu nie było, a wygoda kosztuje. Ranek okazał się na domiar złego deszczowy. Więc
po śniadaniu, będąc już w pełnym rynsztunku, długo zastanawialiśmy się, czy jechać dalej. Ale miejsce w którym byliśmy nie było dobre na przeczekanie. Dosyć drogie, a na dodatek nie było tutaj Internetu. Dlatego, jak rzęsisty deszcz zamienił się w siąpawkę, a siąpawka zaczęła zanikać podjęliśmy decyzję, że jedziemy dalej. Sakwy otulone pokrowcami, my w kurtkach przeciwdeszczowych, cała elektronika schowana. Droga na dzisiaj nie była zaplanowana przez Jacka. Z powodu braku Internetu byliśmy skazani na jakąś uproszczoną wersję trasy ściągniętą jeszcze w domu ze strony WWW. Ponieważ koło naszego domu noclegowego były znaczki trasy rowerowej, to w tę stronę ruszyliśmy. Po prostu do przodu. Ta taktyka nie okazała się dobra. Po dwóch kilometrach okazało się, że przybywa nam kilometrów do dzisiejszego celu. Co prawda widoczki były cudne: jakieś baranki, jeziorka i pagórki, ale jechaliśmy w przeciwnym kierunku. Na dodatek na końcu znaleźliśmy się na ruchliwej drodze, po której jeździły ciężarówki i szalone osobówki pędzące na pewne powyżej dopuszczalnych prędkości. Powrót do miejsca startu był największym koszmarem, jaki może przeżyć rowerzysta. Nie mieliśmy odwagi ścigać się z szaleńcami szos, więc szliśmy ok. dwa kilometrów, pod górę lewą stroną jezdni, która nie miała pobocza. Kiedy dotarliśmy do punktu wyjścia to już dokładnie przestudiowaliśmy drogowskazy, sprawdziliśmy na mapach papierowych i w końcu ruszyliśmy do przodu w dobrym kierunku.
Cały dzień pogoda nam nie sprzyjała. Kilka razy nas pomoczyło. Uciekając przed deszczem schroniliśmy się raz pod wiata garażową. Drugim razem deszcz przeczekaliśmy prawie w towarzystwie krówek, które muczały i rozsiewały charakterystyczne dla siebie zapachy. Na końcu deszcz nas złapał kilka kilometrów od miejsca w którym ostatecznie zatrzymaliśmy się na nocleg. Tego dnia przejechaliśmy według Endomondo prawie 57 km, natomiast trasą PPP tylko 34 kilometry. A to dlatego, że tego dnia jeszcze raz się zgubiliśmy.
A było to tak:
Jechaliśmy niezwykle malowniczą dolina. Wokół wzgórza zielone, a środkiem doliny, po płaskim zupełnie terenie, ścieżka rowerowa. Na niej
mnóstwo rowerzystów. Głownie grupy zorganizowane. Co ciekawe, głównie seniorzy, osobno grupy damskie, osobno męskie. Widoczki naprawdę jak z folderu. Zauroczeni zbaczamy z trasy i po kliku kilometrach znajdujemy się w zupełnie innym świecie. Po pierwsze, ta niby trasa rowerowe (były odpowiednie znaczki) biegnie znowu ruchliwą drogą, po której nie da się jechać. Po drugie nie wszystko jest tutaj takie słodkie i śliczniutkie, jak dotąd widzieliśmy. Studiujemy mapę, aby ocenić, jak bardzo zboczyliśmy z trasy rowerowej. Na niebie gromadziły się ciężkie, granatowe chmury. Byłam przerażona i chyba to przerażenie dodawało mi sił, bo ciągnęłam do przodu, ile się dało. Przymusowy odpoczynek mieliśmy w wiacie na przystanku autobusowym, bo jednak rozpadało się na dobre. Zmoczeni, zmęczeni, nocleg postanowiliśmy poszukać w Braunsbach, 15 km przed celem naszej podróży. Tym razem jest to Gasthof zum Löwen Braunsbach. Gasthof był oczywiście położony w środku wsi, przy dosyć ruchliwej drodze. Internet był za darmo, ale wydawano osobisty login i hasło. To jest dla nas nowością. Warunkiem było wylegitymowanie się dowodem osobistym. No i dostęp był tylko w pomieszczeniach ogólnych. Tak więc Jacek planuje trasę po kolacji przy dodatkowym kufelku piwa a ja, po obowiązkowym praniu, szykuję się do łóżeczka.
