Beeeeee...!!!!
Wyprawę rozpoczęliśmy w Holandii, po części zachęceni promocyjną ceną pociągu Warszawa - Amsterdam, po części chcieliśmy zacząć rowerować wybrzeżem. Kolejnym pociągiem dotarliśmy do Groningen gdzie nasze pośladki z przyjemnością zamieniły pociągowe krzesła na siodełka naszych pseudowyprawowych bicykli. Nie oszczędzając się, przez pierwsze 3 dni zrobiliśmy ponad 300 km, mając za towarzyszy typowo mokro-holenderską aurę i niezliczone stada owiec, niespecjalnie przejmujących się kwestią higieny na ścieżce rowerowej, czy obowiązkiem ciszy nocnej. Takim sposobem ponownie pojawiliśmy się w Amsterdamie, tym razem chcąc zabawić tam dłuższą chwilę.
Rozłozyliśmy się na pierwszym lepszym campingu, który z perspektywy czasu okazał się jednym z normalniejszych w Holandii. Cena co prawda dyskusyjna, ale to w końcu Holadnia, zachód, euro. Było dla nas miejsce, była ciepła woda, a pan z recpcji, gdy tylko nas widział wyskakiwał z przemiłym Dzendobri. Miastem zachwyciliśmy się bezwzględnie. Dosłownie wszystko tam było piękne, oryginalne, w różny sposób zachwycające. Ludzie przemili, w ruchu miejskim odnaleźliśmy się od pierwszego zakręcenia korbą, mnóstwo atrakcji do odwiedzenia/obejżenia/zasmakowania. Można jeździć po mieście całymi dniami i nie mieć dosyć holenderskiego stylu życia. W ciągu dwóch dni dosłownie pobieżnie go zasmakowaliśmy. Zwieńczeniem pobytu w Amsterdamie była wizyta w browarze Heineken, z degustacją włącznie. Come to Holland, it’s perfect country for cycling.
Nie mieliśmy żadnej mapy, bo w zasadzie po co, przecież tak jest fajniej,pryzgoda. Jak się okazało, na tym etapie żadnej nie potrzebowaliśmy. Cała Holadnia zapełniona jest świetnie przygotowanymi drogami rowerowymi (nazwać je ścieżkami to tak, jakby autostradę określić mianem polnej drogi), z drogowskazami natychmiast rzucającymi się w oko, oraz mapkami w niezliczonych punktach informacyjnych.
Szybko też zostały rozwiane nasze niepokoje na temat dostępu do wody. Wystarczy podejść do losowego domu, zapukać, zapytać, i wychodzi się z pełnymi bidonami. Poza tym często spotykaliśmy kraniki z ogólnodostępną wodą pitną. Tak więc raz kupiliśmy dwie 1,5 litrowe butelki, żeby mieć dodatkowe zbiorniki poza bidonami. Holadnia jest rajem dla rowerzystów, o czym pewnie wszyscy wiedzą/słyszeli, tylko ta pogoda... przed wyjazdem trenowaliśmy, ale nie pod prysznicem. Aura nas nie oszczędzała, albo lało, albo padło, albo po prostu szara depresja.
Na najlepszy camping Holandii trafiliśmy dzięki życzliwości ludzi przypadkowej knajpy w której postanowiliśmy odpocząć od niebiańskiej wody. Skierowali nas do Camping De Elzenhof (wydrukowali mapki dojazdu, zadzwonili do recepcji informując że przyjedziemy), gdzie ponownie przekonaliśmy się o wielkim sercu Holendrów - dostaliśmy pokój z aneksem kuchennym w cenie miejsca na namiot. Jeszcze raz dziękujemy, i wszystkim polecamy camping.
Mieliśmy okazję zawitać na 3 campingach holenderskich, i poza tym opisanym przed chwilą żaden nie przypominał campingu z prawdziwego zdarzenia. Więcej tam kompleksów z campingowymi supermarketami, ogromnymi basenami i ludźmi spędzającymi czas siedząc obok przyczepy i grillując niż w miarę tanich możliwości przenocowania we własnym namiocie. Sakwowiczom pozostaje tryb koczowniczy i spanie w napotkanych krzaczkach, chciaż szału nie ma. Holadnia ma niedużą powierzchnię i każdy cm2 jest tam doskonale wykorzystany, nic się nie marnuje.
Mimo początkowych obaw o rozbijanie się w dowolnym miejscu zauważyliśmy że jakoś nikomu to nie przeszkadza, nawet jeśli za sypialnię uznalismy skraj wioski w domów. Mieliśmy również okazję spać na plaży, pod gołym niebem. Nie mieliśmy w tym doświadczenia, ale śmiem twierdzić że lepiej nadają się do tego powiedzmy śródziemnomorskie plaże...Raz też zamoczyłam stopy w Morzu Północnym, grzałam je później przez dwa dni.
