Poprzeczka na wysokości Andów
Zachęcony mongolskim powodzeniem Karol postanowił podnieść poprzeczkę – jako cel następnej wyprawy wyznaczył liczący ponad 6 tys. Metrów wysokości południowoamerykański wulkan Aucanquilcha i najbardziej suchą pustynię świata - Atacamę.
– Chciałem teraz pojechać w góry, najlepiej w Andy i poczuć trochę wysokości. Zupełnie inaczej jeździ się po 5-6-tysięcznikach, a inaczej po nizinach. Chciałem też pojechać tam w zimie, żeby wyprawa była trudniejsza – mówi Karol.
W wyjeździe towarzyszył mu Paweł Król, niewidomy student II roku filologii hiszpańskiej na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie. Paweł od kilku lat trenuje sztuki walki - karate tradycyjne, brazylijskie jiu-jitsu i judo. Trzecim uczestnikiem był Szymon Świrta, student VI roku wydziału lekarskiego Collegium Medicum UJ. Podczas wyprawy pełnił funkcję pomocy medycznej i tłumacza. Karol Kleszyk i Paweł Król poruszali się wspólnie na tandemie, Szymon Świrta jechał na rowerze górskim.
Rowery w paczce, koła w samolocie 13 lipca tego roku cała trójka wyleciała z Warszawy do boliwijskiego La Paz. Poskładane rowery wysłali wcześniej do Boliwii w 50-kilogramowej paczce, ponieważ żadna z linii lotniczych nie chciała ich zabrać (to był pierwszy problem podczas tej wyprawy, kolejne dopiero miały nadejść...). Koła wieźli w podręcznym bagażu. Z Warszawy lecieli do Madrytu, stamtąd do Limy w Peru, a następnie do La Paz w Boliwii. – Na miejscu urzędnicy chcieli nam naliczyć cło. Wartość dwóch rowerów i przyczepek wynosiła 19 tys. zł, a boliwijscy celnicy obliczyli, że cło wyniesie w przeliczeniu na złotówki 6 tys. zł. Musieliśmy ich prosić, przekonywać, kombinować. Wreszcie daliśmy łapówkę i jakoś się udało – opowiada Karol. W La Paz spędzili jedenaście dni u zaprzyjaźnionego misjonarza. Postój potrzebny był do aklimatyzacji, a jak bardzo potrzebny okazało się w praktyce. – Na początku uznałem, że dwa dni wystarczą i że możemy ruszać.
Niestety, szybko dostaliśmy potwornych zawrotów głowy, wymiotów i problemów z koncentracją. O jeździe nie było mowy. Dwa dni dochodziliśmy do siebie – opowiada Karol. Wyruszyli dopiero po tygodniu odpoczynku. Autobusem dojechali na południe Boliwii do miejscowości Uyuni, gdzie skręcili rowery i pojechali w kierunku granicy z Chile. Niestety, piątego dnia Paweł Król zaczął odczuwać silny ból w lewym kolanie. Nazajutrz współpracy odmówiło prawe kolano, tak że nie był w stanie pedałować. Cały wysiłek napędzania tandemu i ciągnięcia przypiętej do niego przyczepki z ekwipunkiem spadł na Karola. W dodatku po przekroczeniu granicy z Chile (na granicy musieli wyrzucić dwa worki liści koki, które kupili, a które miały im ułatwić funkcjonowanie na dużych wysokościach) dopadła ich burza z potwornie silnym wiatrem. Wiatr był tak porywisty, że przewracał ludzi, żaden pies nie miał prawa pojawić się na ulicy, bo był porywany przez wiatr, podobnie małe dzieci. Postanowiliśmy jednak, że mimo takich warunków zaatakujemy nasz główny cel – górę Aucanquilcha. Ruszyliśmy więc naprzód. Niestety, w pewnym momencie dotarliśmy do strefy śniegu i nawet prowadzenie rowerów stało się niemożliwe. Schowaliśmy je więc między skałami i przysypaliśmy śniegiem, a potem ruszyliśmy na szczyt. Okazało się jednak, że wiatr jest tak duży, a warunki tak trudne, że na wysokości 4800 m zrezygnowaliśmy z podejścia i wróciliśmy do bazy. Zjeżdżając z góry mieli wypadek na lodzie, na szczęście niegroźny.
