Górzysty teren sprawiał, że nie biliśmy rekordów długości etapów, podziwialiśmy za to okolice i folklor. Końcówkę zarezerwowaliśmy sobie na sjestę na morskiej plaży, bardzo urokliwej zresztą, w Budvie. Słońce prażyło cały czas niemiłosiernie, tak, że wszystko udało się wspaniale. W sumie prawie 10 km pod górkę, więc było co kręcić !!!.
O drugiej w nocy wypakowaliśmy nasze rzeczy z rejsowego autobusu na stacji benzynowej gdzieś w Sarajewie. Ludzie z za okien autokaru trochę z nie dowierzaniem patrzyli na nas, czy aby na pewno wiemy, co robimy.
Ruszyliśmy Aleją Snajperów, podziwiając nocne życie miasta. W centrum nadal widać na niektórych budynkach ślady zmagań wojennych. Kierowaliśmy się na Pale i wkrótce za miastem trzeba było po raz pierwszy pokonywać długi podjazd.
Trasa zaznaczona na mapie, jako widokowa, więc czekaliśmy, kiedy wzejdzie słońce. W Mokro odpoczynek przed sklepem, jest bankomat, więc wybieramy pieniądze.
Po 40 km byliśmy już na wysokości na 1300 m. n. p. m. Zrobiło się słonecznie, ciepły dzień, bez problemów docieramy do Rogaticy, gdzie za 2 euro jemy w cieniu drzewa pierwszego burika. Pora było wypocząć, wpadliśmy na wspaniały pomysł skrócenia sobie drogi do Visegradu. Nie była to najlepsza decyzja, błądziliśmy po okolicznych wzgórzach, parę razy pytając o drogę.
Trafiliśmy na roboty drogowe i trzeba było prowadzić rower 2 km, bo świeży asfalt lepił się do kół. Na koniec po raz trzeci byliśmy na 1300 m. n. p. m. potem nastąpił zjazd potężna serpentyna do miasta, gdzie bez skutecznie szukaliśmy pola namiotowego, a ceny w motelach nie były zachęcające. W końcu za miastem znaleźliśmy niezłe miejsce na nocleg. Nie rozbijałem nawet namiotu, było ciepło, więc nie chciało mi się, byłem potężnie zmęczony.
Rano Janek straszył mnie mapą, gdzie zaznaczony był 22 % podjazd. Pobudka i jedziemy drogą wzdłuż rzeki, stosunkowo płasko. Zatrzymujemy się na porannej kawie w przydrożnym barze, żeby trochę dojść do siebie. Zostało nam trochę kasy, zbliżamy się do granicy z Serbią, więc w sklepiku w Prosjek wydajemy wszystko, kupując napoje konserwy rybne i andruty. Przed nami monastyr Dobrun.
Rozdzwaniają się wszystkie dzwony jakby na nasze powitanie. Przechodzimy mostkiem na drugi brzeg i podziwiamy wewnętrzne monastyru. Potem schodzimy nad brzeg i wykonujemy poranna toaletę z goleniem włącznie. Na granicy bez problemów. Wspominany na początku podjazd okazał się tunelem i po kłopocie.
Podziwiamy Park Przyrody Mokra Gora, wkrótce następna atrakcja, przejażdżka kolejka wąskotorową. W miejscowości Mokra Gora 100m od głównej drogi jest stacja początkowa.
Za 600 dinarów oferują 2 godzinną przejażdżkę po okolicznych wzgórzach. Na miejscu jest oddział banku, gdzie można wymienić euro, ale prawie przerwa wakacyjna. Wymieniamy, więc euro w kasie i na rogu w sklepie pamiątkarskim jak nam poradzono. Małe piwko przed podrożą, w tutejszej restauracji za 120 dinarów ( 112 = 1 euro).
Rowery zostawione pod drzewem w cieniu pod okiem bileterów. Pierwszy rejs 0 10: 30, okazuje się, że 5 wagoników jest prawie w całości zapełnionych pomimo powszedniego dnia. Janek kupił bilet tylko dla siebie, ale bez problemu kupuje go u konduktora na trasie, całe szczęście, że wymieniłem euro. Pociąg pnie się miarowo w górę, przejeżdżające liczne tunele. Zatrzymuje się na stacyjkach i konduktor ogłasza 10 minut prezerwy na robienie zdjęć, prawdziwy folklor.
