Stołowanie się nie sprawia żadnych problemów, co prawda zdarza się jeszcze naciąganie turystów, ale są to kwoty niewielkie i do pogodzenia się. Boczne drogi, którymi się poruszaliśmy były asfaltowe i nieźle utrzymane, niestety kierowcy nie zawsze uznają rowerzystów, trzeba bardzo uważać, zwłaszcza na tych z przodu, wyprzedzających na trzeciego.
Zrobiliśmy ponad 1300km , dokładną trasę można zobaczyć na załączonej mapie. Podziwialiśmy starożytne miasta Butrint, Apolonię i Orikum, a także zamki w Gjirokaster, Berat i Kruje, kąpaliśmy się w morzu i płynęliśmy promem po rzece Drin. Zdobyliśmy parę przełęczy w tym jedną na 1520m n.p.m., wysoka temperatura dawała nam się we znaki, nie obyło się bez kilku awarii, szczęśliwie jednak dotarliśmy do Skopie, skąd autobus powiózł nas w kierunku domów.
Pomogły w tym zapalone świeczki na intencje powodzenia wyprawy w Monastyrze Svieti Naum, jeszcze w Macedonii. Początkowa miało nas jechać ponad dziesiątka, chętni stopniowo wykruszali się z różnych powodów, ostatecznie była nas czwórka.
Trwała bojowa narada dotycząca przedniego koła roweru Marcela, właśnie przedziurawiona została trzecia dętka w ten sam sposób - wzdłuż obręczy. Znajdowaliśmy się w opuszczonej albańskiej bazie wojskowej.
Namioty rozbite na placu apelowym, w zboczach otaczających nas gór potężne opustoszałe betonowe tunele, na ich ścianach zauważalne plamy po spalinach uruchamianych czołgów. Postanowiliśmy po załataniu dziur przespać się z problemem. Rano zdjęliśmy plastikową opaskę z obręczy, zastępując ją opaskę gumową, wyciętą z zużytej dętki, diagnoza okazała się trafna, zostałem jednak bez rezerwowej dętki. Wyruszyliśmy z Łukaszem ruchliwą drogą w kierunku Apolonii, Greccy koloniści z Korfu i Koryntu założyli je w ówczesnej Ilirii w 588 r. p.n.e.
Było to w starożytności ważne, najpierw greckie, później rzymskie, miasto portowe z przynoszącym duże dochody targiem niewolników. Zniszczyły je trzęsienia ziemi, obecnie morze się cofnęło i trudno dostrzec resztki portu. Po zwiedzaniu udaliśmy się w kierunku Berat, założone w głębokiej starożytności i zamieszkane przez Ilirów miasto.
Nie doczekaliśmy się spotkania z pozostałą dwójką, drogą SMS-ową dowiedzieliśmy się , że tym razem pech dopadł Justynę , złapała trzy kolejne dziury w dętce, większość czasu dnia spędzili na poszukiwaniu sklepu rowerowego w Vier.
W Berat wieczorem spacerowaliśmy miejscowym deptakiem wypełnionym tłumami, muzułmanie mieli jakieś święto i trwały występy artystyczne.
Ktoś biegł w nocy moją stronę trzymając w ręku małą lampkę ledową. Trochę mnie to zaniepokoiło, przede mną jechał Marcel z Justyną, nie widziałem już ich świateł przy rowerach, czyżby coś się stało?. Jechaliśmy wzdłuż rzeki, kanionem o wysokich urwistych stokach.
Noc dopadła nas na tym odludziu, poszukiwaliśmy miejsca na rozbicie namiotów, brak widoczności skutecznie utrudniał znalezienie odpowiedniego miejsca. Z tyłu ciągnął się niezadowolony z całej sytuacji Łukasz, wszyscy straciliśmy kontakt wzrokowy. Wydawało nam się, że okolica będzie pusta, niestety, co rusz dochodziły do nas odgłosy ludzkich rozmów, sytuacja robiła się nie wesoła. Osobnik z lampką podszedł do mego roweru, zauważyłem, że pilnie go lustruje, domyślałem się, w jakim celu. Nie rozpoznałem lampki w jego ręku, więc się uspokoiłem.
Zapytał skąd jesteśmy i ruszył dalej. Kanion ciągnął się, nie był jednak gościnny, postanowiliśmy po burzliwej naradzie zawrócić do głównej drogi. Zbyt późno wyjechaliśmy z miast Kukeś, w sumie po okolicy zrobiliśmy 20km nie znajdując odpowiedniego miejsca. Wszędzie kręcili się miejscowi, oczywiście z lampkami, każdy czegoś pilnował, albo maszyn budowlanych, albo sklepu.
W końcu zwyciężyła koncepcja hotelu, na wjeździe do miasta była stacja benzynowa wraz z motelem. Końcowa cena 1000 leków od osoby i znaleźliśmy się wnie klimatyzowanychpomieszczeniach, wkrótce też zabrakło wody w kranach. Nie zapomniane wrażenia tej nocy na długo pozostaną w mej pamięci. Nazajutrz autostradą pomknęliśmy w kierunku granicy z Kosowem. Nie istnieje droga wiodąca obok niej, a mijani przez nas policjanci nie zwracali na nas uwagi, zresztą i tutaj napotkać można było chodzące po niej krowy i nikt się temu nie dziwił.