Holadnia jest tak charakterystyczna, niepodobna zupełnie do jakiegokolwiek innego kraju. Betonowe sztuczne wybrzeża na zmianę z plażami, piękne zabudowy urokliwych miasteczek, a te sery - smak jedyny w swoim rodzaju. Szybko wyłoniliśmy faworyta - Stary Amsterdam. Z nadzieją na pełen atrakcji targ serów udaliśmy sie do Goudy, jednak akurat nie trafiliśmy an tragarzy z ogromnymi okrągłymi tłustymi przysmakami. Maaaaaaas. W naszych planach zwiedzaniowych nie mogliśmy pominąć Rotterdamu. Oczywiście Cubic Houses, wieża Euromast, system Delta Works, port, to wszystko jest zachwycające. Ale to na co czekaliśmy najbardziej: przejechać się tunelem tylko dla rowerzystów pod rzeką Maas, od jednego brzegu do drugiego, i spowrotem. Przeżycie jedyne w swoim rodzaju. Infrastruktura powala.
Nie wiem dlaczego, ale wiatr na prawdę zmieniał kierunek na zgodny z naszym, tyle że o przeciwnym zwrocie. Myśleliśmy że przejazd przez Lorenz Sluizen (tama o długości 32 km) będzie najbardziej męczący pod tym względem, ale jak się później okazało, znacznie bardziej dał nam w kość losowy odcienk 6 km nad piaszczystym wybrzeżem. Męczyliśmy go przez godzinę. Korzyść - darmowy peelingiem odsłoniętych fragmentów ciała.
Spodziewaliśmy się że północnomorski klimat w tej części wyprawy nie będzie nas oszczędzał, i tak też było. Nie ma jednak na co narzekać, satysfakcja z pokonania tej części i nieodpuszczenia sobie “bo znowu leje” jest ogromna. Poza tym dostaliśmy kilka słonecznych dni na zakończenie holenderskiego rowerowania :)Dzień trzech krajów. Mniej więcej po 1,5 tygodnia wyprawy, będąc już blisko granicy olendersko - belgijskiej, wszamalismy ostatnie holednerskie śniadanie i ruszyliśmy dalej. Wręcz niezauważalnie przekroczyliśmy granicę. Nie opuszczały nas żarty na temat Belgów, i nie zagłębiając się w szczegóły naszych przemyśleń postanowiliśmy nie wydać w Belgii ani centa. Miłą niespodzianką było więc zalezienie 10 euro, co podbudowało nam morale - nie dość że nie wydamy ani centa to jeszcze wywieziemy stąd pieniądze. Koniec końców wywieźliśmy kilkanaście cnetów, nie można było przecież ie spróbować belgijskiej czekolady. Namówiona przez Mikołaja na zwiedzanie Brugii, uległam i nie żałowałam. Miasto piękne, tętniące życiem, no i czekolada.Poza tym jednorazowym wyskokiem trzymaliśmy się wybrzeża, kóre Belgowie postanowili wyłożyć kostką od początku do końca. Co kraj to obyczaj. Późną nocą, zza zarośli, nagle wyłonił się długo oczekiwany znak...Francja! To był długi dzień, dużo wrażeń, dużo kilometrów. Znaleźliśmy dogodne krzaczki na rozstawienie naszego domostwa i spaliśmy do południa.
Trzeci zestaw obyczajów
Dojechaliśmy do Francji, gdzie wolność obyczajów czuć na odległość. Nasze zmartwienia na ten moment? Żeby się tylko dogadać :D Jak się okazało, na migi idzie całkiem sprawnie, a dzięki znajomości kilku francuskich słów Mikołaj telefonicznie załatwił nam nocleg na campingu z panem no spik inglisz. Szacunek.
Campingi, właśnie. Tu są normalne campingi. Trawka, prysznic, ciepła woda. Nic nam więcej do szczęścia nie było potrzebne, i ceny zupełnie niższe. To się chwali. Kolejnym wielkim celem był Paryż. Tam też mieliśmy się spotkać z grupką znajomych zwiedzających Europę zza szyb samochodu.
Holenderska aura zabrała nam trochę cennego czasu potrzebnego do dojechania na miejsce na czas, rezerwacja hostelu nie będzie na nas czekać w nieskończoność. Zabrakło tego jednego dnia, musieliśmy splamić nasz rowerowy honor i przejechać jeden etap pociągiem.
