14 godzin snu...
12 listopada:: Delhi, Indie
Jestem już drugi dzień w Delhi. Dziś zaszalałem i pospałem sobie całkiem nieźle - 14 godzin (od 1 w nocy do prawie 15-tej po południu czasu miejscowego). Napisze pokrótce jak dostalem się do Delhi. Jak zwykle bywa z moimi wyjazdami kilka razy przekładałem datę wylotu. Ostatecznie padło na 10 listopada (powrót 7 grudnia). Były problemy z wysyłką roweru, Rosjanie chcieli za 1 kg nadbagazu 176 zł czyli za cały mój nadbagaż musiałbym zaplacić ze 4-5 tyś zł. Postanowiłem rower wysłać osobno, jako Cargo. W piątek wysłałem kurierem rower do W-wy. Ostatnie dni poświecilem na pakowanie i porzadkowanie. W nocy z niedzieli na poniedziałem spałem 2 godziny, przed wylotem jedną i dwie podczas lotu. Tak więc w przeciagu 3 nocy spałem aż 5 godzin!! Nic dziwnego, że teraz odsypiam. A pogoda temu służy gdyż dziś w Delhi jest naprawdę chłodno - jakieś 23 stopnie i pada lekki deszczyk. Nawet kurtki na targu mają duże wzięcie.
Do Delhi leciałem AEROFLOTEM (rosyjskie linie). Z Warszawy miałem wylecieć o 11:20 ale lot opóźniony był z powodu mgły aż o 3 godziny, ale nie przejąłem się tym za bardzo bo w Moskwie miałem czekać aż 6 godzin. Na Okęciu poznałem sympatycznego pana ze Zduńskiej Woli co to leciał na jakąś konferencję naukową odnośnie pryszczycy u zwierzat i wdaliśmy się w gatkę, tak więc czas szybko upłynął. Po raz pierwszy z odprawą nie miałem problemów gdyż nie miałem nadbagażu. Lot też upłynął mile i przyjemnie. Po dotarciu do Moskwy Rosjanie postarali się o zapełnienie wolnego czasu - godzinę trzeba było stać w kolejce aby wejść na terminal.
Lot do Delhi też minął szybko i bezproblemowo. Po wylądowaniu w Delhi znowu były kolejki do odprawy. Obsługa lotniska chodziła w maskach, pasażerów skanowali kamerą termowizyjną - trochę to groźnie wyglądało...Po odebraniu bagażu Tuk-Tukiem pojechałem na Paharganj (8$) i zakwaterowałem się w hotelu Ajay (15$ noc, w pokoju działająca klima, tv, generalnie niezły standart). Po wypakowaniu się zrobiłem sobie małą drzemkę a później poszedłem do biura Sajada (Sajada nie spotkałem bo jest aktualnie w Jaipurze). Pogadaliśmy trochę z jego ludźmi, pokazałem im zdjęcia z wypraw, z Polski.
Z dużym zainteresowaniem oglądali zdjęcia i filmiki z treningów judo. Szczególnie spodobała im sie Izka (taka mała blondyneczka co to mnie rzucała, jakieś 70 kg lżejsza ode mnie). Stwierdzili, że warto by taką żone mieć (przy tak silnej żonie to można nie pracować, żona zarobi na utrzymanie rodziny). Tak więc Izka przyjeżdaj do Indii - powodzenie masz pewne!!! Dzisiejszy dzień minął podobnie jak wczorajszy z tą różnicą, że wiecej spałem. I po raz pierwszy jechałem metrem (nadziemnym).Tak naprawdę od jutra rozpocznie sie wyprawa na dobre. Z rana udaję sie na lotnisko po odbiór roweru (mam nadzieję, że już dotrze i że nie ucierpiał w transporcie). Zmienię też hotel na bliższy okolicy biura Sajada (tu jest OK ale mieszkam na 3 piętrze i są strasznie strome i wąskie schody). Wniesienie pudła z rowerem byłoby nielada wyczynem.
piątek 13-tego...
13 listopada :: Delhi, Indie
Dziś mamy 13-ego i to w dodatku piątek. Nie jestem przesądny ale po tym dniu kto wie... Już po północy zaczęły się problemy, wyłączyli prąd, co akurat dla mnie wielkim problemem nie było (nie boję sie spać po ciemku) ale problemem stał się agregat prądotwórczy co to pod moimi oknami zaczął pracować. Wydawało mi się, że jakiś traktor pod oknami warkocze, nie szło zasnąć, tym bardziej, że w ciągu ostatniej doby przespałem 16 godzin. W efekcie obejrzałem sobie jakiś filmik, kilkadziesiąt razy zmieniłem pozycje na łóżku i dopiero około 6 rano usnąłem. Obudziłem się koło jedenastej (za późno aby zmienić hotel), wiec po porannej toalecie udałem się do zaprzyjaźnionego biura.
Dodzwoniliśmy się na lotnisko i dowiedziałem sie, że rower już dotarł. Zaraz taksówką pojechaliśmy po rower. Z odnalezieniem właściwego miejsca były już problemy, trzeba było ze 3 razy dzwonić po dodatkowe informacje i wskazówki. W końcu znaleźliśmy właściwy wjazd. Gdy tylko wysiadłem z samochodu zaczęły się problemy a to przez zawieszony na klacie dość pokaźnych rozmiarów aparat. Po wielu burzliwych dyskusjach mundurowi zgodzili się nas wpuścić pod warunkiem, że aparat zostanie u nich. Oczywiście nie otrzymałem żadnego pokwitowania i co ciekawe mój kierowca musiał jeszcze zostawić swój dowód. Ciekawe co by było, gdybym im pokazał co mam w plecaku: 2 aparaty, 5 obiektywów, lampa, netbook, dyski, karty, komórki, GPS... - gdyby to zobaczyli chyba by mnie zamknęli. Po wjechaniu na parking zaczęliśmy szukać właściwego biura. Zwiedziliśmy prawie całą okolicę. Każda napotkana osoba mówiła co innego. W końcu spotkaliśmy jakiegoś mądrze wyglądającego gościa z Lufthansy, który nam pomógł odszukać biuro austryjackich linii lotniczych - i tu miła niespodzianka: moje papiery już były naszykowane, zapłaciłem 300 rupii (1$=46 rupii) i już mogłem odbierać rower, tylko znowu gdzie? Znowu trochę sobie pozwiedzaliśmy terminal Cargo i w końcu udało się nam dotrzeć we właściwe miejsce. Tu kazano mi zostawić plecak, oraz pójść do kilku kolejnych biur aby w końcu dowiedzieć się, że dziś jest już za późno aby odebrać paczkę, bo dziś jest piątek i weekend się już zbliża.... Jak ja uwielbiam tą hinduską biurokracje...
Rower bedę mógł odebrać w poniedziałek rano. Mam więc dodatkowe 2 dni na zwiedzanie Delhi, szkoda że bez roweru...
Skoro nie odebrałem roweru to postanowiłem pojeździć chociaż rikszą, tak cobym nie wyszedł z wprawy w jeździe na rowerze. Muszę przyznać, że jazda rikszą nie jest wcale taka prosta jakby się to mogło wydawać. Jeździ się ciężko podobnie jak i manewruje tym pojazdem.
Jutro udaje się więc na zwiedzanie stolicy Indii, jest jeszcze sporo miejsc gdzie nie dane było mi być. Pogoda nadal jest jak na Indie kiepska, dość chłodno i pochmurnie. Jeszcze nie dane mi było ujrzeć tutaj słońca. Napiszę jeszcze co nieco o metrze. W większości linie metra przebiegają nad ziemią. Metro jest intensywnie rozbudowywane. Przy wejściu do metra przechodzi się kontrolę podobną jak na lotnisku: przechodzi się przez bramkę a bagaż także osobno jest prześwietlany. Pewnie już domyślacie się, że gdy ja przechodzę kontrolę to zapalają się chyba wszystkie możliwe alarmy i kontrolki, mimo tego dziś dopiero po raz pierwszy miałem dokładną kontrolę bagażu. Zamiast biletów są takie żetony (tokeny jak oni je nazywają) i trzeba je okazać przy wejściu a także przy wyjściu, gdzie są zwracane.
Jutro powinien być ciekawszy dzień i mam nadzieję, że będą fajniejsze zdjęcia, może wreszcie pojawi się słońce...
Mam nadzieje ze teraz uda mi się wyslać tego maila, robię już 7-dme podejście z 3-go kompa. A już zaczałem zmieniać zdanie o Indiach...
znowu brano mnie za Rosjanina...
14 listopada :: Delhi, Indie
Dziś mija już czwarty dzień mojej wyprawy jak na razie niewiele z rowerową wspólnego majacej. Dziś wstałem sobie koło 11-ej czasu miejscowego i odbyłem małę przejażdzkę po Delhi. Tuk-tukiem (motoriksza) pojechałem zobaczyć Qutab Minar, taką wysoką na 72 metry wieżę. Z racji dużych kolejek odpuściłem sobie (na razie) zwiedzenie tego obiektu a wybrałem się zobaczyć Świątynię Lotosu. Po drodze odwiedziliśmy dwa sklepy (tak się umówiłem z rikszarzem, wtedy mniej zapłaciłem za podwózkę). W sklepach tych pamiatek było co niemiara, niektóre bardzo fajne i ładne rzeczy (niekoniecznie tanie), jednak uwagę moją zwróciłoy 2 lampy naftowe. Jedna trochę fajniejsza kosztowała ok 700$ za to druga trochę ponad setkę. Były to pierwsze lampy jakie spotkalem w Indiach. Szczerze powiedziawszy myślałem, że lampy naftowe są tu bardziej powszechne. Oczywiście zrobiłem im trochę zdjęć.
Następnie zwiedziłem świątynię lotosu - bardzo fajne miejsce. Tu trochę zaszalałem - zrobiłem ze 100 zdjęć świątyni. Było co fotografować, tym bardziej, że wreszcie pojawiło się słońce i fajne niebo. Co ciekawe wiele osób robiło mi zdjęcia lub chciało sobie zrobić ze mną zdjęcie. I znowu brano mnie za Rosjanina...
Jak na razie prawie w ogóle nie ma wiatru i latawca nie używałem, zresztą w Delhi nie ma za dużo odpowiednich miejsc do tego typu zabawy.
wybierz kolor czerwony...
15 listopada :: Delhi, Indie
Dziś znowu trochę poszwędałem się po Delhi. Odwiedziłem India Gate, siedzibę Parlamentu, Pałac Prezydencki i kilka pomniejszych aczkolwiek ciekawych budowli. Jako środek lokomocji wybrałem Tuk Tuka i dzięki temu zwiedziłem także kilka kolejnych sklepów, a tam odnalazłem kolejne lampy naftowe. Jak się zacznie szukać to się i zaczyna znajdować ciekawe egzemplarze, u nas raczej niespotykane.
Jazda Tuk Tukiem ma i swoje minusy, na każdym skrzyżowaniu oblepia człowieka chmara dzieci pokazujących różne fikołki (na judo nie takie rzaczy robimy...), ludzie chcą człowiekowi sprzedać różne rzeczy i oczywiście jest też spora grupa żebraków, którzy tylko wyciągają ręce. Z czasem człowiek przywyka do tego i uodparnia się na tą biedę, na tych żebraków.
W jednym ze sklepów uparli sie, że mi uszyją garnitur a nawet dwa, już mi nawet wybrali materiał w którym ma być mi do twarzy. Dużo trudu kosztowało mnie wymiganie się od tego (a w którym kolorze jest mi lepiej - załączam zdjęcie). Przekonałem ich w końcu tym, że jutro wyruszam na 3 tygodniową wyprawę rowerową podczas której bardzo schudnę i jeśliby uszyli teraz mi garnitur to po powrocie byłby niedobry.
Co ciekawe chłopaki z biura zauważyli, że przytylem od ostatniego pobytu w Delhi. Jak widać też lubią Polaków.
I jeszcze jedna ciekawostka: wczoraj przyczepił się do mnie jakiś guru, wróżbita i bardzo chciał mi wróżyć, pogadać ze mną. Pogadać zawsze można pomyslałem. Pierwszą rzeczą którą mi ten mędrzec powiedział, to to że za dużo spraw zajmuje mój umysł (no tu się akurat zgadzam z gościem). Później zaczął mi mówić o jakiś dwóch kobietach które albo myślą o mnie albo ja o nich (tu gościowi nie wiedziałem o co chodzi). Następnie kazał mi położyć jakąś kasę (położyłem 100 rupi), coś nabazgrał na papierku i kazał mi ten papierek zgnieść. Poźniej pogadaliśmy trochę o moich podróżach i w końcu kazał powiedzieć jaki kolor lubię: wybrałem czerwony i wtedy kazał mi odwinąć kartkę i rzeczywiście był tam napis red/czerwony (tu można tak pokierować rozmową abym takiego wybory dokonał). Później kazał mi położyć więcej pieniędzy ( i to tak znacznie więcej) to mi dużo rzeczy o mnie i o mojej przyszłosci powie. Dla zachęty powie mi ile będę lat żył: jakieś 87-88 i tu mnie gościu osłabił - przecież ja mam zaplanowane już najbliższe 100 lat życia (tyle mam jeszcze do zrobienia a on mi mówi ze zostalo mi jeszcze 50 lat. Przegiecie. Więcej kasy mu nie dałem i skończyło się wróżenie (mam w bliskiej rodzinie niezłego fachowca w tej dziedzinie, więc nie ma co w gadki się wdawać i to po angielsku, i tak nie wszystko bym zrozumiał). Tak czy owak w Indiach można spotkać wiele ciekawych postaci.
Jutro rano zmieniam hotel, jadę po rower, składam go, robię małą przejażdżke po Delhi i chyba we wtorek wyjeżdzam do Jaipuru.
wreszcie mam rower...
16 listopada :: Delhi, Indie
Dziś był dość ciężki, pracowity dzień. Rozpoczęło się od miłego akcentu - udało mi się usunąć z mojego lewego uda jakiegoś kolca, który mi wszedł 4 tygodnie temu. Aż się zdziwiłem, że kolec ten miał około 1 cm długości. Poruszając sie rowerem po Indiach lepiej nie mieć w sobie żadnych obcych ciał.