Dzisiaj odwiedziliśmy Tiranę, stolicę Albanii. Nocleg był po raz ostatni nad brzegiem morza, na zupełnym pustkowiu nie opodal Dures, nie obyło się bez kąpieli. Marcel z Justyną spali gdzieś u gospodarzy, którzy zaprosili ich do siebie. Spotkaliśmy się na drodze dojazdowej do tego portowego miasta. Poranne śniadanie odbyło się we wspólnym gronie w przydrożnym barze, później trochę zwiedzaliśmy.
Podziwiać tutaj można starożytny amfiteatr, zupełnie niedawno odkryty, przejechaliśmy się również nadbrzeżem. Duży ruch i policjanci zupełnie z nim sobie niedający rady trochę nas rozbawiły. Rondo w Albanii działa zupełnie na innych zasadach niż w reszcie świata, nie ułatwia ruchu, lecz wręcz przeciwnie. Powodem tego jest to, że wszyscy równocześnie na niego wjeżdżają, nie tu znaczenia, że już jesteś na rondzie, wygląda to trochę jak rój pszczół chcących jednocześnie wejść do ula.
Tirana ze swymi szerokimi ulicami i wydzielonymi pasami dla rowerzystów bardzo mi się spodobała, po krótkim rajdzie jej ulicami ruszamy w kierunku Kruje, gdzie najważniejszym miejscem jest pięknie położona budowla warowna, w której znajduje się muzeum – Skanderbega, jednym z ważniejszych eksponatów muzeum jest replika jego hełmu.
Skanderbeg, to albański przywódca, powstaniec i bohater narodowy dążący do niepodległości Albanii, stanął na czele rebelii w 1443 roku. W lipcu 1450 r. armia turecka osiągnęła liczbę 150 000 ludzi prowadzonych przez sułtana Murada II i zaczęła oblegać Kruję, stąd nasze zainteresowanie tym miejscem. Warownia znajduje się na sporym wzniesieniu, wstęp do Muzeum 200 leków, dojście przez wąską uliczkę pełną kramów z pamiątkami, gdzie kupujemy drobne prezenty.
Do końca wyprawy coraz bliżej, pogoda niezmiennie upalna, tak, więc pierwsze, co robimy po dotarciu do Shkodre to raczymy się kuflami zimnego piwa.
Historia lubi się powtarzać, należy jednak uznać dwukrotne zniszczenie tylnej przerzutki za wyczyn nie łatwy do powtórzenia. Do Permet dotarliśmy rankiem, typowe albańskie miasteczko. Dzień zapowiadał się upalnie, więc zaopatrzyliśmy się w zapasy napojów i przed dalszą drogą posilili starym kebabem. Ruszyliśmy dalej i nic nie zapowiadało katastrofy, gdy z tyłu dobiegło mnie wołanie Łukasza – " Andrzej stój, to koniec wyprawy!".
Obróciłem się i zobaczyłem za chwilę jego tylne koło, przerzutka wkręcona w szprychy. To same zdarzenie miało miejsce podczas naszej rowerowej eskapady wokół Sardynii w roku 2010. Pora było, więc wymienić przerzutkę z Sardynii na albańską. Trochę mnie to ubawiło, zwłaszcza, że nie dotyczyło mnie. Trudno było się dogadać po albańsku, ale znaleźliśmy miejsce, w którym "reparim" rowery.
Tania metalowa przerzutka miała teraz za zadanie pociągnąć dalej naszą wyprawę. Stawiała opory, więc wymieli również linkę i przy okazji pękniętą szprychę, nową dałem ze swoich zapasów, bo takowej nie mieli. W sumie chcieli 1000 leków, coś około 31 złotych, więc Łukasz był bardzo zadowolony, że tak tanio, na Sardynii zażądali kiedyś 35 euro.
Po wyjeździe z miasta przerzutka przestała działać, kompan jechał na jednym przełożeniu, ale nie chciało nam się już wracać, zwłaszcza, że obiecałem mu, że to wyreguluję. Wyregulować się jednak nie dało, działały trzy przełożenia z ośmiu, no, ale poruszaliśmy się do przodu, co w tej chwili było najważniejsze. Wieczorem odnaleźliśmy się w Gjirokaster,
liczne uliczki są bardzo strome stąd zwane jest "Miastem Tysiąca Schodów", to miejsce urodzin byłego albańskiego prezydenta Envera Hodży.
Nocleg zapewnił nam zdewastowany hostel wystawiony na sprzedaż – 1000 leków od osoby, za to można było zmyć brud i pot, a wieczorem udać się na malownicze uliczki miasta.
Po 17 godzinach podróży wysiedliśmy w Skopie, rowery i bagaże wylądowały na chodniku. Nastąpiło szybkie pakowanie i wyskoczyła pierwsza awaria, pękł drut odchylający klocek przy hamulcu.