Wracamy, rowery stoją nietknięte. Teraz kierunek Kusturica i jego słynne miasteczko. Wchodzimy za 200 dinarów, wprowadzając rowery do środka. Zwiedzamy okoliczne domki, Janek popisuje się wiedzą o eksponatach, tłumacząc, z jakich filmów pochodzą.
Południe, pora na posiłek. Wcinamy pyszny gulasz za 500 dinarów do tego piwko tu już po 150 dinarów. Upał doskwiera, a przed nami niezły podjazd na wysokość 870 m do tunelu Sargan o długości ponad 700m.
Po drodze występują liczne źródła wody, gdzie niezwłocznie się moczymy w całości i napełniamy bidony. Następuje przyjemny zjazd, na który dawno czekałem. Robi się płasko i przyjemnie. Zjazd do Uzice to jest zupełny odlot. Prze chwilę szukamy w mieście campingu, przy okazji wymieniamy euro w licznych tutaj „wymienialnicach". Po zakupach niezbędnych do życia płynów i żywności ruszamy jednak dalej. Nadal w dół i płasko. Główna droga do stolicy - Belgradu, duży ruch, trzeba uważać. Przy drodze ciągle zabudowania, trzeba ją opuścić, by znaleźć miejsce na nocleg. W końcu rozbijamy się na polnej drodze.
Janek był pełen obaw czy nie przejedzie nas sławny autobus z filmu, „ Kto tam śpiewa" - 5 kwietnia 1941 roku, zabawna historia kilku niezwykłych postaci podróżujących autobusem do Belgradu (dwaj Cyganie, wojenny weteran, nazista, piosenkarz, gruźlik) i spotykających na swej drodze nie mniej interesujące osoby...
W nocy okazało się, że rozbiliśmy na terenie zajmowanych przez rodzinę sów. Przez całą noc krążyły nad naszymi namiotami wydając ostrzegawcze dźwięki, ciężko było zasnąć. W oddali słychać było próby kapeli przygotowującej się na Gucę, do której jutro mieliśmy dotrzeć. To piękna muzyka, trąbkarz zasuwa, że aż wszystko podskakuje.
Rano sowy już dawno spały. Przez chwilę jechaliśmy główną drogą nr 5, by w końcu skręcić na Gucę. Ruch samochodów wyraźnie osłabł no i droga gorszej jakości, ale nadal cały czas płasko. Dojeżdżamy do Lucani, gdzie tradycyjnie poranna kawa w barze i przegląd prasy, sprawdzamy wyniki meczów. Przed Gucą znajdujemy piękne miejsce pod mostem, kąpiel w zimnym potoku dobrze nam robi. Odświeżeni możemy wjechać do pustego miasta.
Festiwal dopiero przed nimi, przybędzie tysiące miłośników trąbki. Większość restauracji i punktów gastronomicznych jest otwarta tylko w czasie festiwalu. Przez resztę roku kilkutysięczna Guca to zwykłe prowincjonalne miasteczko. Czarodziejski dźwięk trąb przemienia urbanistycznego kopciuszka - na pięć dni staje się stolicą Serbii, a może i całych Bałkanów. Miasteczko opanowuje kilkadziesiąt orkiestr dętych.
Grają w nich najczęściej Romowie, których Serbowie, zwykle bez cienia dyskryminacji, nazywają Cyganami i niezwykle cenią, jako muzyków. Robimy fotki przy pomniku trębacza. Janek znajduje stylową knajpkę, gdzie przy muzyce jemy obiad i czekamy, aż upał trochę zelżeje. Późnym popołudniem ruszamy dalej, zaczynają się podjazdy, pniemy się miarowo w górę. Podczas zjazdu do Ivanicy łapie gumę, a za chwile robi się ciemno. Janek jakiś nerwowy, za miastem znowu trzeba się wpinać pod górę, rozglądamy się za noclegiem. Nie spodobało mi się miejsce na nocleg wybrane przez niego, trzeba było ostro schodzić w dół i pojechałem dalej sam. Wkrótce znalazłem piękne miejsce, znowu spałem na nierozbitym namiocie obok pola krzewów malin powszechnie tu uprawianych.
21 czerwiec
Przede mną bardzo ciekawy dzień pełen niespodzianek. Początkowo droga wiedzie górskimi graniami, zapewniając wspaniałe widoki. Wokół przestrzeń i morze pagórkowatych szczytów, skąpanych w zieleni. Co jakiś czas jak rodzynek w cieście rzucona mała wioska złożona z kilku zabudowań. Jedzie się wspaniale, robię przerwę na śniadanie na jednym z zakrętów, podziwiając krajobraz. Zupka zagotowana na gazie smakowała wyśmienicie. Pogoda dopisuje, a liczne źródła przy drodze pozwalają się schłodzić. Przed dojazdem do Sjenicy mijam Sjenickie jezioro, przy brzegach pełno wędkarzy.