Pobudkę miałem dziś dość wcześnie - około 6:30, spakowałem się i zaniosłem rzeczy bo biura Sajada. Później pojechaliśmy na lotnisko, po drodze zabierając jakąś turyskę, która leciała na Goa. Miałem okazję zobaczyć lotnisko krajowe w Delhi. Moją uwagę przykuł żołnierz na jeepie z CKMem wycelowanym w nas. Trochę nieswojo się poczułem... Następnie utknęliśmy na godzinę w jakimś gigantycznym korku. Nawet się w nim na chwilę zdrzemnąłem.
Wreszcie o 10:30 byliśmy na terminalu Cargo. Pełen nadziei udałem się w znane mi miejsce, myśląc że chwila moment i będę miał swój rower. Rzeczywistość okazała się nieco bardziej skomplikowana. Już przy wjeździe trzeba było okazać się plikiem dokumentów, po przejrzeniu których jakiś mundurowy wydał nam przepustę na wjazd na obiekt (dobrze że nie miałem aparatów to znacznie uprościło sprawę). Następnie udałem się w miejsce wydawania przesyłek. Wypełniłem jeden druczek z moimi danymi, wykazem przywiezionych rzeczy i ich wartością (oczywiście dwukrotnie zaniżyłem ją). Stąd udałem się do okienka i zapłaciłem 66 rupii. Dalej poszedłem do następnego biura (nr 2) w którym przepytywano mnie co jest w paczce i czy rzeczywiście tyle kasy są te rzeczy warte, ile lat ma rower.... W końcu jakiś gościu wydrukował jakąś listę. Miałem udać się do kolejnego okienka. Tu urzędnik przejrzał papiery i wydrukował kolejne. Znowu wróciłem do poprzedniego biura. Pan coś tam odhaczył i kazał mi iść do kolejnej budki (biuro to za duże słowo). Kolejny gostek przejrzał papiery, na oderwanym kawałku kartki napisał jakiś numer i kazał mi iść do tego biura gdzie byłem już dwa razy. Stąd kazali mi iść do jakiegoś Pana, który mnie skierował w miejsce oczekiwania na bagaż. Odetchnąłem z ulgą....
Czekam, czekam i ciągle nic, inni już dawno swoje rzeczy odebrali a ja wciąż czekam. W końcu zawoła mnie jeden z urzedników i powiedział, że nie mogą znaleźć mojego roweru i abym im opisał jak wyglądała paczka to może szybciej znajdą. Tak też i zrobiłem, i już po piętnastu minutach zobaczyłem moje pudło.
Teraz trzeba było jeszcze poczekać na otwarcie i rewizję paczki. Tutaj chłopaki nie przyłożyli się zbytnio, zerknęli że jest rower , jakieś reklamówki i kazali zamykać pudło.
Znowu wróciłem do tego biura gdzie byłem już trzy razy. Teraz pan kazał mi iść i dokonać opłat do banku, budynek obok. Opłaty nie były wcale takie małe bo 460 rupii + 1840 rupii. Po dokonaniu opłat udałem się do biura nr 2, skąd kazano mi pójść do okienka nr 3 a tu niespodzianka pan sobie zrobił małą przerwę. Po odczekaniu 20 minut, przejrzano moje dokumenty i wydrukowano kolejne papiery. Poźniej jeszcze tylko wizyta w dwóch okienkach i już czekałem na wydanie paczki. Po kolejnym kwadransie podjechał wózkiem jakiś Hindus z moim rowerem i jeszcze tylko 2 kontrole dokumentów i już byliśmy na parkingu. Zapakowaliśmy rower, znowu dwie kontrole przy wyjeździe i po 4 godzinach latania od okienka do biura, od biura do okienka jechaliśmy z powrotem. Jeszcze tylko wymiana koła bo złapaliśmy gumę po drodze i już byliśmy pod moim nowym hotelem.
Dostałem pokój wiekszy niż na Paharganju, obsługa pomogła mi wnieść rower i zabrałem się do składania. Całe szczęście wszystko dotarło w całości, i po dwóch godzinach miałem już rower złożony. Nawet dało się nim jeździć.
Wystarczyło, że pojawiłem się rowerem na mieście a już miałem kilku kupców na rower, generalnie wszędzie wzbudzałem duże zainteresowanie. Jeszcze tylko tylnie światło muszę podłączyć (prądnica w przedniej piaście) i rower będzie w 100% gotowy do drogi.
Dziś wieczorem muszę się przepakować, część rzeczy zostawiam w Delhi a resztę zabieram na wyprawę. Dziś niewiele zdjęć zrobiłem więc i niedużo wysyłam. Jutro rano autobusem wyjeżdżam z Delhi do Jaipuru.
jak dojechać do Bikaner Hause...
18 listopada :: Jaipur, Indie
Dziś wieczorem dotarłem do Jaipuru. Samo miasto na razie trochę mnie rozczarowało. Wylądowałem w jakiejś nie za szczególnej dzielnicy. Jest tu co prawda sporo hoteli ale już z kafejką internetową to gorzej. Przeszedłem ze 3 km i ani jednej nie odnalazłem. Nie udało mi się też odnaleść żadnego biura podróży czy sklepu gdzie mieliby mapy tego miasta. Bez mapy będzie cieżko się jeździło rowerem. Nie mają map ale za to mają łatwodostępne piwo i wódki, tak więc dziś wieczorem bedę delektował się piwem marki Kingfischer (75 rupii butelka 0,65l, więc ja na tutejsze warunki drogie).
Pierwotnie miałem zamiar nocować w hotelu Sajada ale jak dowiedziałem się, że mam do niego przynajmniej z godzinę jazdy rowerem to odpuściłem sobie, tym bardziej że zaczęło robić się ciemno. Jutro zamierzam zwiedzić to miasto.
Pisząc tego maila siedzę sobie w jakiejś restauracji i czekam na jedzonko (chicken carry z ryżem). Co do samego jedzenia to jem niewiele. Z reguły jeden posiłek dziennie + jakieś przekąski. Tak więc wczoraj zjadłem w MacDonaldzie jakiś zestawik i wieczorem trochę polskiej czekolady, która przyleciała wraz z rowerem. Dziś dokończyłem czekoladę (no dobra przyznam się była 300 gramowa), zjadłem jakąś jedną kanapkę na dworcu, później 2 małe banany i teraz ten ryż z kurczakiem. W Delhi jak byłem na Paharganju to nie powiem, bo trochę posmakowałem indyjskiej kuchni. Generalnie jednak jem sporo mniej niż w Polsce a ruchu mam sporo więcej. To informacje dotyczące konkursu wagowego. Proszę się więc nie spieszyć z tymi odpowiedziami, naprawdę w mailach będzie wiele podpowiedzi, takich jak ta dzisiejsza chociażby: myślę, że schudłem do tej pory jednocyfrową ilość kg, przejechałem rowerem dwucyfrową ilość km i zrobiłem 3 cyfrową liczbę zdjęć.
Właśnie co zjadłem sobie jedzonko: nawet smaczne było, szczególnie ten sosik bo sam kurczak to taki typowo hinduski, bardzo zabidzony tak jak przeciętny Hindus w porównaniu ze mną...
Teraz może opiszę moją podróż do Jaipuru. Po wyjechaniu z hotelu poczułem się jak gwiazda, wszyscy zwracali na mnie uwagę. Po raz pierwszy chyba zrobiono mi tego dnia więcej zdjęć niż ja zrobiłem. Mój autobus odjeżdżał z Bikaner Hause, było do tego miejsca tak z 6-7 km. Początkowo pamiętałem jak jechać bo te rejony znałem dość dobrze, poźniej zaczęły się schody. Trzeba się było pytać ludzi. Oczywiście każdy spotkany Hindus który znał angielski wiedział oczywiście gdzie jest to miejsce, gorzej było już ze wskazaniem właściwej drogi czy chociażby kierunku. Można śmiało stwierdzić, że czas w Indiach mija inaczej niż u nas, wszystko toczy się w zwolnionym tępie.
Po dzisiejszej przejażdzce rowerowej po Delhi śmiało można to samo powiedzieć o odległości. Na pytanie o odleglość do Bikaner Hause otrzymywałem najdziwniejsze odpowiedzi: od kilkuset metrów do kilkunastu kilometrów. Wiedziałem, że miejsce którego szukam znajduje się blisko India Gate, toteż w końcu zacząłem pytać o to miejsce. Tu poszło już znacznie lepiej i wkrótce znalazłem się przy tym symbolu Indii. Gdy tylko podjechałem pod sam pomnik niemal wszystkie aparaty a w szczególności komórki zostały zwrócone w moją stronę, wiele osób chciało też sobie indywidualnie zrobić zdjęcie. Już w pewnym momencie pomyślałem, że pozowanie tutaj może być niezłym biznesem, tak powiedzmy 10 rupii za zdjęcie ze mną (założenie kasku w promocji gratis) a tu podszedł jakiś mundurowy i powiedział, że robię za duże zamieszanie i że rowerem nie wolno tu jeździć, więc musiałem odjechać.
Znowu zacząłem szukać przystanku autobusowego. Gdzieś musiał być już blisko ale gdzie? Nagle podszedł do mnie gościu kierujacy ruchem i spytał się jaki mam problem. Oficer oczywiście wiedział gdzie jest szukane przeze mnie miejsce i wskazał droge w przeciwnym kierunku (pewnie pomyślał, że jak tak dobrze wygladajacy gościu przejedzie jakiś km czy dwa to mu na pewno nie zaszkodzi). Efekt był taki, że gdy wreszcie odnalazłem to miejsce to na planowany autobus nie zdążyłem, ledwo załapałem się na następny. Zamiast kilku zrobilem 17 km. Z przewozem roweru nie było problemu, musiałem jednak rower rozłożyć (skręcić kierownicę i zdjąć koła). Podróż trwala 6 godzin i kosztowala 500 rupii + 50 rupii łapówka dla kierowcy coby wziął rower (niezły autobus z klimą).
puszczanie latawca...
19 listopada :: Jaipur, Indie
Dotarłem właśnie co do Pushkaru, ale wysyłam teraz maila napisanego wczorajszej nocy. Aż cóż to był za dzień, zdecydowanie najciekawszy z dotychczasowych. Rano opuściłem hotel w którym nocowałem i udałem się na zwiedzanie Jaipuru, miasta które poprzedniego dnia jakoś nie urzekło mnie. Dziś starałem się z całych sił to zmienić i w pełni mi się to udało.
Początkowo pobłądziłem tak bez celu po okolicy. Zapuściłem się w jakieś slamsowe dzielnice, zacząłem robić zdjęcia ludziom, dzieciakom. Oczywiście wzbudzałem olbrzymie zainteresowanie. Przy próbie odjechania nagle kilka kobiet dopadło do roweru i nie chciały mnie puścić, jedną ręką trzymały rower a drugą wyciągały po pieniadze. W końcu jednak puściły i udało mi się odjechać.
Rano dość fajnie wiało, toteż i ja zacząłem się rozgladać się za miejscem, gdzie mógłym popuszczać latawca i porobić trochę zdjęć z powietrza. Nawet nie myślałem, że puszczanie latawców jest tu tak popularne. Nie było za szczególnych miejsc, zniechęcały mnie też wiszące latawce na drzewach. Ostatecznie wjechałem w obręb murów Różowego Miasta (coś jabkby starówka Jaipuru, otoczona murami miejskimi, wewnątrz wiekszość budynków pomalowana jest na różowo). Pozwiedzałem sobie trochę różnych budowli, świątyń. Oczywiście porobiłem też sporo zdjęć.
Jaipur otoczony jest wzgórzamy na których znajduje się coś w rodzaju Wielkiego Murku Indyjskiego (no do Chińskiego Muru mu daleko ale i tak fajnie te mury obronne opasujące okoliczne wzgórza się prezentują). Postanowiłem więc pojechać do pobliskiego Ajmer Fortu. Droga prowadziła nieopodal jeziora z fajnym pałacem po środku. Oczywiście zatrzymałem się aby zrobić tej budowli zdjęcie ale zaraz uwagę moją zwrócił fakt, że wokół było sporo ludzi puszczajacych latawce. Jak się okazało znalazłem się całkiem przypadkowo na jakiś zawodach czy festynie latawcowych. Wokół kręciło się wiele osób z kamerami, aparatami (mam na myśli lustrzanki a nie komórki jak to zazwyczaj w Indiach bywa) i robili zdjęcia latawcom, ich właścicielom. Miałem przy sobie swój latawiec, toteż i postanowiłem go puścić. Trochę słabo wiało ale co mi tam. Jak tylko wyciagnąłem latawca cały tłum (dobrych kilkadziesiąt osób), wszystykie aparaty i kamery zwróciły się w mojś stronę. Byłem jedynym nie-Hundusem w tym towarzystwie i dodatkowo dobrze wygladającym gościem w kasku rowerowym z największym latawcem z całego towarzystwa - nie sposób było mnie nie zauważyć. Hindusi pomogli puścić mi latawiec (bez aparatu) i zaczęła się walka z siłami natury. Latawiec wzniósł się na jakieś 20 może 30 metrów, po czym wiatr osłabł i latawiec powoli zaczął opadać. Ludzie z tłumu krzyczeli abym biegł i tak oddaliłem się ponad 100 metrów od moich aparatów a i rower w podobnej odleglości się znalazł. Praktycznie straciłem je z oczu. Zwycieżył zdrowy rozsądek i latawiec ku niezadowoleniu tłumu spadł na ziemie. Szkoda, że nikt nie robił mi zdjęć moimi aparatami. Fajnie pewnie to wyglądało, jak duży gościu w kasku biegnie z latawcem a dokoła niego podąża tłum Hindusów z kamerami i aparatami. Szkoda, ale może jutro zobaczę się w jakiejś lokalnej gazecie?