Dania na kolację wybieraliśmy trochę metodą „na chybił trafił”. Kiedy więc kelnerka przyniosła wielką porcję sałaty, podstawiam ją Jackowi. Kiedy przyszło danie główne, okazało się, że mi dostała się tylko pętelką smażonej domowej roboty frankońskiej kiełbasy w sosie. A Jacek dostał kompletne danie: frankońską kaszaneczkę ze smażonymi ziemniakami, ogóreczkiem, pomidorkiem i dwoma listkami sałaty. Ta góra sałaty była moja!!!!
Czwartek, 31 lipca 2014 r.
Braunsbach – Bretzfeld, 54 km
Ranek obudził nas pogodny. Po śniadaniu, z obowiązkowym gotowanym jajeczkiem i całą górą innych pyszności, które podał nam sam szef kuchni w wielkiej białej czapie, ruszyliśmy w dalszą drogę, która biegła doliną wśród malowniczych wzgórz. Czasami wspinaliśmy się na wyższa górkę. W nagrodę potem mieliśmy szybki zjazd. Na naszej drodze znalazł się niezwykle interesujący obiekt: most spinający dwa wzgórza. Takiego wysokiego mostu jeszcze w życiu nie widziałam!!!! To Kobenrtalbrucke - nawyższy wiadukt autostradowy w Niemczech. 185 m wysokości, 1128 m długości. Z dołu jadące po nim ciężarówki wyglądały jak przesuwające się klocki. Oczywiście w takim miejscu musiałam sobie zrobić zdjęcie. I próżność moja została ukarana. W rękach połamały mi się okulary przeciwsłoneczne. Mój pomysłowy Dobromir :-) poreperował je plastrem i jedziemy dalej. Niestety, w tak zreperowanych okularkach zaczęły boleć mnie oczy. Martwię się, co będzie dalej, bo w pełnym słońcu okularki przeciwsłoneczne są niezbędne. Na razie wspinamy się do miejscowości Waldorf. Widok z góry cudny. Śliczne domki, wąskie uliczki - cacuszko. Zamek - tu w każdym miasteczku jest jakiś zamek. Robimy drobne zakupy z sklepie spożywczym. Poprawia to trochę moje poczucie bezpieczeństwa, bo nie lubię podróżować bez zapasów ale nie mają tu jednak soku pomidorowego. Dajemy się za to skusić na kawę i ciastka w cukierni z cudnym widokiem na okolicę. Kelnerka skasowała nas co prawda najmniej o 2 euro więcej niż to sobie wyliczyliśmy, ale za to zjazd z Waldorfu był na „łep na szyję”. Po takie wrażenia tu przyjechaliśmy!!!!!! Najnowszy rekord prędkości: 44,2 km /h. Jesteśmy teraz w Schwabii. Wjechaliśmy do miasta Schwabiche Hall. Miasto jest na
wzgórzu. A u stóp wzgórza rozłożyło się nowoczesne centrum handlowe. Do starego miasta wjeżdżamy z rowerkami windą. Działała!!!! Stare miasto wygląda jak z obrazka. Na centralnym placu wielki kościół z gigantycznymi schodami. Plac jest zamieniony w salę koncertową z nieskończoną liczbą krzeseł. Z folderów dowiadujemy się, że na schodach przedstawiane są spektakle muzyczne. Biorę aparat i drapię się na samą górę, aby trochę popstrykać. Do kolekcji Jacka trafia utrwalony w cyfrowym aparacie złoty lew znad drzwi Apteki ‘Pod lwem’. Wszytko było super!!!!. Jedynym rozczarowaniem było to, że w centrum handlowym nie było marketu spożywczego i problem z sokiem pomidorowym się nie rozwiązał. Cóż, jedziemy dalej. Krajobraz wokół nas się zmienia. Bardziej industrialny i bardziej miejski. Praktycznie nie wyjeżdżamy z obszaru zabudowanego. Wszędzie ludzie. Na polach zauważyliśmy pierwsze winnice i sady owocowe. Tego dnia mieliśmy dojechać do Heilbronnu. Ale zmęczeni pogodą i dosyć trudną technicznie