Droga wije się malowniczo wokół koryta rzeki, cudowne widoki i co najważniejsze ciągle zjazd, nie trzeba wkładać dużo siły w poruszanie się naprzód. W miasteczku uzupełnianym zapasy napojów i zaraz potem po wyjeździe z niego, nad brzegiem rzeczki pora na dłuższą pauzę. Piorę przepocone rzeczy i robię odświeżająca kąpiel. Przekąszam też, co nieco. Janka nie widać, więc postanawiam nadal jechać dalej sam. Kierując się na Prijepole, opuszczam asfalt, zaczyna się szuter, nie wiem jeszcze, co mnie czeka. Jadący z naprzeciwka stary Moskwicz zwrócił moja uwagę.
Starzy kierowca mijając mnie zasalutował, ja oczywiście odpowiedziałem podobnie. Dopiero potem wiedziałem skąd taki szacunek.
Droga prowadziła do wsi Kraula, gdzie na pagórku można było podziwiać nowy meczet. Dalej zaś rozciągał się Kanion Milesevka. Początkowo zjeżdżałem w dół, ale potem już prowadziłem rower, bo szkoda mi było hamulców. Szutrowa wąska droga schodziła ostro w dół licznymi serpentynami.
Doszedłem do koryta rzeki mijając kolejna wioskę. Następnie miarowo pchając rower wdrapałem się na przeciwległy stok kanionu. Miałem zaprawę przy zdobywaniu w podobny sposób w kraju szczytu Pilsko, więc nie stanowiło to dla mnie jakieś nowości i specjalnego wyzwania. Wspaniałe widoki i liczne źródła pozwoliły zachować dobry nastrój. Tubylcy zatrzymywali się i patrzyli z niedowierzaniem na mój objuczony rower.
Za przełęczą na wysokości 1200 m. n. p. m pokazała się kiepska asfaltowa wąska droga wiodąca wzdłuż licznych zabudowań. Wokół góry, góry i góry, jak na wzburzonym morzu i ja na swym małym stateczku. GPS pokazał, że niestety musze ją opuścić, co uczyniłem niechętnie. Wjechałem na polanę, gdzie rozwidlało się sześć dróg i trochę mi czasu zajęłoby znaleźć tą właściwą. Okazała się najmniej uczęszczaną i trochę zarośniętą.
Liczne rozciągnięte pajęczyny wzdłuż drogi, które musiałem przerywać, świadczyły, że nie była też mocno uczęszczana. Odebrało mi siły, rzuciłem się do gotowania, chińska zupka musiała postawić mnie na nogi. Odpocząłem pól godziny, bo byłem nieludzko zmordowany. Czerwony szlak, którym się posuwałem wrócił po jakimś czasie na asfaltową dróżkę, jednak asfaltu było w niej coraz mnie i końcu został tylko szuter. Za Pusici trzeba zjechać szutrową serpentyną, składającą się chyba z 50 zakrętów do koryta rzeki Mileseva, niezapomniane wrażenie i pełno kurzu w płucach. Dotarłem w końcu do Monastyru Mileseva.
Niestety w pobliżu żadnego sklepu szybko, więc opuściłem to miejsce po zrobieniu paru fotek. Do Prijepole rzut beretem, uzupełniam zapasy w sklepie. Janek melduje, że jest gdzieś przed granicą na drodze nr 12, więc nie bacząc na zmęczenie postanawiam przejechać jeszcze 30 km. Łapie mnie potężna górska ulewa i robi się powoli mrok.
Stoję pod małym daszkiem, jedynym schronieniem w okolicy i spokojnie w zadumie sączę piwo, poprzednio zapakowane do sakwy. „Bywało gorzej" – myślę. Po zeszłorocznej zaprawie, gdzie deszcz padał prze pięć dni, żadna ulewa nie jest mi straszna. Deszcz przeszedł w lekka mżawkę, ruszam dalej, przejeżdżam przez miasteczka, gdzie pilnie mnie obserwują siedzący w kawiarniach przy stolikach ludzie, co jeszcze robię o tej porze na rowerze. Los się ulitował i znajduje zjazd nad rzekę. Jest ciemno, czołówka na głowie rozświetla teren. To koryto rzeki, jak woda przybierze to może mnie zabrać ze sobą. Oceniam, że nie będzie tak źle i po raz pierwszy rozbijam namiot. Po chwili w suchych rzeczach spokojnie zasypiam. Cóż za dzień!.