Było tam też stoisko z latawcami, ciekawe mają te latawce: z bóstwami hinuskimi, z Jezusem, z Tadż Mahalem...
Ostatecznie zebrałem cały sprzęt (dobrze, że nic nie zginęło) i pojechałem dalej w kierunku fortu. Daleko nie ujechałem bo uwagę moją skupił postój wielbłądów i słonia. Postawiłem rower i zacząłem robić im zdjęcia a już po chwili wokół mojego roweru zgromadził się tłum gapiów, głównie dzieci. Te dzieci w Indiach jakieś dziwne są zamiast zainteresować się słoniem czy wielbłądami to interesuje ich zwykły aczkolwiek porządny rower trekingowy. Wszakże na ulicach jeździ więcej rowerów, riksz niż samochodów... Gdy odjeżdżałem miałem oczywiśwcie wszystkie przerzutki pozmieniane, o GPSie już nie wspomnę.
Po kilku km opuściłem Jaipur i wjechałem w porośnięte niewielkimi krzewami wzgórza. Po pokonaniu jeszcze kilku km moim oczom ukazał się wspaniały widok - Ajmer Fort, budowla naprawdę zrobiła na mnie duże wrażenie, olbrzymia budowla wtopniona w okoliczne skały i wzgórza. Zresztą co ja będę wam pisał, lepiej pooglądajcie zdjęcia. W samym forcie można było spotkać małpy - langury, słonie - egzotyka w pełni.
Tak się zastanawiam czy jutro rano tam jeszcze raz nie pojechać i nie pobawić sie w robienie zdjęć poklatkowych, tylko trzeba by było bardzo rano wstać a nie wiem czy mnie na to będzie stać, bo dziś nieźle w kość dostałem, na rowerze zrobilem coś około 60 km, sporo też chodziłem.
Niekiedy lubię sobie na wyprawie jeździć tak bez określonego celu, porobić zdjęcia napotkanym ludziom, zobaczyć miejsca, gdzie przeciętny turysta nie dociera, tak też było i dzisiaj. Nadszedł jednak czas powrotu do hotelu. Uwielbiam ten moment kiedy zupełnie nie wiem gdzie jestem, nie mam pojęcia jak wrócić do hotelu, podobnie jak i okoliczna ludność i wtedy odpalam GPS i właśnie padły baterie... . Całe szczęście, że mam zapasowe w plecaku, tak więc z powrotem do hotelu nie było problemu.
Po powrocie zostawiłem rower w pokoju i udałem się poszukać jakiejś kawiarenki internetowej coby nadrobić zaległości.
czary mary w Pushkarze...
20 listopada :: Pushkar, Indie
Siedzę sobie na dachu hotelu w Pushkarze, czekam na jedzenie, choć jest 18-sta to będzie to mój pierwszy dzisiejszy posiłek, rano zjadłem co prawda Grześka ale to dla mnie tyle co nic. Niewiele jem ale sporo pije, dziennie przynajmniej wypijam z 1-1,5 litra soku z mango, troche wody mineralnej, jakąś Colą też nie pogardzę. I jeszcze zapomniałem o żołądkowej ? wypiłem już ze 2 setki. Z żołądkiem rzeczywiście nie mam problemów. Za to dziś trochę pobolewają mnie plecy. Chyba od wiezienia na nich plecaka ze sprzętem fotograficznym, a on troche waży.
Napiszę trochę o samym Pushkarze. Miasto to leży ze 140 km na południowy zachód od Jaipuru, liczy sobie ze 20 tys. mieszkańców i słynie z tego, że raz do roku organizowane są tu targi wielbłądów (były 3 tyg temu), oraz z tego że jest w środku miasta takie święte jezioro otoczone schodami (ghatami) na których pielgrzymi dokonują rytualnych kąpieli. Pushkar przypomina mi trochę Khajuraho czy Thamel w Kathmandu, miasto głównie nastawione na turystów. Pewnie jest tu z kilkaset hoteli, mnóstwo sklepów z pamiątkami, są kafejki internetowe i jeszcze wiele udogodnień dla turystów. To fajnie że tak jest ale po moich pierwszych obserwacjach miasto to traci chyba swój charakter, to z czego słynie.
Jadąc tutaj oczekiwałem spotkać wielu hindusów dokonujących rytualnej kąpieli/obmycia w wodzie, wielu świątobliwych Sadhu a co zobaczyłem: prawie wyschnięte jezioro a przy resztkach wody spaceruje więcej turystów niż prawdziwych pielgrzymów. Może przyjechałem w złym czasie, a może rano miasto będzie wyglądało zupełnie inaczej?
Niewątpliwie samo miejsce jest fajne, ma swój klimat: pośrodku znajduje się jeziorko, wokół mnóstwo świątyń a to wszystko znajduje się jakby na oazie otoczonej pustynnym krajobrazem i malowniczymi wzgórzami. Brakuje mi tutaj do pełni szczęścia ludzi pogrążonych w modlitwie, medytacji chociażby nad tymi resztkami wody.
Oczywiście po pojawieniu się w Puskarze, po podjechaniu do pozostałości jeziora od razu doczepił się do mnie jakiś gostek i odprawiał nade mną jakieś czary mary. Miałem maczać ręce w tej świętej wodzie, obmywać oczy, powtarzać jakieś mantry, wrzucać do wody jakieś płatki kwiatów a to wszystko abym ja i moja rodzina szczęśliwa była itp? Oczywiście nie ma nic za darmo? Na koniec gostek namalował mi jakiś czerwony znaczek na czole i przylepił kilka ziarenek ryżu a na ręku zawiązał mi kolorowy sznurek. Wszystko fajnie wyglądało, tylko do tego wszystkiego przydałaby się jeszcze wiara, że to co się robi ma rzeczywiście sens.
Właśnie zjadłem sobie jakąś żydowską potrawę (nawet niezła była). Siedzę sobie, rozmyślam i piszę tego maila. Powoli zaczyna mi się tutaj coraz bardziej podobać a to za sprawą bardzo fajnej muzyki, która leci w tle, taka refleksyjna, medytacyjna. Szkoda, że otaczające wzgórza skryła już noc.
Ciekawe, że gdy się jest w dużych miastach takich jak Delhi, Jaipur z każdej strony otacza człowieka tłum ludzi, wszyscy się gdzieś spieszą, wszyscy na siebie trąbią a wystarczy wyjechać trochę dalej od tych wielkich skupisk ludzkich aby czas zaczął płynąć zupełnie inaczej, wolniej. Wydaje się że ludzie mają tutaj więcej czasu, nigdzie się nie spieszą, mają na wszystko czas, czuć taki wewnętrzny spokój. No tak szczęśliwi czasu nie liczą, a co liczą? W moim przypadku to pewnie ilość zrobionych zdjęć, przejechanych rowerem km czy zrzuconych kg ;).
Muszę pomyśleć, co zrobić aby mniej rzucaj się w oczy. Dziś to już przesada była bo założyłem koszulę w dolary (kiedyś w Nepalu miałem ksywę Dolar Man, dlatego że płaciłem w tej walucie, oprócz tego mówiono na mnie Big Man, Hard Man, Strong Man) i gdy tylko gdzieś na chwilę przystanąłem to ludzie gapili się na te dolary na koszuli, potem na rower a na końcu na mnie.
Nie wiem czemu ale ostatnio kilka razy z rzędu wzięto mnie za Australijczyka (kapelusz australijski został w Delhi), wcześniej brano mnie zazwyczaj za Rosjanina. Ciekawe, że gdy mówię ludziom, że jestem Polakiem to często starają się coś powiedzieć po Polsku. Zazwyczaj jest to dobra, dobra, Polska, wódka, dzień dobra a dziś usłyszałem ładna dziewczyna (nie wiem o co gościowi chodziło, ale chyba nie miał mnie na myśli, nadmienię, że od początku wyprawy się nie golę). W sumie to sympatyczne, że ktoś wie coś o Polsce i zna jakieś polskie słowo.
A teraz napiszę o samej podróży do Pushkaru. Z Jaipuru autobusem pojechałem do Ajmeru (130 km, 80 rupii + 35 za rower). W Ajmerze trochę pojeździłem sobie po mieście (bez rewelacji) i udałem się do Pushkaru (jakieś 15 km). Po drodze trafił mi się kawałek podjazdu - wjazd na górę węża, gdzie trochę potu mnie kosztowało wjechanie na niego. Po drodze mijałem wiele małp siedzących na przydrożnych murkach. Skoro jest po drodze tyle Langurów które są uważane za posłańców boga Hanumana to rzeczywiście Pushkar musi być niezwykłym miejscem. Spotkałem też świętą krową leżącą sobie pośrodku drogi. Samochody omijały zwierze zjeżdżając na pobocze a ono w najlepsze sobie leżało. Indie to jednak dziwny kraj?
fresk na mojej dłoni ...
21 listopada :: Pushkar, Indie
Od kilku dni straciłem rachubę czasu, ostatni dzień jaki pamiętam to ten poniedziałek kiedy odebrałem rower. Poźniejsze dni określam w odniesieniu do tego dnia. Na razie jeszcze nie muszę za bardzo przejmować się czasem, jak będzie kilka dni do wylotu to już trzeba będzie liczyć każdy dzień, każdą godzinę. Generalnie jestem z pobytu w Rajastanie zadowolony, już nawet obmyślałem czyby nie zapuścić się gdzieś dalej ale wtedy musiałbym zrezygnować z Nepalu a mimo wszystko tam mnie mocno ciągnie, chciałbym ujrzeć znowu te ośnieżone siedmio i ośmiotysięczniki.
Wczorajszą noc spędziłem w Pushkarze, hotel przyzwoity, czysty i tani (200 rupii), miał jednak jeden mankament nie było żadnego koca czy kołdry, dobrze że wziąłem kilka koszulek i koszulę z długim rękawem bo gdyby nie to, to pewnie latawcem bym się przykrywał.
Rano wybrałem się na małe zwiedzanie Pushkaru, oczekiwałem tego tłumu ludzi, pielgrzymów, ale były pojedycze osoby, tłumów niestety nie ujrzałem, ale i tak coś niecoś ciekawego udało się sfotografować. Gdy już miałem zamiar wyjeżdżać z Pushkaru to podeszła do mnie jakaś kobieta i chciała abym zrobił jej zdjęcie (nie jest to częste w tych stronach). Do robienia zdjęć namawiać długo mnie nie potrzeba i już po chwili miała zrobionych kilka fotek. Zaraz podeszła kolejna i jeszcze jedna kobieta z dzieckiem na ręcach i zaczęły pozować do zdjęć. Zacząłem czuć w tym jakiś podstęp tylko nie wiedziałem jeszcze jaki. Za chwilę zaproponowały abyśmy poszli na herbatę. Rano nie jadlem ani nic jeszcze nie piłem, więc zgodziłem się. I wtedy okazało się o co im chodziło - chciały wymalować mi ręce henną (czy coś w tym rodzaju) i w końcu udało im się to. Przy okazji dowiedziałem się, gdzie tutejsze kobiety noszą wartościowe przedmioty, pieniądze. Zgadnijcie gdzie? Za biustonoszem czy czymś co im tą część garderoby zastępuje. Jakież było moje zdziwienie, gdy jedna z nich na początku wyciągnęła jakieś kartki, później coś w rodzaju tubki z henną, dalej jakieś jedzenie a na koniec jakieś ziarka do żucia. Już myślałem że nie ma tam miejsca dla piersi ale okazało się że są, jedna z nich zaczęła karmić dziecko. Trochę pogadaliśmy i po kilkunastu minutach miałem według nich wspaniałe malowidło niczym fresk Michała Anioła na ręku, które miało mnie chronić przed wszelkim złem tego świata. Oczywiście nie ma nic za darmo.... ale można się targować...
W końcu stwierdziłem czas wyruszyć w drogę powrotną do Jaipuru. W Ajmerze znowu pokręcilem się trochę po mieście, nawet trafiłem na kościół i bodajrze katedrę chrześcijańską ale jakoś to miasto nie przekonało mnie do siebie aby tu dłużej zabawić. Udałem się w dalszę drogę. Jechało się dość nieźle, było lekko z górki, lekko z wiatrem (ale na latawiec za słabym). Jechałem przez takie półpustynne rejony, porośnięte jakimiś drzewami a przeważnie krzewami. Generalnie trochę nudnawo było. Droga w przeważającej części dwu i trzypasmowa i sporo samochodów, motorów iza to prawie wcale rowerów. Jakieś 40 km od Jaipuru zacząłem obawiać się że nie zdąże wrócić przed zapadnięciem zmroku i w jakiejś większej wiosce czy miasteczku złapałem autobus do Jaipuru. I tak udało mi się zrobić ponad 100 km. Będzie to chyba rekord wyprawy.
Rower musiałem wnieść na dach i zająłem jedno z ostatnich wolnych miejsc. Jak się okazało za mną wsiadła jeszcze jedna strasznie gruba Hinduska i pomyślałem sobie, że pewnie usiądzie koło mnie (byłoby nie zaciekawie, sam zajmowałem już prawie półtora siedzenia). Taki też miała zamiar i już udawała sie w moją stronę kiedy na przeszkodzie stanął słupek - biedaczce nie udało się przecisnąć między nim a siedzeniami i w końcu jakis gościu ustąpił jej miejsca i przysiadł sie do mnie. Pomyślałem sobie, że jednak to malowanie rąk, te wczorajsze modlitwy działają, pieniądze nie zostały wyrzucone w błoto.
Mam jednak teraz taki problem, że te malowidła na mojej prawej dłoni zaczynają ciemnieć i ciekaw jestem kiedy mi one zejdą. Mam nadzieję, że jak wrócę do Polski to już ich nie będzie, w przeciwnym razie trochę głupio będzie np. podawać komuś dłoń na powitanie. Może ktoś wie jaką trwałość mają te malowidła?
W Jaipurze pojeździłem sobie trochę po mieście i porobiłem trochę portretów.
A teraz kilka taki ciekawostek.