trasą zatrzymujemy się na nocleg w przydrożnym Gashofie Rössle. Z zewnątrz nie wyglądał zbyt obiecująco. Jacek poszedł na zwiady i spotkał przemiłą oberżystkę, z którą udało mu się nawet po niemiecku pożartować. Jej rodzina prowadzi ten Gasthof już od trzystu lat. Pełen szacun ;-), jak to się teraz mówi. Odświeżeni udaliśmy się na kolację i po dokładnym przestudiowaniu karty dań znowu zamówiliśmy coś, nie bardzo wiedząc co. O obcokrajowcach się tutaj nie myśli - menu jest tylko po niemiecku. No i dostaliśmy: ja zapiekane z serem ziemianki, Jacek skrzydełka kurczaczka smażone w głębokim tłuszczu. Ha, to rewanż za wczorajszą moją sałatkę:). Acha! Dostęp do Internetu kosztował 3 euro, więc zrezygnowaliśmy z niego, przekonani, że jutrzejsza trasa nie powinna nam sprawić żadnej przykrej niespodzianki. Robimy się oszczędni;-).
Piątek, 1 sierpnia 2014 r.
Bretzfeld - Remsek, 89 km
Rano, po dosyć skromnym śniadaniu wyruszyliśmy w kierunki Heilbronnu. Przed Heilbronnem wygoniło nas na wzgórza, a tam......hektary winnic
. Na krzakach ciężkie grona. Oglądanie widoków zakłócają szaleni traktorzyści, którzy prowadzą swoje pojazdy, jakby to były sportowe guady. Dojeżdżamy szczęśliwie do Heilbronnu. Od razu zobaczyliśmy coś niezwykle interesującego. Pociągi (bo to na pewno były pociągi) wjeżdżały do samego centrum miasta tak, jakby to były tramwaje. Nie było peronów i tego wszystkiego, co zwykle towarzyszy kolei – tylko zwykły przystanek, jak dla tramwaju. Ludzie wsiadali do wagonów jak do tramwaju.
Poza tym nie tutaj zabytkowej zabudowy. Wszystko jest nowe za wyjątkiem olbrzymiej katedry na centralnym placu miasta. Nie jestem tego pewna, bo może też być odbudowana. Na deptaku, na którym zagarażowaliśmy nasze pojazdy, pełno knajpek i siedzących w nich ludzi. Pora lunchu... jeżeli w Niemczech coś takiego jak lunch istnieje. Na placu przed kościołem zaczyna się jakaś gra miejska. Robimy strategiczną naradę. W Heilbronnie postanowiliśmy bowiem zjechać z trasy PPP i pojechać w odwiedziny do wujostwa mieszkającego w Remseck nad Neckarem. Będziemy jechać Trasa Rowerową Neckar, biegnąca doliną rzeki. Przygodni rowerzyści utwierdzili nas, że warto bo trasa jest bardzo urokliwa. I tak było w rzeczywistości.
W pewnym momencie pomyślałam, że tak musi wyglądać Francja, przynajmniej w mojej wyobrażni:-). Czułam autentyczny zachwyt tym miejscem, przez które biegł szlak naszej rowerowej eksploracji. Droga rowerowa wiła się doliną, a rzeka była tuż, tuż. Woda była zmącona, jasno brązowa a jej lustro było zaledwie kilkanaście centymetrów poniżej drogi. Po drugiej stronie drogi pięły się po zboczach winnice. Natomiast sama droga, która miejscami stawała się ścieżką, wiła się wśród gajów owocowych. Drzewa uginały się pod ciężarem niedojrzałych jeszcze jabłek. Wyobraziłam sobie te zapachy, kiedy jabłka dojrzeją. Zastanawiamy się, czy to dziczki, czy sady mają właścicieli. Trawa pod jabłoniami wygląda jakby była koszona. Potem wujek nam powiedział, że owe łąki owocowe mają swoich właścicieli.