Szukanie sklepu rowerowego trochę nam zajęło tak, że dość późno ruszyliśmy w kierunku jeziora Mawrowo, naszego celu na dzisiaj. Upał stawał się nie znośny, jechaliśmy przez muzułmańską część Macedonii i trwający Ramadan sprawiał, że w sklepikach i barach nie było dostępne piwo, które by nas orzeźwiło.
Dopiero na obrzeżach Gostiwaru znalazłem sklep prowadzony przez Serba, po chwili na tyłach raczyłem się zimnym napojem. Żeby dostać się nad jezioro czekał mnie długi podjazd, ruch był umiarkowany, temperatura otoczenia stawała się z upływem godzin dnia coraz znośniejsza.
Jechałem sam, zgubiłem moich kompanów, nad jeziorkiem znalazłem polankę, rozbiłem namiot i wziąłem kąpiel w zimnej wodzie. Spało się wyśmienicie, reszta została gdzieś za miastem Gostiwaru, odkładając sobie podjazd na dzień jutrzejszy.
Marcel z Justyna zaatakowali Teeth, popularnej górskiej miejscowości tłumnie odwiedzanej przez turystów, nam jednak nie chciało się jakoś ciągnąć obładowane rowery po szutrowych drogach i wybraliśmy hotel nad brzegiem jeziora Shkodre, oczekując na ich powrót, by potniej znów razem ruszyć dalej.
Klimatyzator nastawiony na 21 stopni skutecznie izolował nas od ukropu sięgającego 40 stopni na zewnątrz. Nazajutrz wypoczęci ruszyliśmy w kierunku kolejnej albańskiej atrakcji – promu na rzecz Drin. Spaliśmy na kempingu przed zaporą w Koman,e po 700 leków, jest bar na miejscu no i można wziąć prysznic.
Koło zapory prowadzi tunel, który wychodzi na miejsce cumowania promu, starej barki, pośrodku której nałożono miejsca z autobusu łącznie z jego dachem i oknami. Dosyć egzotycznie, prom odbija między 9 a 10, czas tutaj nie gra roli, za rower i osobę biorą 1000 leków, biletu nie dają.
Podziwiamy krajobrazy, co chwila przybijamy do brzegu, a to ktoś wysiada, a to znów wrzucają jakieś paczki, które wyrzucają na następnym postoju. Tego dnia czeka nas jeszcze droga po okolicznych wzgórzach.
Po dotarciu do Fierze kupujemy w sklepie prowiant za pozostałe pieniądze, liczyliśmy na obiad, ale brak bankomatu sprawił, że nie było nas na niego stać.
Tego dnia sporo było podjazdów i zjazdów wzdłuż malowniczych wzgórz w dole rozciągały się wioski rozpostarte nad brzegiem rzeki. Pod wieczór dotarliśmy do przydrożnego baru, gdzie pokrzepiliśmy się zimnym piwem, wydając już dosłownie wszystko.
Nocleg znaleźliśmy nie opodal w krzakach, obozowisko rozbite pomiędzy dwoma Hotelami, co stwierdziliśmy nazajutrz rano, właściciele nie byli by zadowoleni.
Poprzedniego dnia zwiedzaliśmy Butrint, w starożytności istniała tu osada iliryjska (według mitu założona przez uciekinierów z Troi),
przekształcona w VII wieku p.n.e. w grecką kolonię i miasto portowe. Wstęp 700 leków, warto jednak zobaczyć to miejsce i zatopić się w antyczne klimaty.
To najdalej położony na południe cel naszej wyprawy, z brzegu widać grecką wyspę Kos. Kierujemy się na północ w kierunku Tirany, bokiem mijamy Sarande, omijając ostre podjazdy do miasta, przed nami górzysta droga z licznymi podjazdami w kierunku Himare. Po raz pierwszy spada mały deszcz, jednak równie szybko się wypogadza.
Plażujemy się i kąpiemy w morzu, arbuz gasi nasze pragnienie. Po zjedzeniu obiadu ruszamy w poszukiwaniu miejsca na nocleg.
Znowu trafia się opuszczona baza wojskowa, namioty rozbite na płaskich obszarach po stanowiskach artyleryjskich, również tutaj we skałach opuszczone betonowe tunele. Baza stanowiła ochronę łodzi podwodnych, na tle tafli morza widać było betonowe wrota, które prowadziły do wnętrza zbocza, tam chroniły się. jednostki przed okiem wroga.
Tirana otrzymała w latach 1950 i 1960 nieodpłatnie 10 sowieckich okrętów podwodnych, które stacjonowały w bazie w Vlore. Operowały one na Morzu Śródziemnym, Adriatyku i Morzu Jońskim. Większość ich załóg stanowili wówczas marynarze sowieccy.
Aby dotrzeć do Orikum trzeba dostać się na teren bazy wojskowej, a następnie wynająć jeden z oczekujących na turystów samochód. Za 200 leków od osoby jedziemy parę kilometrów przez zniszczona bazę wojskowa, obowiązuje zakaz robienia zdjęć, ale jakoś z ukrycia zrobiłem jedno.
Pozdrawiam wszystkich sakwiarzy, a szczególnie tych, którzy mieli z nami jechać, jak widać mają, czego żałować.