W Indiach przeżywa się nie tylko przyjemne chwile, jest wiele rzeczy które człowieka mówiąc delikatnie wkurza. Dopiero podczas tej wyprawy po raz pierwszy zauważyłem że mam problem w ubikacjach, tzn nie mieszczę się w barach w pisuarach, trzeba więc szukać skrajnych - tu zazwyczaj miejsca jest trochę więcej niż normalnie, lub korzystać z kabin. W Ajmerze kupowałem sobie coś do picia w jakiejś przydrożnej budce, podnosząc portfel w kierunku głowy nagle zobaczyłem i poczułem jak sprzedawca obmacuje mój biceps mówiąc że taki duży, twardy (akurat bicepsy nie są moją mocną stroną ale pewnie i tak można go porównywać z udem niejednego Hindusa). Człowiek w takich sytuacjach za bardzo nie wie co zrobić i jak się zachować.
Dostało mi się też raz kamieniem od jakiś dzieciaków, krzywdy mi nie zrobili ale zawsze jakąś przykrość w znaczeniu psychicznym tak.
Ale są też i miłe sytuacje: w Jaipurze robiłem ludziom na ulicy zdjęcia, zrobiłem miedzy innymi też dwóm muzułmańskim dziewczynom. Po zrobieniu zdjęcia jedna z nich podeszła do mnie (myślałem, że będzie miała pretensję o to) a poczęstowała mnie ciastkiem.
Przy wyjeździe z Pushkaru zatrzymując się na chwilę aby zrobić zdjęcie świątyni, podszedł do mojego roweru jeden Sadhu i zaczął ze mną rozmawiać o rowerach. Jak się okazało sam trochę jeździł po Indiach i nawet jego rekord dzienny wynosił 130 km, a więc całkiem nieźle jak na tutejsze rowery i warunki panujące na drogach. Gdy ja powiedziałem, że mój rekord wynosi 350 km (jak byłem jego postury i dużo trenowałem), to mi odpowiedział, że gdyby miał taki rower jak ja (z przerzutkami) to może też by tyle przejechał.
A skoro pisałem o rowerze to na koniec napiszę o kwestii, która zaczyna mnie trochę niepokoić. Chodzi właśnie o mój rower. Nie wiem jak to się stało ale najprawdopodobniej zerwałem gwint w prawej korbie albo pedale i prawy pedał ma luzy, nie da się go ani dokręcić ani odkręcić. Na razie za bardzo to nieprzeszkadza w jeździe ale z czasem pewnie problem będzie narastał. W ostateczności można będzie pedał na trwałe przyspawać do korby (tylko chyba to jest aluminium i stal i nie wiem jak to się by spawało, czy tlenowo). Ale nie będę się martwił na zapas. Najważniejsze, że zdrowie dopisuje, czuję się znacznie lepiej niż przez ostatnie dni w Polsce.
mam nowy pedał marki Hero ...
23 listopada :: Agra, Indie
W dzisiejszym mailu opiszę ostatnie dwa dni. Od wczorajszej nocy jestem w Agrze, moje plany były co prawda inne ale rzeczywistość je zweryfikowała. Z Jaipuru miałem zamiar rowerkiem pojechać do Bhataphuru (do Parku Narodowego Kaloadeo, słynącego z dużej ilości ptaków) a stąd do Fathephur Sikhri i dopiero stąd do Agry. Jednak po przejechaniu około 70 km z Jaipuru rozwalił mi się pedał, w korbie gwint całkowicie się wyrobił i nie dało rady jechać. Nie myślałem, że to tak szybko nastąpi. Doszedłem więc do jakiejś wioski i stąd złapałem autobus do Agry, gdzie dotarłem w sobotę po 20-ej. Było trochę problemu ze znalezieniem hotelu, problemu w tym sensie, że pierwotnie miałem zamiar zamieszkać gdzieś blisko Tadż Mahalu - jest tam sporo przyzwoitych hoteli, są kafejki internetowe, jest trochę więcej cywilizacji. Problem był w tym, że nie pamiętałem który to waipont w GPSie odpowiadał za to miejsce. W pamięci GPSu miałem opisany tylko hotel w którym 2 lata temu nocowałem i w którym było strasznie dużo komarów, reszta to waipointy nr 15, 16, 18... Rower mogłem tylko prowadzić, więc za daleko po nocy nie chciałem błądzić. Strasznie nie lubię jeździć rowerem po nocy po Indiach. To dość niebezpieczne. Co prawda ja mam światła ale inni już niekoniecznie.
Ostatecznie nie wiedząc dokładnie gdzie jestem trafiłem do jakiegoś hotelu o bardzo wyszukanej nazwie Agra (jest kilka hoteli o tej nazwie w tym mieście). Pokój kosztował 300 rupii i jest zarąbiście wysoki, ma spokojnie z 6 jak nie 7 metrów wysokości. Normalnie w kosza można by tu grać (i właśnie w nocy przyśniło mi się, że gram w koszykówkę, są jakieś zawody i ciągle nie mogę trafić do kosza, piłka ciągle odbija się gdzieś od obręczy). Łóżko mam szersze niż dłuższe a śpię po przekątnej. Mankamentem jest to, że jak już wpadnie jakiś komar i usiądzie na suficie to w żaden sposób nie można go tam niczym sięgnąć.
Rano myślałem, aby pojechać nad Jamunę i fotografować wschód słońca nad Tadż Mahalem ale że rower był niesprawny więc zrezygnowałem z tego i pierwszą rzeczą jaką zrobiłem było znalezienie jakiegoś fachowca, mechanika od rowerów. O ironio losu na swoich slajdowiskach o Indiach pokazuję dwa takie prymitywne warsztaty rowerowe i teraz przyszło mi właśnie w Agrze takiego warsztatu szukać. Ze znalezieniem nie było większego problemu, trzeba było tylko trochę oddalić się od hotelu (tu w okolicy to prawie nic nie ma, nawet po jakieś picie trzeba iść ze 200 metrów, jest za to blisko fort). Pokazałem chłopakom o co chodzi i ku mojemu zdziwieniu powiedzieli że to no problem i wzięli się do roboty. Byłem pełen obaw czy mi naprawią rower. Pamiętałem dobrze jak to podczas mojego pierwszego pobytu w Indiach w 2003 roku zgubiła mi się szpilka/zacisk od przedniego koła i w 20-tysięcznym mieście nigdzie nie mogli mi tej części dorobić (wystarczyło kawałek drutu nagwintować na końcach i dobrać nakrętki). Myślałem, że będą próbować przyspawać czy w inny sposób przymocować do korby stary pedał ale oni wybrali inne rozwiązanie jakże genialne w swojej prostocie. Użyli starej ośki od piasty rowerowej, z jednej strony zblokowali ją konusem, z drugiej przykręcili śrubą. Od biedy dałoby się już jechać, ale to nie był koniec. Na tą ośkę nałożyli jakiś stary pedał (no musieli go trochę obciąć bo był za długi względem ośki) przykręcili na końcu śrubę i po problemie. Poprosiłem pełen uznania o rachunek - 30 rupii plizzz. Dałem 50 (koło 3 złotych) - gościu koniecznie resztę chciał mi wydawać ale w końcu wziął. Jeśli więc będziecie kiedy w potrzebie w Agrze to z czystym sumieniem mogę polecić Wam tych mechaników: są dobrzy i tani, a swój zakład mają niedaleko mostu na Jamunie (wysyłam ich zdjęcia). Mam więc teraz nowy pedał - nawet Adam Słodowy tego by lepiej nie wymyślił, marki Hero - będzie on prawdziwym Hero/bohaterem jeśli dotrwa do końca wyprawy. Tylko buty z blokami SPD nie będą mi już przydatne.
Po naprawieniu roweru udałem się na drugą stronę rzeki Jamuny aby zobaczyć Tadż Mahal od tej strony, od której za wiele turystów go widzi. Po drodze zahaczyłem o slumsy, porobiłem trochę zdjęć, głównie dzieciom, które chciały ode mnie cukierków (ja ich nie miałem, wiec postanowiłem dać im trochę pieniędzy aby sobie te cukierki kupiły). Gdy tylko wyjąłem jakieś banknoty pierwszy dzieciak wyrwał mi je z rąk i niczym błyskawica uciekł w pobliskie krzaki. Na tym skończyło się rozdawanie kasy (na drugi raz trzeba dać komuś dorosłemu, wtedy będzie wiedział jak najlepiej te pieniądze spożytkować czy podzielić).
Gdy dojechałem do miejsca gdzie po drugiej stronie rzeki znajduje się Tadż Mahal ku mojemu zdziwieniu pokazały się druty kolczaste i żołnierze. Jeszcze dwa lata temu pełno tu było dzieci grających w krykieta, pastuchów z bydłem, czy gości którzy oferowali przejażdżkę na wielbłądzie czy też zrobienie foty na wielbłądzie z Tadż Mahalem w tle. Teraz to miejsce było puste, jedynie kilkanaście ptaków i jakaś święta krowa łaziła po plaży.
Żołnierze zaraz wdali się ze mną w gadkę, skąd jestem, co to za rower, a co to jest GPS, przymierzali kask (ale nie dali sobie w nim zrobić zdjęcia). Po krótkiej pogawędce podjechałem do rejonu gdzie są wejścia do jednego z siedmiu cudów świata współczesnego. Z pomocą GPSu odnalazłem restauracyjkę gdzie 2 lata temu jeździłem na kolacyjki - nic się nie zmieniło, nawet gościu co przynosił na dach potrawy był tak samo ubrany - spytałem czy mnie poznaje - odpowiedział, że tak, wtedy wyjąłem z plecaka netbooka i pokazałem mu jedno zdjęcie z przed dwóch lat - no zrobiło to na nim spore wrażenie (przesyłam Wam jego obecne i teraźniejsze zdjęcie). Oczywiście coś tam zjadłem i szybko wróciłem do hotelu aby zostawić rower i część elektroniki z którą nie wpuszczono by mnie do Tadż Mahalu.
Z hotelu tuk-tukiem podjechałem po jedną z trzech bram wejściowych. Tu dowiedziałem się, że nie mogę wnieść statywu a także że bilety kupuje się z 1 km od bram wejściowych, przy parkingu. To mnie zaskoczyło bo jak byłem w 2003 i 2007 roku to wszystko można było przy wejściu załatwić. Całe szczęście że z pobliża wejść do kas można podjechać gratisowo wózkami elektrycznymi. Bilet kosztuje sporo bo dla obcokrajowców 750 rupii (dostaje się butelkę wody i szmatki na kapcie (takie jak w niektórych szpitalach u nas dają). Tutaj zostawiłem też w przechowalni statyw.
Wózeczkiem podjechałem znowu pod bramy wejściowej i zaczęła się rewizja, no bo po co komu tyle sprzętu, jakby jeden aparat nie wystarczył. Przeszukiwanie kieszeń poszło szybko, na GPS powiedziałem że to komórka i przeszło, gorzej było z plecakiem w którym było 5 obiektywów, filtry, lampy, akumulatorki, ładowarki... Może by się odbyło bez większych problemów ale gościu zobaczył myszkę od netbooka (a komputerów, laptopów itp. wnosić nie wolno), więc zaczął dokładniej szukać i znalazł MP3 i scyzoryk szwajcarski - ileż to można ludzi takim narzędziem zabić... Kazali mi to oddać do przechowalni (ponad km stąd) ale udało mi się gościa ugadać (dobrze że miałem numerek z przechowalni) i ostatecznie minąłem punkt kontrolny. Dalej było już z górki. Nic tylko przepychać się wśród tłumu i robić zdjęcia. Szkoda tylko, że nie było dobrego światła, ciekawego nieba. Z racji że byłem tu już 3 raz, sam Tadż Mahal potraktowałem ulgowo, więcej skupiłem się na ludziach.
Co niektórzy w mailach do mnie, pytają mnie jak mi idzie z poszukiwaniem żony i oczekują ode mnie zdjęć przede wszystkim ładnych Hindusek, kandydatek na żonę. Zaspokoję teraz trochę ich ciekawość i napiszę, że przy Tadż Mahalu spotkałem fajną Hinduskę z Delhi i nawet zostałem zaproszony do odwiedzin jej rodziny w Delhi. Zresztą część rodziny była z nią, ojciec jest wykładowcą na Uniwersytecie, sympatyczny gościu. Ciekaw jestem jak Wam spodoba się moja nowa Hinduska znajoma (przesyłam kilka jej zdjęć).
Wokół Tadż Mahalu było tyle ludzi, że wszędzie były kolejki, aby wejść do środka grobowca trzeba było stać spokojnie ze 2 godziny. Ja pospacerowałem po obrzeżach placu, w końcu stanąłem w kolejce i po 30 minutach mogłem dotknąć tej budowli. Z wejścia do środka zrezygnowałem (byłem już tam 2 razy - nic specjalnego), wolałem zamiast stać w kilkusetmetrowej kolejce oplatającej Tadż Mahal porobić zdjęcia ludziom stojącym w kolejce. Nie wszystkim to przypadło do gustu ale sporo osób było zadowolonych, szczególnie dzieci. Przed zachodem słońca zszedłem niżej i w jednej z alejek zacząłem robić zdjęcia poklatkowe. Nie był to za szczęśliwy wybór, bo zmiany oświetlenia a w szczególności nieba były niewielkie i jeszcze zamiast ze statywu to korzystałem z plecaka i co nuż to ktoś go lekko przesuwał. Lepiej byłoby gdybym poszedł we wschodni róg placu i porobił zdjęcia zachodzącego słońca odbijającego się w Jamunie z Tadż Mahalem w tle.
Rozmyślałem też jak można by spróbować z powietrza sfotografować ten obiekt, gdyby był silny wiatr ze wschodu lub zachodu to byłaby taka możliwość (jakbym miał pozwolenie na to) ale jak ja byłem to wiatru prawie w ogóle nie było.
Dziś minął już półmetek mojej wyprawy a ja jeszcze nie zrobiłem ani jednego zdjęcia z powietrza i dopiero dziś zrobiłem pierwsze zdjęcia poklatkowe. Mam nadzieję, że druga połowa wyprawy będzie pod tym względem bardziej owocna. Jutro opuszczam Agrę na jeden dzień.