Te sielankowa podróż zostaje zakłócona w Lauffen am Neckar. Z powodu remontu drogi mamy objazd. Niestety gubimy się. Jacek kierując się GPS proponuje przejść na lewą stronę rzeki. Obserwujemy na Neckerze barki, wielozałogowe łodzie wioślarskie. W pewnym momencie ścieżka odchodzi od rzeki i zaczynamy się wspinać pod górę. Jestem rozczarowana, bo tego dnia nie miało być wspinaczki. No i ze szczytu zdobytego wzgórza widzimy po drugiej stronie Neckaru naszą trasę, biegnąca po płaskiej jak stół łące. Musieliśmy nadłożyć ok. 6 km, aby wrócić na Trasę Neckar. Na dodatek źle oszacowaliśmy odległość do Remseck. Miało być ok. 40 km a wychodzi, że to będzie 60 km, bo droga wije się jak rzeka. A zakoli Neckar ma wiele. Zmęczona drogą i upałem, zaczynam myśleć, aby zanocować z Maybach, a do Remseck dojechać następnego dnia. Ale wujek odwiódł nas od tej myśli, zapewniając, że będą na nas czekać, aż dojedziemy. Na szczęście od Maybach teren jest płaski i łatwo się jedzie. Po drodze spotykamy sarenki, zupełnie niepłochliwe. Ludwigsburg mijamy bokiem. W Remseck zaliczyliśmy ostre podejście na burg, na którym mieszka moja rodzina. To taki skrót niemieckich rowerzystów, na który daliśmy się skusić. Drogą byłoby 2 km więcej. Potem jeszcze trochę poszukiwań domu, bo numeracja była bardzo niekonsekwentna. I w końcu byliśmy na miejscu. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęcie. Po kolacji wypiliśmy jeszcze buteleczkę bardzo dobrego lokalnego wina. Kiedy przykładałam głowę do poduszki było już dobrze po 1.00.
Sobota, 2 sierpnia 2014 r.
Remseck
Dzień intensywnego odpoczynku i długich rozmów – tak jak to bywa przy okazji spotkań po latach. Na dodatek udało się trochę podreperować mój rowerek. Na trójkę z przodu już mogę przerzucać. Nie udaje się przerzucić na jedynkę. Ale jest to najmniej używana przeze mnie przerzutka. Jazda na niskich biegach wciąż jest dla mnie zbyt trudna. Mam nadzieję, że górek z długimi podjazdami nie będzie już zbyt wiele, więc jakoś dam radę. Ten dzień odpoczynku bardzo nam się przydał. Bardzo to miłe, że ktoś się o nas zatroszczył, nakarmił domowym jedzeniem, pozwolił zrobić pranie w prawdziwej pralce. Ot, takie zwykłe rzeczy, ale po prawie dwóch tygodniach tułaczego życia - bezcenne.
Niedziela, 3 sierpnia 2014 r.
Remseck – Gundesheim, 70 km
Poranek obudził nas drobnym deszczem. Przez chwilę zastanawialiśmy się, czy nie opóźnić wyjazdu, ale ostatecznie wyruszyliśmy zgodnie z planem serdecznie żegnani przez wujostwo, zaopatrzeni na drogę w kanapki, owoce i wodę mineralna gazowaną. Woda niegazowana jest bardzo niepopularna i trudno dostępna. Dlatego już dawno uznaliśmy, że szkoda naszego wysiłku, aby codziennie zdobywać 3 litry wody niegazowanej. I bez wyrzutów pijemy kranówkę zamienioną w napój izotoniczny dzięki odpowiednim preparatom. Ale nie mogliśmy odmówić wody, która dostaliśmy od wujka.