W pogoni za TIR-em
Po nieudanym ataku na Aucanquilchę, gdy jechali w kierunku pustyni Atacama, uśmiechnęło się do nich szczęście: pojawił się samochód ciężarowy, a kierowca pozwolił im załadować się do środka. Podróż samochodem pozwoliła odpocząć, zregenerować siły i nabrać optymizmu. Atacamę przejechali szybko i sprawnie w ciągu dwóch dni. Pustynia była kamienista, ale wytyczono po niej sporo żwirowych a nawet asfaltowych dróg, tak więc jazda nie sprawiała kłopotu. – Za pustynią dostaliśmy informację, że na granicy boliwijsko-argentyńskiej spadły 2 metry śniegu i warunki jazdy są bardzo trudne. W dodatku czekało nas tam 3 tys. metrów przewyższenia. Nawiązaliśmy, więc znajomość z pewnym kierowcą TIR-a, niejakim Poyo (czyli Kurczakiem), który zgodził się nas podwieźć. Niestety Poyo okazał się być niesłowny. Umówiliśmy się z nim o 3 rano w określonym miejscu na drodze, ale jego nie było... Wszystkie inne TIR-y odjechały, a my zostaliśmy sami wściekli na środku pustyni. Wsiedliśmy więc na rowery i ruszyliśmy naprzód. Po pewnym czasie dogoniliśmy Poyo i dowiózł nas do granicy pod warunkiem, że zapłacimy 500 dolarów – śmieje się Karol. Poyo dowiózł ich do granicy, tam wysadził obiecując, że będzie na nich czekał po drugiej stronie. Panowie z pełną świadomością obietnicy pokiwali głowami, wsiedli na rowery i ruszyli do Argentyny wzbudzając podziw tamtejszych strażników granicznych i celników, którzy pierwszy raz widzieli podróżnych na rowerach w tej okolicy. – Jakież było nasze zdziwienie, gdy już w Argentynie, po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów, ktoś za nami zaczął trąbić. Okazało się, że to Poyo! – śmieje się Karol. W jego ciężarówce dojechali pod samą granicę boliwijską. Tam rowerami i busami dotarli do Uyuni, z którego wyruszyli miesiąc wcześniej.
Wypadek, pożar, odmrożenie
- W Uyuni zaopatrzyliśmy Pawła w pieniądze i wysłaliśmy go samego autobusem do La Paz, do wspomnianego znajomego zakonnika. Dotarł tam bez problemów. Sami natomiast zaatakowaliśmy Pustynię Solną – wielką, 300-kilometrową przestrzeń, czasem ubitą i twardą jak beton, a czasem miękką i z kałużami wody. Zdobyliśmy też pobliski wulkan o wysokości 5300 metrów, a następnie wróciliśmy do La Paz – opowiada Karol.
Na sam koniec wyprawy, już we trójkę, podjęli ostatnią próbę zaliczenia jakiegoś poważnego szczytu. Wybrali skalistą, ośnieżoną górę o wysokości 6088 m n.p.m. Wynajęli prawdziwy sprzęt alpinistyczny, raki, liny, czekany. Paweł wraz z miejscowym przewodnikiem wdrapał się na wysokość 5800 m, jednak z powodu ciągłej kontuzji kolan nie wspinał się dalej. Karol i Szymek natomiast, w śniegu, mrozie, ślizgając się na lodzie, w bardzo rozrzedzonym powietrzu, weszli na sam szczyt. Wejście i zejście zajęło im dwa dni. Po zdobyciu góry wrócili do La Paz, a stamtąd samolotem odlecieli do kraju. To tylko niektóre przygody, jakie podróżnicy przeżyli w Ameryce Południowej. Były jeszcze awarie rowerów (na podjazdach od przeciążeń w tandemie ciągle zrywał się łańcuch), zatrucie pokarmowe, Karol podczas wspinaczki odmroził trzy palce, a Paweł spalił sobie w ognisku but i skarpetkę, resztę wyprawy spędzając z nogą owiniętą szmatami i zalepioną taśmą klejącą...
- Było fajnie, ale było też hardkorowo. Myślę, że było warto. Mimo wszystko pokazaliśmy ludziom, że niewidomy człowiek może przekraczać własne bariery i wspinać się na wyżyny możliwości – mówi Karol.