Wiadomość z ostatniej chwili: wczoraj zjadłem jakiś mocno pikantny posiłek i dziś nie za rewelacyjnie się czuje. Dobrze że są jeszcze spore zapasy wódki żołądkowej...
przetraszony bawół ...
24 listopada :: Agra, Indie
Dziś był jak do tej pory najcięższy dzień na wyprawie. Zaczęło się już ostatniej nocy problemami żołądkowymi i lekką biegunką. Z tego też względu nie mogłem przez kilka godzin w nocy spać, za to nad ranem spało mi się wyjątkowo dobrze. Wstając w nocy mogłem się przekonać jak bogate życie nocne jest w moim pokoju. Już miałem wyjąć obiektyw do makro aby uwiecznić te różnego rodzaju stworzonka biegające po podłodze i nie tylko.
Dopiero przed południem wyjechałem z hotelu. Jak zwykle trzeba było trochę pokręcić się po mieście aby trafić na właściwą drogę do Fatehpur Sikri. Jechało się nawet nieźle, było takie fajne rześkie powietrze. Oczywiście wszędzie ludzie traktowali mnie jak jakąś zjawę, kosmitę, na każdym kroku dało się słyszeć jakieś nawoływania, krzyki. W pewnym odcinku drogi towarzyszyło mi kilkunastu dzieciaków, którzy wracali ze szkoły na swych rowerach. Oj trzeba było bardzo uważać aby jakiegoś nie najechać. To zwalniali, to przyspieszali, to zadawali mi różnego rodzaju dziwne pytania albo co się jeszcze częściej zdarzało chcieli ode mnie pieniędzy albo słodyczy lub długopisów.
Trochę niekiedy było to przykre i denerwujące, gdy matka zobaczywszy mnie krzyczała na swe dzieci bawiące się przy drodze a one na polecenie swej rodzicielki biegły za mną krzycząc o pieniądze....
Niekiedy były i przyjemniejsze chwile, gdy np. odpoczywając przy drodze jakiś motorowerzysta podjechał do mnie, przywitał się, spytał czy wszystko w porządku, chwilę porozmawiał i pojechał dalej.
Dziś stwierdziłem, że muszę koniecznie coś w swoim wyglądzie zmienić!!! W jednej z mijanych wiosek podjechałem do dziewczyny pojącej bawoła i o zgrozo bawół na mój widok uciekł. Biedaczka musiała gonić go i ciągnąć na siłę z powrotem. Nieźle jak już bydło się mnie boi... Muszę więc coś zmienić w swoim wyglądzie aby nie rzucać się tak w oczy, i aby nie wyróżniać się z tłumu. Mam już nawet pewną koncepcję....
Drogę z Agry do Fatephur Sikri pokonywałem 2 lata temu i jakież było moje zdziwienie, gdy w jej połowie wjechałem na bardzo dobrą, równą autostradę. Jak mi się wydaje tu jest przyzwolenie na jazdę rowerem po takich trasach. Jechałem już po takich dwupasmówkach z i do Jaipuru i nikt nie zwrócił mi uwagi. Co kilkadziesiąt km jest punkt pobierający opłaty ale dla jednośladów jest wolny przejazd poza bramkami.
Dziś zrobiłem coś około 68 km (z pełnym bagażem), więc bez rewelacji ale jakoś ta droga mocno mnie zmęczyła. Wynika to z problemów żołądkowych, nic nie jedzenia przez cały dzień oraz lekkiego odwodnienia organizmu. Muszę przyznać, że widok murów obronnych tego miasta przyjąłem z ulgą. Byłem już mocno podmęczony, jakoś dziwnie brakowało mi sił. Nie myślałem już o zdjęciach tylko o znalezieniu hotelu gdzie mógłbym trochę odpocząć. Oczywiście zaraz po wjeździe do miasta ogarnęła mnie zgraja usłużnych Hindusów, którzy proponowali pomoc w oprowadzeniu po mieście, zabytkach w znalezieniu hotelu. Znaleźli się też tacy usłużni, którzy wskazywali mi złą drogę (mimo że ich o to nie prosiłem), którzy namawiali mnie abym zostawił rower zaraz u bram miasta, no generalnie mieli wiele dziwnych pomysłów. Po kilkuset metrach zostało dwóch najbardziej wytrwałych, którzy chcieli mnie zaprowadzić do super hotelu. No dobra zgodziłem się. Wbiliśmy się w tłum w centrum starówki. Nagle poczułem że jakby ktoś dotykał plecak który miałem na plecach, obejrzałem się dookoła - niby wszystko w porządku. Dokumenty mam, pieniądze, karty też, aparat też wisi na sakwach więc wszystko wydawało się ok. Nagle jakiś Hindus pokazuje mi gościa który trzyma w ręku jakiś kabel, jak się okazało był to mój kabel od zasilacza od akumulatorków do lustrzanek. Miałem chęć gościowi przyłożyć (kilka minut wcześniej widziałem jak ze złodziejami postępują Hindusi) ale ostatecznie przeszło mnie. Po sprawdzeniu plecaka, podopinaniu suwaków ruszyłem dalej. Swoją drogą to niezłe chamstwo aby komuś z plecaka na plecach podczas marszu próbować coś ukraść. W tym rejonie to chyba jakaś lokalna tradycja, gdyż 2 lata temu gdy nocą wracałem z Fatehpur do Agry dwóch łepków podjechało do mojego roweru i próbowali ściągnąć sakwę w której akurat był sprzęt fotograficzny. Pewnie w te strony nie będę powracał...
Prowadzony w eskorcie dwóch młodych Hindusów udaliśmy się do hotelu. Miał być niedaleko stąd, jakieś 200 metrów. Po przejściu z 500 metrów główną ulicą miasta skręciliśmy w jakąś wąską i bardzo stromą dróżkę, która oczywiście miała już być docelową do hotelu. Przypomniało mi się jak wspinałem się na kemping w Avasaksie w Finlandii, gdzie stromizny były podobne ale była dodatkowa atrakcja w postaci niesamowitej ilości komarów, dobrze że było komu te komary odganiać. Tu komarów nie było ale powoli traciłem orientację gdzie jestem i po pokonaniu kolejnego zakrętu a przed kolejną wspinaczką zrezygnowałem i w końcu we własnym zakresie znalazłem hotel. Pokój kosztuje 250 rupii, nawet w miarę niezły, fajny ogród po środku, właśnie siedzę sobie w nim przy stoliku i piszę tego maila. Jedyne co mnie trochę dziwi to fakt, że o 21-ej praktycznie wszyscy poszli spać. Jest jeszcze jeden plus że można gratisowo przez godzinę korzystać z internetu (wliczone w cenę noclegu ale jest jeden komp i trzeba niekiedy trochę się naczekać).
Gdy tylko wypakowałem się w pokoju to miałem zamiar połazić po mieście ale najpierw postanowiłem chwilę odpocząć. Gdy tylko położyłem się na łóżku siły mnie opuściły, przykryłem się kocem i zapadłem w sen. Początkowo było mi zimno a później zaczęło robić się tak fajnie ciepło i w końcu poczułem burczenie w brzuchu - pomyślałem jest dobrze i łącznie po 3 godzinnej drzemce zasiadłem do pisania maila oraz do internetu.
Jedyne co mnie niepokoi to czy za bardzo nie chudnę. Przed wyjazdem na wyprawę zapinałem się na 8 dziurkę w pasku, później na 9-tą a dziś po całym dniu głodówki, prawie niczego nie piciu, przejechaniu 68 km rowerem zapiąłem się znowu tylko na 8-mą dziurkę w pasku. Mam nadzieję, że to nie jest opuchlizna głodowa...
Skoro dzisiaj pisałem o kilku nieprzyjemnych sprawach to przypomniała mi się sytuacja z Jaipuru, gdzie w jednym ze sklepików kupowałem piwo. Sprzedawcy dałem 1000 rupii a on za chwilę podmienił banknot i stwierdził że dostał tylko 50 i do piwa brakuje jeszcze 10 rupii. Po wielu dyskusjach i twardym moim stanowisku w końcu udało mi się uzyskać resztę z tego banknotu, co prawda nie od razu całą resztę ale w końcu otrzymałem 920 rupii reszty (więc i tak 20 rupii więcej zapłaciłem). Nie wiem jakby się to skończyło gdybym był drobną blondyneczką.... Niekiedy fakt bycia dużym gościem (w odniesieniu do Hindusów) pomaga....
A jutro rano jadę do Barakhpuru (jakieś 23 km stąd) oglądać i fotografować dzikie ptaki w parku narodowym Kaoladeo Ghana.
Park Narodowy Keoladeo...
24 listopada :: Bharatpur , Indie
Rankiem udałem się do Parku Narodowego Keoladeo w Bharatpurze. Wziąłem ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy, sprzęt foto ma się rozumieć i z lekkim bagażem ruszyłem nowo wybudowaną autostradą. Jechało się bardzo dobrze i szybko jak na warunki indyjskie (no ale to autostrada) i już po godzinie przejechałem 25 km i byłem w parku. Jeszcze tylko bilecik i jakieś pozwolenie na wjazd własnym rowerem (coś około 25o rupii) i już mogłem oglądać, no właśnie zastanawiałem się co tu zobaczę.
Na dzień dobry ujrzałem buszujące w zaroślach bawoły (takie to prawie wszędzie można zobaczyć, ładny mi park pomyślałem). Zaraz potem ujrzałem jakiegoś dużego ptaka z trójką małych, a później to się dopiero zaczęło. Nie będę się rozpisywał, zdjęcia mówią same za siebie, choć ogniskowa 200 mm to trochę za mało, przydałby się tu dłuższy obiektyw.
Początkowo myślałem, że spędzę tu ze 2 godziny a skończyło się na 6-ciu. W związku z tym do Agry wracam jutro rano. Po powrocie do Fatephuru zrobiłem sobie jeszcze mały spacerek po mieście i trochę zaszalałem z portretami tubylców. Efekt dzisiejszego dnia jest taki, że mam o prawie 800 zdjęć więcej. Szkoda tylko że znowu nie ma wiatru...
Turban zamiast kasku...
25 listopada :: Fatephur Sikri , Indie
Zaraz wyjeżdzam do Agry, przesyłam kolejną porcję fotek, tym razem znowu głownie ludzie. A jak Wam sie podoba mój nowy zamiennik kasku - to właśnie kask najbardziej rzucał się innym w oczy więc postanowiłem zamienić go na turban. Pierwsze spostrzerzenia - kask jest wygodniejszy i przewiewniejszy.
Kolekcjonuje euro i dolary...
25 listopada :: Fatephur Sikri , Indie
Dziś rankiem udałem się zwiedzić kompleks pałacowo - obronny w Fatephur Sikri. Swojego czasu za panowania cesarza Akbara miasto było stolicą imperium mongolskiego (1571 - 1585) . Niestety dość krótko cieszyło się świetnością, gdyż zostało wybudowane na terenach pustynnych, przyszły susze i z powodu braku wody miasto opustoszało. Dlatego jest tu sporo fajnych ruin porozrzucanych po okolicy.
Trochę byłem zaskoczony, że nie trzeba kupować biletów aby zwiedzić kompleks z Wielkim Meczetem. Oczywiście już kilkadziesiąt metrów przed samym wejściem przykleiło się do mnie kilku chętnych którzy chcieli mnie po tym obiekcie oprowadzić, opowiedzieć jego historie i nawet wskazać miejsca z których najlepsze według nich zdjęcia wychodzą. Jeden z nich nie wiedzieć skąd trafił że jestem z Polski (może przez napis na koszulce www.HIMoutain.pl, bo później wiele osób mówiło mi, że jestem z Polski, zagadywało po polsku, miejscowi są bardzo spostrzegawczy). Hindus ten był na tyle namolny, że nie chciał odejść ode mnie. Cały czas łaził przy mnie opowiadał historie tego miejsca, którą zresztą już znałem i czym mnie naprawdę wkurzał, pokazywał co i gdzie mam fotografować (jak ja tego nie niecierpię). Kiedy pytałem się dlaczego karze robić tu zdjęcie, odpowiadał, że wiele osób tu robi zdjęcie, więc musi fajne wyjść (nieważne że pod słońce). Prawie każde zdjęcie chciał oglądać i później zachwycał się nice picture, nice photo... Zaprowadził mnie do super okazyjnego sprzedawcy pamiątek (nic tylko kupować). Podejrzewam, że oboje doprowadzaliśmy się do szewskiej pasji, on swoje ja swoje. On chce mi pokazać coś tam ja idę robić zdjęcie gdzie indziej. Ja się nie prosiłem aby chodził za mną.
Tuż przed samym odejściem podszedł do mnie jakiś młody Hindus, który naprawdę znał sporo polskich słów. Twierdził, że zbiera pieniądze z różnych krajów i że nie ma jeszcze z Polski i w zamian za jakiś pieniądz z Polski podaruje mi jakiś wyrób z marmuru. No ciekawe pomyślałem sobie i dałem mu jedną złotówkę i chyba 5 groszy. Stwierdził, że on kolekcjonuje głównie banknoty i za papierowy pieniądz z Polski może mi cos dać. Wyjąłem więc 10 zł i daję gościowi a on na to, że on kolekcjonuje euro i dolary (młodzieniec nie wiedział, że Polska ma własna walutę a nie euro) i ostatecznie do wymiany nie doszło. Monety zostawiłem mu na pamiątkę i co ciekawe, że przy samym wyjściu zostałem dogoniony przez tego młodzieńca i chciał wymienić u mnie tą złotówkę na rupie - niezły z niego kolekcjoner. Mój przewodnik okazał się nie lepszy, za oprowadzenie mnie i całą resztę zażyczył sobie 15 euro, całkiem sporo jak na godzinę łażenia i opowiadania wyuczonych historyjek. Ostatecznie dałem mu 100 rupii i się rozstaliśmy, bez żalu z mojej strony i jego pewnie też.