Pogoda trochę straszyła tego dnia deszczem, ale w końcu rozpogodziło się. Wracaliśmy do Heilbronnu znowu doliną Neckaru. Tego dnia najmniej sympatycznym był odcinek, który pokonywaliśmy ścieżką rowerową wzdłuż drogi samochodowej zamiast wzdłuż rzeki. Taka mała wpadka przewodnika. Po drodze wpadliśmy do Besingen. Miasteczko było oczywiście na wzgórzu. Główna ulica biegła po szczycie. Domy jak z bajki. Zaczynamy się przyzwyczajać, że tak jest w każdej miejscowości. Niedzielne popołudnie. Na głównym deptaku trafiamy na tłum ludzi. Słychać było tylko mowę niemiecką. To niemieccy turyści. Pełno kramów z różnymi bibelotami. Knajpki z pijącymi kawę lub piwo. Weszliśmy w ten tłum z naszymi objuczanymi rowerkami. Patrzymy jak toczy się życie w niedzielne popołudnie. Jacek wszedł jeszcze na mury miejskie i pojechaliśmy dalej. Heilbronn wzięliśmy tym razem bokiem i pędziliśmy do przodu. Za Heilbronnem zaczęliśmy szukać noclegu i w ten oto sposób dojechaliśmy aż do Gundesheim. Zatrzymaliśmy się przed tablicą informacyjną i studiujemy ją w nadziei, że będą tam wskazówki, gdzie szukać hotelu. Wtedy znalazła się sympatyczna para, która odwiodła nas od tego pomysłu i zaproponowali Zimmer Frei typu Bett und bike. Wspięliśmy się więc na wzgórze, na którym był kolejny Schloss, po drodze podziwiając urokliwa zabudowę miasteczka. Znowu wszytko cukierkowe. Jak oni to robią, że te wszystkie stare domy są takie zadbane? Kolejne cudo na naszej trasie. Domki jak z bajek Andersena. Wszystkie szachulcowe, kolorowe, z kwiatami w oknach. Trafiliśmy tutaj trochę przypadkowo, ale nie żałowaliśmy ani przez chwilę.
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014 r.
Gundesheim - Heidelberg, 73 km
Rano jeszcze zrobiliśmy rundę rowerem po bajkowym miasteczku. Znaleźliśmy bankomat, odwiedziliśmy Lidla i kupiliśmy sok pomidorowy. Po załatwieniu tych życiowych spraw wyruszyliśmy w dalszą drogę. Był to jeden z najładniejszych odcinków naszej trasy. Jechaliśmy Parkiem Krajobrazowym Dolina Neckaru-Odenwald. Przełom rzeki, wzgórza, zamki. I co nas zadziwia - nie są to ruiny zamków. Wyglądają na użytkowane. Widoki dech zapierają i uruchamiają wyobraźnię. Żałuję, że nie mam bardziej poetyckiej duszy, i lepszego talentu literackiego, aby to wszystko opisać i oddać z detalami wrażenia, których doświadczamy pędząc na naszych rowerkach. Drogi odsadzone równymi drzewami owocowymi. I całe mnóstwo jeżyn, które gdzieniegdzie podjadaliśmy. Jest to jeżynowy kraj. Czasami jeżyny wychodzą na drogę i wtedy trzeba uważać, aby nie złapały za koszulkę albo za spodenki. Dzisiaj zahaczyliśmy jeszcze o jeden land niemiecki - Hesję.