Rano po złożeniu namiotu jedynym przykrym zdarzeniem, było założenie mokrych zimnych rzeczy na ciało z poprzedniego dnia, aby szybko wyschły podczas podroży. Robiłem to już nie raz, tak, że jakoś to „połknąłem". Słonko nieśmiało wychodziło zza chmur i na granicy z Czarnogórą były już zupełnie suche. Czarnogóra kraj, w którym dziwnym trafem walutą jest euro, którą miałem w portfelu.
Szybkie zakupy, świeże pieczywo, salami i napoje. Zatrzymuje się przy opuszczonej knajpce. Gotuje wodę i robię ciepłą kawę, świeży chleb bardzo smakuje. Ruch na drodze spory, często pchają się na trzeciego, nawet ci z przeciwka, trzeba uciekać na pobocze, masakra. Trochę pod górę, by następnie gwałtownie zjechać do Majkowac, tu opuszczam główna drogę, odbijam na Kanion Tary. Główną atrakcję Parku Narodowego Durmitor stanowi słynny Kanion Tary; najdłuższej rzeki Czarnogóry (149 km długości).
Powstały w wyniku erozji rzecznej kanion rozciąga się na 82-km odcinku i jest najgłębszym kanionem w Europie, a jak twierdzą Czarnogórcy, drugim, co do głębokości kanionem na świecie po Wielkim Kanionie Colorado w USA. W niektórych miejscach jego głębokość dochodzi do 1300 m. Robię zakupy i za małym krzaczkiem trochę odpoczywam. Przerzucam przy okazji tylną oponę na przód, bo zauważyłem na niej lekkie rozcięcie i nie chciałem ryzykować, z tyłu mam większy ciężar. Podziwiam spokojnie uroki kanionu, po drodze w źródełku uzupełniam zapasy wody. Dopływ Tary Bistrica powoduje, że trzeba objechać duże zakole. Po drodze restauracje i motel, ale jakoś nie dałem się skusić. Dopiero jak zobaczyłem Camping, gdzieś 2km przed Dobrilovina, zjechałem z drogi. Był pusty. Cena 3 euro i odpowiedź, że maja piwo odebrała mi chęci na dalszą podróż. Piwo po 1,5 euro i jeszcze musiałem dopłacić 1 euro klimatycznego, ale przeżyłem. Umyłem się dokładnie cały i zagotowałem zupkę, potem do wieczora raczyłem się piwem, podziwiałem przy tym refleksy zachodzącego słońca na okolicznych zboczach.
Przede mną dzisiaj kolejna atrakcja Zabljak takie nasze Zakopane. Pozbierałem się rano i nadal podziwiając Tarę, która płynęła gdzieś nisko pode mną powoli zbliżałem się do słynnego mostu. Wybudowany przed II Wojną Światową betonowy Most Đurđevića do dziś zachwyca wielkimi łukami przecinającymi w poprzek Kanion Tary. W owym czasie, most należał do największych tego typu konstrukcji w Europie. Ma długość 365 metrów, a jego wysokość ponad nurtem rzeki sięga 172 m, a rozpiętość największego łuku 116 m.
Mijam pędzących w drugą stronę dwóch sakwiarzy, następuje długi, mozolny podjazd pod Zabljak. Serpentyny wiją się malowniczo, ale jakoś nie chcą się skończyć. Po 10 km wspinaczki jestem na górze, docieram do knajpy i zamawiam obiad, a właściwie jem to, co mi zaproponowano. Okazuje się, że za 8 euro dostałem 500 g mięsa, ale jakoś to pochłonąłem. Potem zrobiłem niezbędne zakupy, znalazłem miłą polankę i udałem się na błogi wypoczynek.
W nocy zimno trzeba się było ciepło ubrać. Nazajutrz odwiedziłem w Zabljaku Crno Jeziero, takie nasze Morskie Oko. Jechałem przez opuszczony Camping i w ten sposób udało mi się minąć kasę na drodze i zaoszczędzić 3 euro wstępu. Jeziorko niczego sobie, w dali rysują się szczyty gór. Nie wiedziałem jeszcze, że wkrótce będę je zdobywał i nabiorę niezłej wysokości. Žabljak jest Turystycznym centrum Durmitoru, niewielkie miasteczko u podnóża gór, ponoć zawdzięczające swoją nazwę niezwykle głośno kumkającym żabom, które upodobały sobie pobliski strumień.