Przed południem wyjechałem z hotelu. W sumie nieźle tu było, jedyny mankament to komary. A właściciel hotelu ma brata mieszkającego we Wrocławiu. Pokazywał mi nawet na mapie odręcznie namalowanej gdzie to jest, bo nazwy nie pamiętał. Fajna mapa Wrocław został stolicą West District. Ale z drugiej strony to ja w biurze w Delhi gorszą wykonałem.
Podróż rowerem do Agry była dość przyjemna, nic szczególnego nie wydarzyło się. W Agrze udałem się do biura podróży aby rozeznać się w możliwościach dojechania do Waranasi. Bezpośrednich autobusów nie ma, pociągi są ale nie ma miejsc na najbliższe dni. Pozostał mi pociąg do Allahabadu (coś około 100 od Waranasi) ale wolne miejsca są najwcześniej na jutro wieczór. Tak więc mam dodatkowy dzień na zwiedzanie Agry. A może by tak Tadż Mahal od samego rana do zmierzchu i robienie zdjęć poklatkowych z plecaka? Na wiatr czy wniesienie plecaka nie mam co liczyć. Nawet wjeżdżając w pobliże Tadż Mahalu na jednej z bramek mundurowi obmacywali mi sakwy czy czegoś podejrzanego nie przewożę. Decyzji jeszcze nie podjąłem, jutro jak wstanę pewnie ją podejmę.
Teraz opowiem na kilka pytań zadawanych mi w mailach.
Między Indiami a Polską jest przesunięcie czasowe +4,5 godz.
Dlaczego fotografuję dużo ludzi (o to pytał mnie ks. Paweł). Dla mnie najciekawsi w danym kraju są właśnie ludzie, to oni tworzą dany kraj, jego społeczeństwo, kulturę, historię, zabytki. Ziemia bez ludzi jest pusta, co prawda mogą być na niej wspaniałe krajobrazy (dlatego też tak ciągnie mnie w Himalaje) ale to właśnie ludzie są sercem tej ziemi i to dla mnie Ci zwykli, prości ludzie spotkani gdzieś na ulicy, przy pracy. Mają bardzo ciekawe, interesujące twarze, ileż można z nich wyczytać. Co ciekawe, że większość z nich nie robi problemu ze zrobieniem zdjęcia (no może niektóre kobiety unikają zdjęć). Gdy skieruję w ich stronę obiektyw to często na ich twarzach widać lekkie stremowanie, zakłopotanie ale niekiedy i zadowolenie że jakiś turysta się nimi zainteresował. Często moje zdjęcia są jednymi porządnymi zdjęciami jakie mieli wykonane w życiu i szkoda tylko, że nie mogę tych portretów im dać po wykonaniu zdjęcia (często tylko pokazuje na wyświetlaczu aparatu jak wyszli). Krajobrazy, budowle, góry w prawie niezmienionej formie przetrwają wieki, ludzie niestety nie są tak trwali, dlatego chce choć na zdjęciu ich uwiecznić. Za kilkanaście lat większość z fotografowanych starców już pewnie nie będzie żyła a dzieci staną się dorosłymi. Podsumowując lubię fotografować ludzi a ludzie z tego rejonu świata są szczególnie interesującymi modelami, a ich oczy...
Podróż do Waranasi
27 listopada :: Waranasi, Indie
W środę dowiedziałem się, że właśnie zmarła moja babcia i tegoż dnia odbył się jej pogrzeb. Choć była to śmierć "spodziewana" (babcia od ponad miesiąca leżała w szpitalu i rokowania były kiepskie) to jednak zawsze to smutna wiadomość. Z tego też względu w czwartek zrobiłem sobie taki dzień na refleksję, zadumę, jeszcze raz odwiedziłem Tadż Mahal, nie napisałem żadnego maila.
Czwartek był takim dniem jakich nie lubię tzn. nie miałem sprecyzowanych planów i oczekiwałem na nocny pociąg do Allahabadu. Próbowałem złapać coś bezpośrednio do Waranasi ale nie było szans na wolne bilety na pociąg na najbliższe kilka dni. Wybrałem więc wariant mieszany do Allahabadu pociągiem i stąd autobusem do Waranasi.
Jazda indyjskimi pociągami jest sama w sobie przygodą, wyzwaniem. Jeśli nie mam roweru to nie ma problemu z tym, jeśli jednak podróżuje się z rowerem i nocą to taka podróż budzi trochę obaw, przede wszystkim aby nie zostać okradzionym. Niestety jak się podróżuje samemu to nie ma możliwości aby nie zostawić bez opieki na jakiś czas swoich rzeczy przy wsiadaniu i wysiadaniu z pociągu. Wtedy łatwo ktoś może coś sobie przywłaszczyć. Są też problemy z samym rowerem, którego w zasadzie nie wolno przewozić w pociągu ale pieniądze mają dużą siłę perswazji i zawsze coś się da załatwić. Zawsze przed taką podrożą mam trochę obaw.
Po obejrzeniu ponownym Tadż Mahalu, spakowałem się, zjadłem kolację i udałem się na dworzec. Dwa lata temu byłem na nim, więc z odnalezieniem drogi nie było problemu pomimo ciemności jakie panowały na ulicach (spora część Agry została pozbawiona elektryczności, jest to dość powszechne w Indiach). Na dworcu miałem miłe spotkanie - podszedł do mnie chłopak i dziewczyna, którym robiłem zdjęcia ich aparatem i którzy ze mną chcieli sobie zrobić zdjęcia, przywitali się, chwile porozmawialiśmy.
Pociąg przyjechał o dziwo punktualnie i dzikie tłumy zaczęły go oblegać. Ja z rowerem poczekałem aż wszyscy się załadują i dopiero wniosłem rower wraz z sakwami. Problem pojawił się z miejscem bo na moim bilecie była odręcznie wprowadzona jakaś miejscówka i okazało się, że tą samą miejscówkę mam jeden starszy Pan. Ostatecznie Pan poszedł do konduktora z naszymi biletami coś tam wyjaśniał i powiedział, że mogę na tym miejscu pozostać a on ma już inne miejsce. Muszę przyznać, że miałem bardzo dobre strategicznie miejsce - widziałem rower, który umieściłem w przejściu między wagonami. Do tej pory miałem miejsca umieszczone prostopadle do okien a teraz równolegle co dawało dobre pole do obserwacji, gorzej było niestety z wygodą, bo łóżko (był to wagon sypialny) było tak o 10 cm za krótkie i nogi trzeba było przykurczać. Ale nie w takich warunkach się podróżowało... Jednak po przykryciu się śpiworem nawet mimo nieszczelnych okien było całkiem przyjemnie. Dziwne, że nawet nikt nie sprawdzał biletu i nie musiałem za rower dopłacać. Wiele turystów podróżuje właśnie nocnymi pociągami, można w ten sposób zaoszczędzić sporo czasu i pieniędzy. W nocy zamiast spać w hotelu można się przespać w pociągu a przy okazji przemieścić do innego miasta. Często bilet na pociąg jest tańszy niż doba hotelowa.
Do Allahabadu dotarliśmy punktualnie, czyli o 5 rano. Dworce, czy w ogóle Indie przed wschodem słońca w większych miastach to zupełnie inna bajka. To wiele bezdomnych śpiących gdzie tylko się da, to szczury i myszy po nich chodzące. Co ciekawe myszy i szczury mają się bardzo dobrze, są wypasione w przeciwieństwie do samych Hindusów. Mogłem sobie na te widoki popatrzeć do woli bo jak zwykle to bywa ze znalezieniem przystanku autobusowego było sporo problemów. Przed wschodem słońca na ulicach można najczęściej spotkać bezdomnych, rikszarzy który do najlepiej wykształconej grupy społeczeństwa tutejszego nie należą i po angielsku raczej nie mówią. Tak więc najczęściej na moje pytanie o drogę do dworca otrzymywałem wskazanie ręką jakiegoś kierunki, ewentualnie jeszcze dało się słyszeć głośne laaa i zobaczyć skinienie głowy. Szkoda, że w Indiach nie jest popularny S.J. Lec i jego sentencja: "Czasami lepiej nic nie mówić i wydawać się głupcem niż coś powiedzieć i rozwiać wszelkie wątpliwości".
Ileż to zbędnych km przejechałbym mniej gdyby pytane przeze mnie osoby stosowały się do tej myśli. Ale z drugiej strony przyjechałem tutaj aby jeździć rowerem więc te kilkadziesiąt km więcej...
Kolejna ciekawostka. Wiele osób zwraca mi uwagę, że gdy np. prowadzę rower to mam włączone światła, uważają to za coś złego. Fajne robią miny gdy zatrzymuję się i światła gasną a gdy ruszam zapalają się, nie wiedzą jak to działa, samo bez włączania (mam prądnicę w przedniej piaście i czujnik zmierzchowy, który automatycznie załącza światła gdy oświetlenie spadnie poniżej określonego poziomu).
W końcu dotarłem na dworzec, autobus do Waranasi właśnie co miał odjechać. Zdjąłem bagaże i dałem rower aby włożono mi go na dach. Chłopak który miał to zrobić gdy zobaczył że same zapalają się światła biegał po placu z mym rowerem i co chwile to zatrzymywał się to stawał aby światła zgasły, mimo że był już dorosły to zachowywał się jak dzieciak. Podróż do Waranasi minęła szybko (kierowca jechał jak wariat, prawie cały czas na wszystkich trąbił) i bezproblemowo. Z dworca rowerkiem udałem się do hotelu w którym mieszkałem 2 lata temu. Mieszkam w tym samym nawet pokoju. Po południu zrobiłem sobie małą przechadzkę po Waranasi. Niewiele się tu zmieniło, te same sklepy, ci sami ludzie, nawet ta sama krowa leży w tym samym sklepie, tylko że w innym miejscu. Oczywiście obszedłem ghaty (schody wiodące do Gangesu), porobiłem trochę zdjęć, ale na prawdziwe fotografowanie nastawiam się na jutro. Już ładuję akumulatorki i zgrywam zdjęcia z kart. Może uda nawet się pofotografować z latawca - dziś trochę wiało i wiele dzieciaków bawiło się w puszczanie małych latawców.
400 nieplanowanych zdjęć...
28 listopada :: Waranasi, Indie
Dziś miałem zupełnie inne plany - od samego wschodu słońca miałem zamiar robić zdjęcia nad Gangesem, ale nie chciało mi się rano wstać (mam usprawiedliwienie) i dzień ten trochę że się tak wyrażę przeleniuchowałem. Rano zrobiłem sobie małe pranie a później rowerkiem pojechałem do odległego o kilkanaście km Sarnath - tu w parku jeleni Budda wygłosił swoje pierwsze kazania (nawet w symbolu buddyzmu jest koło dharmy i jelenie z Sarnath upamiętniające to wydarzenie).
Samo Sarnath jest nie za dużym miasteczkiem pod Waranasi i znajduje się tu trochę ruin, zabytków mających już kilkanaście wieków. Na mnie większego wrażenia nie wywarły, no może poza stupą, której zdjęcie przesyłam.
W drodze powrotnej niestety zepsuł mi się ten naprawiany pedał marki Hero. Dobrze, że jakiś warsztat był blisko. Ekipa z warsztatu mocno się przejęła moim rowerem i początkowo próbowali założyć stary pedał. Próbowali w korbę włożyć jakieś tulejki, blaszki, jeszcze ran gwintowali ją ale się nie udało i ostatecznie zrobili podobnie jak ekipa z Agry, tylko chyba trochę solidniej ale zajęło im to kilka razy więcej czasu. Za robociznę i części zapłaciłem 100 rupii (chcieli 75 ale dałem i więcej bo się naprawdę starali i sporo kombinowali).
Przez ten incydent nie zdążyłem na zachód słońca nad Gangesem ale i tak wybrałem się nad ghaty. Trochę pochodziłem, porobiłem zdjęć, obejrzałem fragment uroczystości ku czci rzeki Ganges. Wszystko tak bez rewelacji.
A teraz trochę informacji dotyczących konkursów. Do wczorajszego dnia niewiele co jadłem ale wczoraj dałem czadu. Po raz pierwszy zjadłem śniadanko w hotelu, później połówka kurczaka tandori na kolację. Późnym wieczorem poszedłem wysłać maila i w drodze powrotnej natchnąłem się na jakiś orszak, podejrzewałem że weselny. Zrobiłem trochę zdjęć ale akurat ze sobą miałem tylko szkiełko 70-200 co za bardzo do takich zdjęć się nie nadawało. Ludzie z orszaku bardzo życzliwie do mnie się odnosili, jeden z jego uczestników wręcz oprowadzał mnie i pokazywał co się dzieje i kto jest kimś ważnym w tej uroczystości. Jako, że orszak przechodził obok mojego hotelu to wskoczyłem po inny obiektyw i lampę i załapałem się na weselicho. Do tej pory byłem chwilowo na kilku weselach ale takich lichych, co to goście weselni na rowie sobie usiedli coś tam przekąsili i ot cała impreza. Ja młodym zrobiłem pamiątkowe zdjęcie i ruszałem dalej. Tu jednak sprawa miała się inaczej, bo byłem na bardzo wypasionym weselu, zgadnijcie na ile osób??? No normalnie impreza była jak koncert bo aż na 1000 osób. I na tym weselu zabawiłem do 1:30, a poszedłem spać po trzeciej więc miało prawo mi się nie chcieć wstać o piątej.
Na samej imprezie popróbowałem wielu potraw i jeszcze więcej deserów i po raz pierwszy od początku wyprawy poczułem się przejedzony. Po tym dniu waga pewnie trochę wzrośnie, wzrosła też ilość wykonanych zdjęć o kolejnych tym razem nieplanowanych 400 sztuk.
Hinduskie wesele...