Wjazd do Heidelbergu jest taki jak zwykle dla dużego miasta. Trasa rowerowa biegnie wzdłuż ruchliwej drogi. Ale jest!!! Niesamowite, że trasy rowerowe są wyznaczane z sposób ciągły. Przejechaliśmy już 3/4 szerokości Niemiec i w żadnym miejscu nie były przerwane. Najczęściej biegną specjalną drogą rowerową, czasami droga lokalną, na której prawie nie mam ruchu samochodowego. W ostateczności jedzie się razem z samochodami, ale to naprawdę krótkie odcinki, ale wtedy jest wydzielony pas dla rowerów. A był nawet taki odcinek, że ze względu na roboty, na drodze rowerowej, dla rowerów odgrodzono fragment jezdni!!!! Wzbudziło to nasze wielkie zdumienie. Ten kraj jest naprawdę przyjazny rowerzystom. Dzisiaj, w Heidelbergu zdumiało mnie to, że trasa rowerowa była wyznaczona po ścieżce razem z pieszymi i ... drzewami. Drzewa rosły środeczkiem a piesi i rowerzyści manewrowali między nimi. Bardzo mnie to stresowało, bo byłam już zmęczona i starałam się jechać bardzo ostrożnie, aby nie spowodować wypadku. Rowerzystów było baaaardzo dużo. Na wjeździe od razu zobaczyliśmy na wzgórzu Zamek, ale dzisiaj przemknęliśmy szybciutko przez Most Karla Teodora i pojechaliśmy do hotelu. Za sobą mieliśmy 70 km, na dodatek straszyło deszczem i burzą. A hotel typu Bed and Breakfast mieliśmy na obrzeżach miasta. I tego dnia złamaliśmy zasadę, że nie jemy w restauracjach typu fast food i na kolację poszliśmy do Burger Kinga. Ponieważ miasto już na pierwszy rzut uznaliśmy za warte obejrzenia, postanawiamy, że drogę do Karlsruhe podzielimy na dwa odcinki. W ten sposób wygospodarujemy czas na spacer po Heidelbergu.
Wtorek, 5 sierpnia 2014 r.
Heidelberg – Bad Mingolsheim, 32 km
Jak to ustaliśmy tak też zrobiliśmy. Barokowy Heidelberg bardzo różni się od tych słodkich miasteczek, które mijaliśmy po drodze. Tutaj domy budowało bogate mieszczaństwo, są więc pokaźne i ozdobne. Jest to również ważny ośrodek akademicki. Jest tu najstarszy uniwersytet w
Niemczech. Więc pierwsze zdjęcia zrobiliśmy pod biblioteką uniwersytecką. Przed budynkiem są zagarażowane rowery. Całe mnóstwo rowerów. Udało się nam zajrzeć do środka biblioteki. Na parterze była sala z komputerami i pełno studentów. W tym miejscu Heidelberg przypomina okolice uniwersytetu wrocławskiego. Sami młodzi ludzie. Jedziemy na Most Karla Teodora. Główna ulica to typowy deptak. Sklepy, knajpki. Piesi i rowerzyści. Zatrzymujemy się w Beckerai na drugie śniadanie. Pijąc kawę obserwujemy ulicę. Wśród pieszych wyróżniającą się grupą są turyści z Azji. Łatwo ich zauważyć z powodu parasoli i kapeluszy z dużymi rondami. Są wszędzie a najwięcej na Moście. Chodzą dużymi grupami z przewodnikiem. Trochę przypomina to Pragę. Z Mostu podziwiamy olbrzymi Zamek na zboczu wzgórza -
symbol niemieckiego romantyzmu. Czuje się fajną atmosferę. Ale nie mogliśmy tutaj zabawić zbyt długo, bo tego dnia planowaliśmy przejechać kilkadziesiąt kilometrów w kierunku Karlsruhe. Ale wrócimy tu jeszcze, aby naprawdę wszystko zobaczyć, a teraz to tylko poczuliśmy mały smaczek na zachętę, bo na rozkoszowanie się nie było, niestety, czasu. Droga nas wzywała ;-) Więc po uzupełnieniu zapasów (w tym soku pomidorowego) ruszyliśmy dalej. Krajobraz zupełnie się zmienił. Zrobiło się zupełnie płasko!!! Ulga dla naszych nóg. Pedałujemy więc spokojnie i oglądamy inne Niemcy niż dotychczas. Pojawiły się kampingi nad jeziorkami i daczowiska. Kempingi są pełne przyczep i wozów kampingowych. Pewnie tłumy moczą się w pobliskich jeziorkach. Nad rzeką też były domki letniskowe. Nie w takiej ilości jak w Czechach, ale trochę było. Po 50-tym kilometrze zaczynamy szukać noclegu. Campingi skreśliliśmy, bo nie oferują domków do wynajęcia. W miasteczku dwa Gasthofy są nieczynne. Hotel nie podoba nam się. Jedziemy dalej. Kronau to ostatnia miejscowość przed dziesięciokilometrowym odcinkiem biegnącym przez las. Tego dnia nie chcieliśmy tak daleko jechać.