Wieczorem ten dźwięk wypełnia całą dolinę. Sam słyszałem jak głośno kumały „Hvala, hvala", co po naszemu znaczy - dziękuje. Niektórym kibicom Zabrze również kojarzy się z tymi płazami, więc moja obecność była tutaj całkowicie uzasadniona. Pora było ruszyć dalej po chwili zadumy na ławeczce nad jeziorem, przede mną Park Narodowy Dumitor, gdzie leży jedno z wyższych pasm Gór Dynarskich, położone w Czarnogórze, pomiędzy dolinami źródłowych potoków Drinyi Pivy na południowym zachodzie i Tary na północnym wschodzie. Kieruje się na przełęcz na wysokości 1907 m n p m, piękna widokowa trasa, wokół góry, dużo zieleni i pasące się stada owiec. Zatrzymuje się samochód i pytają, dokąd tak samotnie jadę. W rozmowie okazuje się, że mój kompan jest jakieś cztery godziny przede mną, wiec nie ma szans go dogonić. Na przełęcz końcówka to parę serpentyn. Pamiątkowe zdjęcie u góry. Liczni mijający mnie motocykliści pozdrawiają i życzą udanej drogi.
Na trasie spotykam też Polaka z Gdańska, jest tu na wczasach i odpoczywa na górskich rowerowych wycieczkach. Porozmawialiśmy z pół godziny w ojczystym języku, zbierałem informacje o Albanii, która znał ze swoich wojaży. W Trsa zatrzymuje się na obiad, bar jest przy drodze, są nawet domki za 10 euro do wynajęcia. Jak zwykle wciskają mi 500g mięsa, bo kelner twierdzi, że nic innego nie, choć widzę, że obok jedzą mielone. Na chleb, jako dodatek za 0,5 euro nie dałem się już nabrać i kazałem go zabrać. Tym razem całości mięsa nie zdołałem zjeść, reszta powędrowała do sakwy. Następuje przyjemny zjazd, okraszony licznymi tunelami i wspaniałymi widokami na jezioro Pivsko.
To chyba obowiązkowy punkt do przebycia dla wszystkich, którzy chcą podziwiać piękno Czarnogóry. W Plużine uzupełniam zapasy napojów i po kolejnej wspinaczce i tunelu znajduje miłą, ustronna polankę, gdzie po rozbiciu namiotu delektuje się zakupionym wcześniej browarem.
Podświadomość coraz bardziej pragnęła opuścić ten górski krajobraz, aby zanurzyć się w lazurowym morzu. Pragnąłem wymknąć się z tej górskiej okowy i wszystko na to wyglądało, gdy zaczął się długi łagodny zjazd w kierunku Podgoricy, stolicy Czarnogóry. W Nikisić bezowocnie próbowałem znaleźć dostęp do Internetu. Odnosiłem wrażenie, że słowo to jest tu nieznane, gdy pytałem o Internet Café. Na trasie jeszcze jedna atrakcja Monastyr Ostrog. Początkowo chciałem do niego dotrzeć boczną drogą skręcając w lewo przed tunelem za miastem. Jednak bardzo kiepska nawierzchnia spowodowała, że po paru kilometrach zawróciłem na główny szlak. Na wysokości monastyru opuściłem drogę na stolicę. Wąska asfaltowa dróżka prowadziła wysoko w góry. To wspaniały klasztor położony nad doliną Bjelopavlici, rzeźbiony w gzymsie góry, która trzyma sekrety tego świętego miejsca. Wyjechałem gdzieś do połowy wzniesienia i zawróciłem, rezygnując z tej atrakcji. Duży ruch na tej wąskiej dróżce, brak barier oddzielających od przepaści i potężny upał, zadecydowały o mej decyzji – bezpieczeństwo przede wszystkim, a tu za każdym razem trzeba było uciekać na kamieniste pobocze przed w ogóle nie zwalniającymi samochodami. Po długim zjeździe docieram do stolicy. Zamawiam hamburger z kurczakiem i posilam się.