29 listopada :: Waranasi, Indie
W dzisiejszym mailu opiszę jak wygląda hinduskie wesele, oczywiście w oparciu o to co widziałem. Nie wiem czy młodzi mają coś w rodzaju ślubu w tutejszej świątyni czy może jakimś urzędzie. Ja spotkałem tą parę gdy ich orszak weselny przechodził ulicą przy której jest hotel w którym mieszkam. Zacząłem im robić zdjęcia i jeden z członków bliskiej rodziny młodego podszedł do mnie i zaczął oprowadzać, pokazywać orszak. Na jego początku szli jak ja ich nazwałem pirotechnicy, którzy puszczali sztuczne ognie i fajerwerki. Za nimi na pojazdach rowerowo-pochodnych jechały dwa agregaty prądotwórcze. Dalej szły kobiety niosące na głowach różne dziwnie wyglądające i świecące przedmioty. Później szli mężczyźni oraz orkiestra (trąbki i bębny), dalej wreszcie kobiety (wśród których prawdopodobnie szła Pani Młoda, ale trudno ją było zlokalizować, ponieważ miała zasłoniętą twarz, a podobnie kolorystycznie stroje miało jeszcze kilka kobiet (czerwone ze złotymi dodatkami). Na końcu jechał powóz ciągniony przez dwa konie na którym jechał Pan Młody z małym chłopczykiem (dziwne, że nie z przyszłą żoną).
Całość przypomina mi trochę procesję na Boże Ciało, z tą różnicą że tutaj robią znacznie więcej hałasu i jest więcej światła, ognia, dymu (fakt ale tu dzieje się to nocą). Cały korowód mierzy tak jak w tym przypadku miało to miejsce ze 200 metrów i skutecznie potrafił zablokować całą ulicę. Korowód porusza się dość wolno i niekiedy kilka godzin potrafi przemieszczać się po mieście zanim trafi na salę weselną.
Tak się złożyło, że sala weselna znajdowała się 100 metrów od mego hotelu, choć wcześniej o tym nie wiedziałem. Jest to sporej wielkości plac w większości zadaszony, na jego początku znajdował się podest z fotelami dla nowożeńców, dalej kilkadziesiąt rzędów krzeseł (niemal jak w kinie) a na końcu część konsumpcyjna (był szwedzki stół).
Pan Młody dość szybko zasiadł na swoim miejscu, na jego wybrankę czekaliśmy dość długo. Gdy pojawiła się w towarzystwie kilku kobiet podeszła do swego męża i zarzuciła mu wieniec z kwiatów na głowę, później to samo zrobił Pan Młody (to coś analogicznego do naszego założenia obrączek). Później za młodymi stają ich ojcowie i poprzez uniesienie rąk nad ich głowami tak jakby błogosławią ich. Następnie do tego błogosławieństwa podchodzi dalsza rodzina i znajomi, jest to też okazja do zrobienia pamiątkowego zdjęcia.
Po tej części zaczyna się degustacja potraw (wcześniej goście też mogą oczywiście jeść), jest czas na pogawędki. W zasadzie nie tańczy się. Wyjątek stanowi tradycyjny taniec mężczyzn do dźwięków bębnów.
A teraz napiszę kilka uwag, które mi się nasuwają po uczestnictwie w tej imprezie. Najważniejszą z nich jest bardzo marginalne traktowanie Pani Młodej: nie jedzie razem w powozie, pojawia się na dość krótko na założenie wieńców z kwiatów i błogosławieństwa a później znika. Trochę to dla mnie dziwne i niezrozumiałe, wesele powinno być świętem dla obojga nowożeńców a nie tylko dla Pana Młodego. Tutaj Pani Młoda była tylko, tłem, dodatkiem (wynika to pewnie z roli kobiet jaką odgrywają w tutejszym społeczeństwie). Sama Pani Młoda nie wyglądała na szczęśliwą, przed zarzuceniem wieńca z kwiatów bardzo długo czekała, cała trzęsła się, drżała (może to było jedno z wielu zawieranych w Indiach małżeństw ustawianych przez rodziny nowożeńców).
Co do jedzenia to było bardzo dużo potraw, wszystkie wegetariańskie a jeszcze więcej deserów w postaci lodów, owoców, słodkich ciasteczek. Niby zjadłem sporo, niby byłem najedzony ale czegoś mi brakowało - potraw mięsnych. Jak sobie przypomnę imprezy organizowane w Domaniewicach przez Andrzeja Gajdę - u nas to dopiero można sobie naprawdę nieźle i smacznie podjeść.
Generalnie jednak bardzo się cieszę, że miałem możliwość uczestnictwa w tej imprezie, zobaczenia hinduskiego wesele i to nie byle jakiego bo na 1000 osób. Trochę się niekiedy głupio czułem, bo często wzbudzałem większe zainteresowanie niż Pan Młody nie wspominając już o jego żonie. Mogłem zobaczyć jakie panują tutaj obyczaje, mogłem bez przeszkód porobić zdjęć, często to młodzi specjalnie czekali na mnie abym im zrobił zdjęcie. Było to jedno z fajniejszych wydarzeń na tej wyprawie. Młodzi w prezencie dostaną płytkę ze zdjęciami i trochę ciekawszych odbitek. Myślę, że też powinni być zadowoleni, bo co dziwne nie było żadnej osoby z poważniejszym sprzętem fotograficznym (co prawda prawie każdy robił zdjęcia komórką lub jakimś kompaktem) a kamerzystów było chyba ze dwóch czy trzech.
I jeszcze jedno spostrzeżenie - jeszcze nigdy nie byłem wujkiem dla tylu dzieciaków. I szkoda, ze wcześniej nie wiedziałem o tym że będę na tej imprezie to bym chociaż się ogolił a może do fryzjera nawet poszedł...
kto ma zegarek a kto ma czas ...
1 grudzień :: Kathmandu, Nepal
Dziś późnym wieczorem dotarłem do Kathmandu, a więc jestem w Nepalu. Opiszę teraz pokrótce ostatnie dwa dni. Niedzielę rozpocząłem wczesną pobudką bo zerwałem się po 5-ej jeszcze przed wschodem słońca. Chciałem wschód słońca powitać nad Gangesem. Z hotelu rikszą pojechałem nad Ganges. Rikszarz trafił mi się wybitnie zabidzony i pod górkię ledwo co podjeżdżał, zresztą jechaliśmy tak wolno, że tylko piesi nas nie byli wstanie wyprzedzić. Znalawszy się na ghatach okazało się, że poranek zapowiada się mglisty i fajnych zdjęć pewnie się nie uda zrobić.
Oczywiście, jak tylko pojawiłem się nad Ghatami przyczepiło się do mnie wiele bothmanów (ludzi posiadających swoje łódki i oferujących mi popływanie nią po Gangesie). Na początek wyskoczyli z cenami 450 rupii za godzinę pływania łódką, ostatecznie wybrałem ofertę za 100 rupii za godzinę, mój bothman niewiele co po angielsku potrafił powiedzieć, więc przynajmniej mogłem skupić się na robieniu zdjęć a nie słuchaniu opowieści, które już znałem.
Po zakończeniu spływu obszedłem sobie jeszcze raz ghaty (szkoda, że nie było za dużo ludzi zażywających kąpieli) i wróciłem do hotelu. Wziąłem latawiec i tym razem tuk-tukiem pojechałem zwiedzić XII wieczny fort Ram Nagar - fortecę - pałac Maharadży Waranasi. Lokalizacja fortu fajna, położony jest nad drugim brzegiem Gangesu, sam fort już prezentuje się znacznie gorzej. Mury podniszczone, popękane, sypiące się. Takie same wrażenie miałem po obejrzeniu zbiorów muzeum umieszczonego w forcie. Były tam powozy, lektyki, zbroje, miecze, muszkiety a także stroje z czasów Maharadżów. jednak wszystko to było chaotycznie wyeksponowane a stroje były niemalże porozrzucane jak moje ubrania przed spakowaniem i opuszczeniem hotelu. Jakby to wszystko odnowić, odrestaurować, ładnie wyeksponować to warto by było temu miejscu poświęcić sporo czasu. Mi bynajmniej pozostał pewien niesmak i niedosyt.
Z fortu pojechałem znowu tuk-tukiem nad Ganges. Kierowca trochę przegiął, bo wiózł nas łącznie z nim 6 osób i jego sprzęt ledwo co ciągnął. Na prostych osiągał maksymalnie 15 km/h - nawet rikszarze nas wyprzedzali. Jak tak dalej gościu będzie postępował to jego motoriksza długo nie pociągnie. Ponownie wynająłem łódkę i przeprawiłem się na drugą stronę rzeki, gdzie dominują pustynne krajobrazy. Właśnie tutaj chciałem popuszczać latawca i porobić zdjęcia z powietrza. Wiaterek był co prawda ale za słaby aby coś z tego wyszło. Ostatecznie powalczyłem trochę z latawcem i oddałem go ku uciesze kilkunastu dzieciaków w ich ręce. Pobiegały one z nim kilkanaście minut ale latawiec osiągnął może ze 40 metrów wysokości i tuż przed świętą rzeką spadł na piasek (spadł bo dzieciaki nie miały już gdzie biec, zatrzymał ich Ganges). Znowu się nie udało. Fotografowanie z powietrza to największe rozczarowanie tej wyprawy. Nie udało mi się zrobić nawet jednego zdjęcia i to nawet tu w Waranasi, że się tak wyrażę latawcowej stolicy Indii a może nawet i świata. Dlaczego tak uważam - otóż każdego popołudnia, wieczoru niebo zdobiły tysiące latawców, gdzie się nie spojrzało w górę tam można było zobaczyć latawce. Na każdym dachu domu bawiły się dzieci puszczając latawce. Jednak ich latawce były małe, lekkie i przy tych niewielkich podmuchach wiatrów mogły szybować po niebie, mój latawiec był na to za duży i za ciężki. Ciekawe, że gdy byłem tutaj w poprzednich latach na latawce nie zwróciłem uwagi.
Wojtek Kutermankiewicz, fascynat zegarków mechanicznych zwrócił mi uwagę, że tutejsza ludność rzadko nosi na rękach zegarki. Od tej pory zacząłem zwracać na to uwagę. W Waranasi w jednym ze sklepów spytałem się sprzedawcy dlaczego on nosi zegarek a większość Hindusów nie. Nie potrafił udzielić mi na to pytanie sensownej odpowiedzi. Ot po prostu ma zegarek to nosi, może inni nie mają. Myślę, że rolę zegarka spełnia komórka a tą ma przysposobię już znaczna część napotkanych ludzi. Ludzie nie noszę zegarków bo pewnie im odmierzanie czasu do niczego nie jest potrzebne. Tu nasuwa mi się tekst z jakim spotkał się Cejrowski w Ameryce Południowej: otóż my ludzie zachodu mamy zegarki a ludy mniej rozwinięte cywilizacyjnie mają czas. Tutaj nikt się nie spieszy, każdy ma na wszystko czas i jest to często dla nas niezrozumiałe, że tak można żyć.
Skoro mowa była o czasie to się pochwalę, że w Waranasi zamówiłem sobie garnitur, oczywiście, że szyty na miarę, bo rozmiaru na mnie nie było (jak mi się trafi kolejne wesele, to będę chociaż przyzwoicie wyglądał!!!, jeszcze tylko trzeba do fryzjera pójść i się ogolić). Zamówienie złożyłem w sobotę i w niedzielę na 17 -stą miał być gotowy. W drodze nad Ganges jeszcze przypomniałem się, że za 3 godziny przychodzę po garnitur, szef odpowiedział mi że tak nie ma problemu, będzie wszystko gotowe. Byłem przed 17-stą i nic nie było gotowe. Szef kazał mi usiąść, poczęstował herbatą, poprosił bym chwilę poczekał bo zaraz garnitur będzie gotowy. Poczekałem z pół godziny i przyniesiono mi do przymierzenia spodnie. Nawet były dobre o dziwo. Spytałem się kiedy będzie reszta. Usłyszałem w odpowiedzi zaraz, najdłużej za kwadrans. Powiedziałem, że przyjdę za 40 minut, przyszedłem za godzinę i oczywiście znowu kazano mi usiąść, poczęstowano herbatą i kazano czekać - zaraz garnitur będzie gotowy. Zacząłem tłumaczyć im, że zaraz to ja muszę się pakować bo za 2 godziny mam ostatni autobus do granicy indyjsko - nepalskiej. Dla nich to żaden problem, można przecież pojechać jutro rano albo jutro wieczorem, dzień w tą czy w tą to żaden problem. I właśnie tu widać różnicę w naszej mentalności i ich.
Ostatecznie skończyło się na tym, że jeszcze raz pofatygowałem się do tego sklepu i oczywiście nie miałem jeszcze uszytego garnituru i co ciekawe szef nie był wstanie podać mi dokładnej godziny kiedy będzie gotowy (i tu ciekawostka miał na ręku zegarek) a później oni pofatygowali się do mojego hotelu i na 10 min przed moim odjazdem przywieźli gotowy garnitur. Jak się doprowadzę do porządku to sobie zrobię w nim zdjęcie i Wam podeślę.
Na dworzec autobusowy dotarłem z bezpiecznym zapasem czasowym, zapakowałem rower na dach, sakwy do środka i tu spotkała mnie niemiła niespodzianka, siedzenie w autobusie były tak małe, że w żaden sposób nie mieściłem się na nim i pierwszy raz w życiu musiałem kupić dwa bilety + opłata za rower co dało łącznie 510 rupii. Podróż minęła bez ciekawszych wydarzeń, z wyjątkiem tego, że przyjechaliśmy 2 godziny później niż to było planowane (tutejsze poczucie czasu jest względne).
Zawsze uwielbiam te chwile, kiedy po wypakowaniu się z autobusu pojawia się kilku rikszarzy, którzy liczą na niezły zarobek i którzy z niedowierzaniem patrzą jak wszystkie te tobołki pakuję na rower i że jeszcze da się tym rowerem jechać. Podobnie było i na granicy w Sonauli.