Jeździmy po miasteczku w kółko. Znowu czujemy dreszczyk emocji związany z poszukiwaniem noclegu. Pani, która z miotłą w ręce robiła porządki przed domem poradziła nam, abyśmy pojechali do następnej miejscowości, która jest uzdrowiskiem (Badem) więc możliwości noclegu powinno być tam więcej. Na szczęście po dwóch kilometrach, na skrzyżowaniu znaleźliśmy starą pocztę zamienioną na gospodę, przy której były pokoje do wynajęcia. Zajazd nazywał się Cum Post. Dom był pełen starych fotografii rodzinnych, w tym fotografi pocztylionów. Szczęśliwi - znowu odkryliśmy urocze miejsce!!! I na tym polega urok naszej wyprawy.
Środa, 6 sierpnia 2014 r.
Bad Mingolsheim - Karlsruhe, 41 km.
Po kontynentalnym śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę. Pozostało do przejechania 40 km. Droga była spokojna i niewymagająca. Jest płasko!!! Góry, górki i pagórki zniknęły. Po raz kolejny cieszymy się, że start naszej wyprawy ustaliliśmy z Pragi i jedziemy w kierunku Paryża. Teren się generalnie obniża i jest więcej zjazdów niż podjazdów. Gdybyśmy jechali w drugą stronę byłoby na pewno trudniej. A jesteśmy przecież na urlopie i nie chodzi o to, aby się męczyć. Toż to pełny relaks!!! Nawet kolanka trzymają się nie najgorzej. Do Karlsruhe dojeżdżamy o 14.00. Nocleg mamy zarezerwowany w hotelu sieci AiO, który jest położony w sąsiedztwie stacji kolejowej. Po krótkim odpoczynku idziemy zwiedzać miasto. Właściwie nic nie wiemy o Karlsruhe. Na recepcji dostajemy plan miasta i dziwimy się, że nie ma tu rynku. Ale jest Schloss!!!!!!! Ustalamy, że to jest cel naszego dzisiejszego spaceru. Wybieramy proponowaną na mapie trasę turystyczną, ale okazuje się, że prowadzi ulicą, która cała jest rozkopana. Remont!!!! Pełno dźwigów. Wykop na chłopa albo i więcej. Zmieniamy więc trasę, cały czas kierując się na Schloss
.
W końcu dochodzimy to czegoś na kształt centrum (sklepy, knajpki, piesi i rowerzyści). Znajdujemy nawet informację turystyczną. Ale żadnych materiałów po angielsku nie było, nie mówiąc już, o informatorach po polsku. Zapomnij o takich fanaberiach!!! Jedynie z krótkiej informacji na planie miasta dowiedzieliśmy się, że Karlsruhe to kaprys margrabiego Badenii, Karola Wilhelma von Baden-Durlach, który na początku XVIII wieku zapragnął wybudować pałac, do którego drogi będą biegły promieniście, na wzór promieni słonecznych. I zrealizował swój pomysł. Dlatego to miasto jest takie inne. Pałac trochę nas rozczarował, to cały obudowany rusztowaniami i siatką. Trwał remont!!! Za pałacem rozciąga się olbrzymi park, w którym spotykamy mnóstwo ludzi, z pozytywną energią. Leżą na trawie, grają w piłkę, ćwiczą żonglerkę. W tym miejscu uznaliśmy, że został zrealizowaliśmy ostatni punkt naszej tegorocznej wyprawy. Już czas wracać do domu.
Czwartek, 7 sierpnia 2014 r. - Piątek, 8 sierpnia 2014 r.