Paryż szybko poprawił nam nastrój. Co prawda przejazd przez miasto z ciężkimi rowerami przypominał trochę walkę na drodze (oj, to nie to co Amsterdam), ale łazienka w pokoju, spotkanie ze znajomymi i atrakcje stolicy sprawiły że szybko zapomnieliśmy o tej nieprzyjemnej przeprawie. Początkowo myślałam że przerwa w Paryżu doda nam energii, że odpoczniemy. Muszę jednak przyznać że tempo zwiedzania ustawiliśmy na najwyższy poziom, i nie było chwili wytchnienia. A i tak dwa dni to za mało.
Znowu wsiedliśmy na nasze rumaki pociągowe i przebijaiśmy się przez metropolię. O dziwo, za drugim razem poszło całkiem sprawnie. Najróżniejszymi drogami zmierzaliśmy do Orleanu. Wtedy też sprzęt zaczął szwankować. Straty: zniszczona opona, złamany bagażnik, rdza, rdza, rdza...
Po drodze spotkała nas jednak kolejna miła niespodzianka. Wraz z kilkoma kroplami deszczu pojawił się w pewnym momencie samochód, a kierowca łamaną angielszczyzną zaprosił nas do siebie na nocleg. Razem z jego rodziną zjedliśmy potężną kolację. Jean Pierre, jak go nazwaliśmy, okazał się być kolarzem z prawdziwego zdarzenia, również sakwującym. Trochę nam to zajęło, ale w końcu przyzwyczailiśmy sie do panującej wszechobecnej dobroci ludzkiej. Po bardzo cywilizowanym noclegu ruszyliśmy dalej, do Fontainebleau, gdzie nie tylko zwiedziliśmy pałac królewski, ale również odwiedziliśmy jeden z bardziej znanych rejonów wspinaczkowych.
Pierwsza mapa wyprawy
Po rozmowie z Jean Pierrem na temat naszych nadloarańskich planów dowiedzieliśmy się, że wzdłuż Loary, do samego oceanu, biegną trasy rowerowe La Loire a Velo, i bez problemu można dostać mapki kolejnych etapów. Pod warunkiem że biuro turystyczne akurat nie ma siesty. Nasza bezmapowa przygoda doiegła końca, i zaczęła się nowa, rozsądna, z mapą, a nawet mapami.
Loara
Rzeka wiodła nas do Oceanu, nie oszczędzając atrakcji. Zestaw zamków jaki znalazł się w naszej kolekcji jest dość imponujący. Niektóre tylko minęliśmy, z kolei grzechem byłoby nie przyglądnąć się bliżej kilku najbardziej charakterystycznym, jak chodźby zamek z salą balową na rzece Cher. Poza tym miasta, które mijaliśmy (Orleans, Bloise, Amboise, Tours, Saumur, Angers, Nantes) same w sobie są obiektem wartym odwiedzenia. Na tym etapie troszkę się rozleniwiliśmy, ostatni tydzień minął bez szalonych noclegów wśród najgęstrzych zarośli. Korzystaliśmy w pełni z dóbr napotykanych po drodze campingów.
Mając mapy mogliśmy z góry planować kolejne atrakcje. Zaciekawiło nas hasło dolmen. Głowiliśmy się i głowiliśmy, aż w końcu zobaczyliśmy. Zanim ludzie wpadli na pomysł budowania wystawnych pałacow, wystarczyło im kilka kamyków. Nocna pora, jaką wybraliśmy na zaspokojonie naszej ciekawości, spotęgowała wrażenia.
Le Ocean
I tak mijając kolejne okazałe budowle, ciesząc się w pełni długo upragnionym słońcem, zmierzaliśmy wraz z Loarą do Oceanu. Kiedy w końcu naszym oczom ukazał się pokaźny most do St. Nazaire, wiedzieliśmy, że to już TEN moment. Ocean Atlantycki falował przed nami w najlepsze.
Spędziliśmy dwa kolejne dni w St. Brevin les Pins ciesząc się z osiągniętego celu. Lecz ponieważ ciężko rozstać się z rowerem, postanowiliśmy odwiedzić St. Nazaire, przy okazji zaliczając przejazd przez imponujący most. I mimo że zgodnie z prawem rowerzyści mogą tamtędy jeździć, wolałabym tego nie powtarzać.
Ze smutkiem planowaliśmy pociągową tułaczkę do domu. Rowerem jechaliśmy do St. Nazaire, stamtąd kilkoma pociągami do Miluzy. Późną nocą na dwóch kółkach przekroczyliśmy granicę, jeszcze późniejszą nocą odwiedziliśmy znajomego we Freiburgu. Kolejny dzień w pociagach - Niemcy.
Sprytnym roziązaniem okazały się relatywnie tanie bilety dzienne na kolej regionalną. Łapiąc kolejne pociągi z pięciominutowymi przerwami, co do minuty o północy wylądowaliśmy w Gorlitz. Następne 25km pokonane na rowerze do Węglińca były chyba najbardziej męczącym dystansem całej wyprawy. W końcu w południe dotarliśmy do domu.