Przekroczenie granicy to w zasadzie formalność, po stronie indyjskiej trzeba wypełnić jeden papierek i dostaje się stempelek do paszportu a po nepalskiej dwa papierki, zdjęcie i 25 $ albo 40 $ w zależności czy się chce wizę na 15 dni czy na miesiąc. Po przekroczeniu granicy od razu podchodzą do człowieka miejscowi i oferują podwiezienie w różne miejsca np. do Kathmandu albo Pokhary najczęściej. Do mnie też taki jeden Nepalczyk podszedł i zaproponował bilet na autobus do Kathmandu, zgodziłem się, zapłaciłem 900 rupii nepalskich (1$ = 72 rupie nepalskie wymieniane w Kathmandu, gdzie indziej gorsze kursy, szczególnie na granicy) z opłatą za rower włącznie. Autobus miał podjechać do miejsca w którym byłem. Miał podjechać ale nie podjechał i na 15 minut przed planowym odjazdem dowiedziałem się, że mam podjechać na dworzec autobusowy oddalony o 3 km. Trzeba było mocniej depnąć co by zdążyć na czas.
Rower zapakowany został na dach, reszta bagażu oprócz sprzętu foto do bagażnika i wyruszyliśmy w drogę. Po drodze zgarnialiśmy kolejnych pasażerów aż w końcu autobus zapełnił się. Pomimo tego, że wszystkie miejsca były zajęte to zgarnialiśmy następnych chętnych - zawsze można przecież usiąść na podłodze, na czyjejś torbie czy na dachu. Obok mnie siedział młody Nepalczyk, za mną i przede mną jacyś starsi panowie, których nazywał będę dziadkami. Ten z przodu miał głowę owiniętą szalem a na tym jeszcze grubą wełnianą czapkę, a upał był niezły, w autobusie było ze 35 stopni. Dziadek za mną ciągle coś przeżuwał i pluł i charczał przy tym donośnie. Postanowiłem trochę się zdrzemnąć ale nie dało rady, bo głowę mogłem oprzeć jedynie na szybie a tą cały czas przesuwał plujący dziadek, no bo pluł przez okno. W końcu zwróciłem mu uwagę aby przestał ciągle otwierać i zamykać okna - uspokoił się chyba na 20 minut, później powrócił do swego ulubionego zajęcia.
W autobusie panował ciągły ruch, to ktoś wysiadał, to wsiadał. Na każdym takim przystanku z reguły wchodziło kilka sprzedawców: wody, owoców, pieczonych kolb kukurydzy, zegarków, latarek, orzeszków ziemnych, kokosów i wielu innych rzeczy. Niewiele co sprzedawali ale zamieszanie duże robili. Po trzech godzinach jazdy niewiele przybliżyliśmy się do celu ale ciągle się coś działo. Zmienił się mój sąsiad - teraz miałem obok siebie wyjątkowo dobrze wyglądającą Nepalką z dzieciakiem na rękach. Zrobiło się naprawdę ciasno, doszło do tego, że nie byłem wstanie ruszyć ani ręka ani nogą. Dobrze, że w pewnym momencie, gdy wjechaliśmy w góry mojej sąsiadce zaczęło robić się niedobrze i poprosiła mnie czy mogłaby usiąść przy oknie. To pozwoliło mi rozprostować chociaż nogi.
W Kathmandu mięliśmy być o 17-ej (różnica czasu pomiędzy Polską a Nepalem + 4 godz. i 45 minut, tak żeby było inaczej niż w Indiach, taka jak z torami u ruskich), a o 17ej to my nawet nie zaczęliśmy podjazdu na przełęcz otwierającą drogę doliny Kathmandu. Na podjeździe na przełęcz tradycyjnie utknęło kilka samochodów (popsuło się) i zrobił się kilkukilometrowy korek. Po drodze wysiadła pani z dzieckiem i dosiadł się do mnie młody chłopak. Znowu siedziałem przy oknie. Zaczęło robić się też strasznie zimno. Jeszcze niedawno miałem 35 stopni a teraz może z 10. Co gorsze ciepłe ciuchy były w bagażniku a okna w autobusie cały czas otwierały się. Prawą ręką więc trzymałem okno aby nie otwierało się, co z tego skoro przede mną dziadkowi w czapce w ogóle nie przeszkadzało, że jego okno jest otwarte (gdybym ja był tak ubrany jak on to pewien też by mi to nie przeszkadzało, ciekawe ja wytrzymywał w tych ciuchach jak było gorąco?).
Wreszcie po godzinie 21-ej dotarliśmy do stolicy Nepalu. Przez 12,5 godziny przejechaliśmy 280 km, co daje raczej kiepską średnią (to już mi kiedyś udało się w 13,5 godziny przejechać rowerem 350 km!!!, to mój rekord).
Stolica Nepalu przywitała mnie ciemnościami i chłodem (w pokoju miałem pierwszej nocy 14 stopni, pokoje nie mają ogrzewania). Jak się okazało, to ze względów oszczędnościowych i niewydolności energetycznej wyłącza się codziennie prąd mniej więcej od 20 do 22- tej a więc w godzinach największego szczytu poboru mocy. Mieszkam w hotelu Encaunter Nepal w którym to mieszkałem już w 2005 i 2007 roku. A co spotkało mnie w Kathmandu napiszę w kolejnym mailu. Załączam znowu trochę zdjęć (ciągle mam jednak zaległości w ich przeglądaniu i obrabianiu).
ps. Mam trochę (ze 300 ml) świętej wody z Gangesu, jak ktoś będzie chętny to mogę mu trochę odstąpić ;). Zgłoszenia proszę przysyłać w formie podania z 3 zdjęciami na tą wyprawową skrzynkę mailową - można skorzystać z formularza konkursowego.
angielski, niemiecki, rosyjski, polski ...
10 grudzień :: Kathmandu, Nepal
Pierwszy dzień był dość luźny. Odespałem trudy podróży a później udałem się na mały spacerek po stolicy Nepalu podczas którego chciałem odwiedzić znane mi już wcześniej miejsca i ludzi. Już po kilku minutach spaceru spotkała mnie pierwsza niemiła niespodzianka ? w miejscu gdzie był sklep muzyczny, gdzie często coś sobie kupowałem (fajny sprzedawca, ostatnio nawet na pożegnanie dał mi jakiś prezencik) znajdowała się kupa drobnych kamieni. Później zmiany nie były już tak duże i tak drastyczne. Niewiele przez te 2 lata się tu zmieniło.
Odwiedziłem więc znajomych sklepikarzy, biuro Cargo z którego wysyłałem już dwukrotnie rower do Polski, sklepikarza który w 2005 roku chciał pomóc mi we wjeździe do Tybetu a także w znalezieniu żony (oczywiście miejscowej).
Udałem się na Durban Squere i byłem trochę zaskoczony, że nie ma tu świątobliwych Sadhu. Po drodze zrobiłem małe zakupy, jakiś nóż kukri, misę tybetańską i kilka pomniejszych drobiazgów. Zrobiłem także rozeznanie jak wygląda wysyłka bagażu do Polski do domu i okazało się że wychodzi sporo drożej niż z Delhi, bo ponad 35 zł za kg (w Delhi jakieś 23 zł). Pomimo tego postanowiłem jednak wysłać kilka kg do Polski. Zarezerwowałem a także później wykupiłem bilet na autobus do Delhi (coś około 34 $).
Drugi dzień a więc środę spędziłem na małych zakupach, zwiedzaniu Kathmandu. Na Durban Sauerze spotkałem wreszcie kilku Sadhu w tym jednego, którego mam na zdjęciach z każdego mojego pobytu w Kathmandu. Jak tylko wyjąłem zdjęcie z nim i mu dałem podeszło kilku jego kumpli i zaczęli pozować mi do zdjęć. Postanowiłem wykorzystać sytuacje i założyłem znaną już Wam koszulkę ? Wygrywam z anoreksją. Do tej fotki wybrałem dwóch najbardziej zabidzonych Sadhu. Przy okazji zrobiło się sporo zbiegowisko głównie miejscowej ludności ale na moje szczeście także i turystów, którzy zrobili mi zdjęcia. Nawet niewyobrażacie sobie jak skomplikowaną czynnością dla wielu tubylców jest zrobienie zdjęć ? spokojnie z 80% ludzi którym dawałem aparat nie potrafili zrobić zdjęcia tzn. wyzwolić migawki nie mówiąc już o poprawnym kadrowaniu. Natomiast każdy turysta radził sobie z tym nieźle. No może gdybym dawał ludziom komórkę do zrobienia zdjęcia efekt byłby lepszy?
Tego dnia w Katmandu miałobyć jakieś święto. Na Durban Squerze i w jego okolicy były ustawione sceny a dookoła kręciło się mnóstwo wojska i policji. Próbowałem dowiedzieć się co to za święto i o której godzinie będzie się coś ciekawego działo ale bezskutecznie. Udało mi się za to zobaczyć Kumari ? czyli małą dziewczynkę, która pełni ważną rolę w życiu religijnym Nepalczyków. Teraz była nią 4-letnia dziewczynka.
Podczas powrotu do hotelu miałem zabawną sytuację w sklepie ze sprzętem turystycznym. Otóż potrącił mnie jeden Pan i po angielsku przeprosił a ja mu odpowiedziałem, że nic nie szkodzi (słyszałem wcześniej jak rozmawiał z jakimś chłopakiem po polsku). Był mocno zdziwiony. Jak się okazało tym chłopakiem był jego syn i wrócili właśnie z 3 tygodniowego trekingu w rejonie Everestu.
Jeśli chodzi o spotkania z Polakami to miałem ku temu 5 okazji: po 2 w Kathmandu i Agrze oraz jednej w Delhi. Generalnie trochę Polaków jeździ w te rejony i jesteśmy kojarzeni i rozpoznawani przez ludzi związanych z turystyką. Kilka razy spotkałem się z sytuacjami, gdy ktoś próbował namówić mnie do skorzystania z jego usług i oprowadzeniu po mieście i gdy dowiedział się, że jestem z Polski to natychmiast wyjmował jakiś notatnik i pokazywał wpisy zadowolonych Polaków, którzy skorzystali z jego usług. Ja jednak miałem na to dobry i skuteczny sposób, gdy dany przewodnik nie chciał się odczepić mówiłem mu, że zgadzam się aby mnie oprowadził po mieście i nawet daję mu dwa razy więcej pieniędzy niż chciał ale pod jednym warunkiem, że będzie mówił po polsku. Nikt nie sprostał temu wymaganiu?
W środę wieczorem wysłałem kilka kg bagażu do Polski. Mimo że byłem umówiony z szefem tego biura wysyłkowego to go nie zastałem i jak to często tutaj bywa zamiast mniej zapłaciłem więcej. Pracownicy biura o niczym nie wiedzieli i faktycznie po znajomości zapłaciłem trochę więcej niż zapłaciłbym w pierwszym lepszym innym punkcie świadczącym tego typu usługi.
Ze znajomościami to tutaj różnie bywa. Jeden z nich o którym już wspominałem w tym mailu co to chciał mnie ożenić po znajomości, chciał mi sprzedać czapki którymi handlował. Jak powiedział normalnie sprzedaje po 600 - 700 rupii ale dla mnie ma super cenę 450. Co ciekawe takie same czapki bez znajomości kilka sklepów dalej kosztowały 250 rupii? (1 $ = 72 rupie nepalskie).
Po wysłaniu 8 kg bagażu do Polski udałem się do hotelu na kolację - imprezę zorganizowana przez szefa hotelu. Początkowo byliśmy tam we trójkę, trzecią osobą był hindus mieszkający na stałe w San Francisko. Była jakaś nepalska whisky, ja przyniosłem resztę wodki żołądkowej do tego wszystkiego były placki, frytki i kawałki smażonego kurczaka. Obok w metalowym koszu rozpalone było ognisko, które przyciągało kolejne osoby: Australijczyka mieszkającego w Hongkongu, Niemca z Dortmundu, Rosjanina a także na krótką chwilę tych Polaków, których spotkałem w sklepie (byli z Wrocławia). Gdyby nie to popchnięcie to zapewne nawet nie wiedzielibyśmy, że jesteśmy z tego samego kraju i mieszkamy w tym samym hotelu. Przy ognisku prowadziliśmy rozmowy na różne tematy oczywiście po angielsku. Z tego całego grona mój angielski był najbardziej kiepski ale z porozumieniem się nie miałem problemu. Później coraz częściej szef hotelu z Hindusem przechodzili na hindi co mnie trochę wkurzało. W końcu postanowiłem też tak robić jak i oni: z Niemcem rozmawiałem po niemiecku, z Rosjaninem po rosyjsku i chwilę z rodakami po Polsku. I tu miałem trochę satysfakcji, bo jak się okazało byłem jako jedyny z tego grona w stanie porozumieć się z uczestnikami imprezy w ich ojczystym języku (oprócz hindi i nepalskiego). Szczególnie zainteresowany moją wyprawą był Australijczyk, któremu musiałem pokazać rower, latawiec.
W czwartek z samego rana udałem się na Durbar Squere i pojeździłem sobie trochę rowerem po okolicy. Okazało się, że trafiłem na jakieś pochody, manifestacje. Byłem świadkiem czegoś takiego w 2005 roku. Później pojechałem do Patanu i kilka km przed centrum tego miasta rozwalił mi się pedał. Niestety znalezienie odpowiednich fachowców w tej okolicy okazało się zbyt trudne i musiałem rower przyprowadzić do hotelu co zajęło mi trochę czasu. W efekcie ostatnie godziny w Katmandu były bardzo napięte. Taksówką pojechałem na Pashaputinath gdzie spotkałem ponad 10 Sadhu w tym połowę wcześniej mi już znanych. Dałem im zdjęcia z poprzednich wypraw co wzbudziło w nich ciekawość i obdarzyli mnie sporym zaufaniem, dzięki czemu mogłem porobić im trochę zdjęć. Na koniec sesji zdjęciowej dałem 5$ do podziału na całą ekipę. Stąd znowu taksówką pojechałem na Durbar Squere skąd piechotką wróciłem do hotelu i udałem się w drogę powrotną do Delhi, która jak się okazało była kolejną niestandardową przygodą.