Karlsruhe-Wrocław
Po rozważeniu kilku alternatywnych opcji (autobus, samolot, pociąg) wybraliśmy powrót do Polski regionalną koleją niemiecką. Zadecydował o tym czynnik finansowy i, nie mniej ważny, aspekt organizacyjny. Podróżując koleją nie musieliśmy rozkręcać i pakować naszych rowerów. Wstawialiśmy je do przedziałów objuczone bagażami i jechaliśmy. Tak po prostu. Start był o 9.00. Bilet za 52 euro dla dwóch osób z rowerami uprawniał nas do nieskończonej liczby przesiadek do godziny 24.00. Pierwotny plan podróży zakładał trzy przesiadki i metę w Gorlitz mieliśmy osiągnąć ok 20.00. Niestety, w Norymberdze wsiadamy do złych wagonów i lądujemy w Bayreuth zamiast w Dreźnie. W informacji kolejowej układają nam nowy plan podróży z trzema dodatkowymi przesiadkami. Ale poza tym wszystko przebiega sprawnie. Pociągi dojeżdżają i odjeżdżają o czasie. Do każdego pociągu pakujemy rowery bez problemu, aczkolwiek mamy wrażenie, że im bliżej granicy tym jest ciaśniej w przedziale rowerowym. Powinnam również odnotować, że te ostatnie odcinki podróży odbywaliśmy w przymusowym towarzystwie osoby, które ewidentnie „nadużyła”, wiadomo czego. Przyznaję szczerze, że w pierwszej chwili ogarnął mnie strach, że jest to nasz rodak, a potem obawa, że nasza podróż może zostać w jakiś sposób zakłócona. Cóż, ulegam być może stereotypom :-(. Tymczasem niemieccy podróżni otoczyli nieszczęśnika (nie Polaka!!!) opieką. Dbali, aby się nie przewrócił, nie obił, żeby wysiadł na właściwej stacji i nie zostawił bagażu w pociągu. Szok!!! Do Gorlitz dotarliśmy tuż przed północą. Trochę zajęło nam czasu znalezienie mostu granicznego na Nysie Łużyckiej, bo na pograniczu panowały ciemności iście egipskie. Już w Zgorzelcu jakiś nocny przechodzień zagadnął nas po niemiecku, bo wziął nas za turystów zza Nysy. Widocznie starsi państwo z sakwami na rowerach po tej strony Nysy wyglądają ciągle egzotycznie. Nocowaliśmy w Pensjonacie Miejskim. Rano zjedliśmy tam najlepsze śniadanie w czasie naszego urlopu. Bo była taka prawidłowość, że im bardziej od Pragi na zachód tym śniadania serwowane w hotelach czy pensjonatach były skromniejsze. Na końcu była już tylko bułeczka z dżemikiem, pasztecikiem i serkiem żółtym, którego opakowanie zostało otwarte na nasze specjalne życzenie. W Pensjonacie Miejskim w Zgorzelcu śniadanie przebiło wszystkie inne!!!! Czegóż tam nie było! I kiełbaska i paróweczki, jajecznica i jajeczko na miękko. Do tego kilka gatunków wędlin, serów, sałatki, owoce, ciasto, musli, jogurty i mleko - po prostu wszystko, czego dusza może zapragnąć na dobry początek dnia. I jeszcze były świeże bułeczki w koszyczku, przy którym leżał specjalny nóż z ząbkami do ich przecinania. Mam wrażenie, że po tej stronie Nysy takie rozwiązanie, bardzo pożądane, ciągle należy do kategorii innowacyjnych. Natomiast w kwestii merytorycznej śniadań, niewątpliwie powinniśmy pozostać przy naszych rodzimych zwyczajach.
Ze Zgorzelca do Wrocławia przyjechaliśmy niemieckim pociągiem linii Drezno-Wrocław, w którym również był przedział dla rowerów!
Teraz czas, aby zacząć planowanie II etapu naszej wyprawy Pan Europejską Trasą Rowerową, która ma zakończyć się pod wieżą Eiffla. Do przejechania mamy już tylko ok. 650 km.