Nadal nie znajduję dostępu do Internetu, chociaż zwiedzam spory kawałek miasta. Wyjeżdżam drogą, która zdecydowanie prowadzi przez Cetnije do Budvy nad morze, które wydaje się już w zasięgu ręki. Opuszczam jednak główną drogę, kieruję się na Park Narodowy Skadarsko Jezero. Cisza i spokój, przepiękne widoki, bardzo miło wspominam te część trasy. Droga wijąca się tuż nad przepaścią, bez żadnych barierek, tylko granitowe słupki, co parę metrów. W dole majestatycznie wijące się jezioro, zatopione góry - wyspy przypominają wtedy obrazki z dalekich Chin. Rijeka Crnojevića to mieścina na trasie, pełno tu turystów.
Znajduje się na przedłużeniu jeziora Szkoderskim i należy do jednego z najpiękniejszych miast Czarnogóry. Książęta czarnogórscy budowali tu swoje rezydencji ze względu na piękno okolicy, gorąco polecam. Jest tu również baza wycieczkowa, pełno łódek do wynajęcia. Jak zwykle uzupełniłem zapasy i nie skorzystałem z licznych ofert noclegowych. Miasto leży w dolinie, wspinaczka serpentyną na przeciwległe zbocze wieńczyła trudy dzisiejszego dnia, widoki rekompensują wszystko.
Asfaltowa dróżka prowadzi w nieznane. Fotografuje stary opuszczony dom w całości zbudowany z kamienia, kto na takim pustkowiu mieszkał. Jak zwykle los zsyła na mnie miła polankę tuz obok drogi gdzie niezwłocznie rozbijam swój namiot.
Poranek słoneczny. Dzień zaczynam od wymiany dętki w tylnym kole, wbity mały drucik w oponę powodem nieszczęścia. Dalsza trasa to pełne zauroczenie. Dróżka wiedzie zboczami potężnej doliny. „Góry nadal nie chcą mnie wypuścić ze swoich objęć" – pomyślałem. Za każdym zakrętem miałem cichą nadzieję, że dolina ma swój koniec i będzie w końcu zjazd do morza. Widzę w oddali wijącą się drogę na dalekim przeciwległym zboczu. Nauczony doświadczeniem wiem, że tam właśnie będę za parę godzin i tak właśnie było.
Mijane wioski, to cofnięcie się w czasie o kilkanaście lat. Cudownie, cudownie, nie można sobie wyobrazić wspanialszego miejsca no i te widoki Powoli na rowerze mijam chodzące po drodze krowy i stada owiec. Pora opuścić tą zaczarowaną krainę, przede mną droga nr 2 i wspinaczka na ostatnią już przełęcz by zobaczyć morze.
Po lewej w całej krasie widać jezioro Skoderskie. Do Petrowac potężny zjazd serpentynami, wkrótce tracę cała tak mozolnie wypracowaną wysokość, ale za to widzę lazur morza.
W Petrovac oczom nie wierze, tabliczka informacyjna z napisem Internet. Wchodzę do hotelu i za 1 euro za 15 minut, doładowuje telefon i wysyłam SMS. Nareszcie złapałem kontakt z Jankiem. Teoretycznie mieliśmy jechać razem, ale nie tego złego, co by na dobre nie wyszło. Posilam się w barze przy plaży. Po przebraniu się w kąpielówki zażywam morskiej kąpieli, woda zimna, chociaż jest 34 stopnie ciepła. Opuszczam miasto przed wieczorem, kierując się nadmorską droga w kierunku Budvy i za Katun , gdzie odwiedziłem cerkwie, znajduje łąkę osłonięta dzrewkami. Śpię bez rozbijania namiotu, słońce bardzo późno postanowiło dzisiaj zajść.
Nazajutrz obok mego legowiska znajduje źródło, więc następuje poranna toaleta i golenie. Janek zjawia się wkrótce i podążamy na Camping w Becici – 2,5 euro namiot i 2,5 euro od osoby. Tylko 9 km dzisiaj, pora na wakacje z prawdziwego zdarzenia. Po dwóch dniach przemieszczamy się do odległej o dwa kilometry Budvy, tu ceny na Campingu podobne. Zwiedzamy okoliczne atrakcje, głównie jednak czas spędzamy na plaży. Jest tu wspaniale.
Wieczorem długa promenada przypomina Krupówki w Zakopanem, tylu tu wczasowiczów. Z wyżywieniem nie ma problemu, są bary szybkiej obsługi, są hamburgery, jest pizza. Chorwacja może się wstydzić. Nie ma ani takich wspaniałych plaż, ani takiej infrastruktury zbudowanej pod turystów. Polecam Czarnogórę.
Więcej zdjęć na stronie autora