Trasa: Tirana (Rinas)-Kruje-Shkoder-Koman-Vlad-Kukes-Vasije-Peshkopi-Velesta-Elbasan-Berat-Rehove-Gijokaster-Sarande-Himare-Orikum-Apollonia-Mali i Robit-Tirana-Rinas
Środki transportu:
4h samolotem: Warszawa- Wiedeń- Tirana i z powrotem
3h promem: odcinek Koman ?Fierz
50 km pociągiem: Prrenjas ?Elbasan
1/2h wodolotem na Korfu
1089 km ROWEREM i tylko rowerem!
DZIEŃ 1. Piątek -3 Września Okęcie - Rinas :: ok. 1200km drogą powietrzną
O godzinie 19:50 z Okęcia, czyli lotniska im. Fryderyka Chopina lecimy do stolicy Albanii Tirany, a dokładniej mówiąc na lotnisko Rinas im. Matki Teresy. Chopin i Matka Terasa obchodzą w tym roku jubileusz urodzin, Chopin 200-setną rocznicę, Matka Teresa 100. Można powiedzieć, że są z nami gdy rozpoczynamy wyprawę i co ciekawe będą obecni na oficjalnej mecie... Jak to możliwe, przeczytajcie sami?
Rowery lecą z nami. Porozkręcane, zabezpieczone i spakowane w dwa kartony i trzy specjalne torby. Odprawa dostarczyła nam sporo emocji. Wpierw zapomnieliśmy spuścić powietrze z kół, później pani nie zagwarantowała, że mój karton zmieścić się do luku. Gdy na taśmie pojawiają się wszystkie bagaże, oddychamy z ulgą :), Tirana wita nas deszczem. Północ, ciemno i leje - nie tak miało to wyglądać. Kartony, torby, taśmy zostawiamy w pseudo przechowalni, bez zapłaty i bez kwitu. Bierzemy się za skręcanie rowerów. Ludzie krążą, przyglądają się, uśmiechają. A nam nie do śmiechu, popsuł się gwint od pompki, o ironio mamy tylko jedną. Damskie unibike składamy ekspresowo i idziemy się zdrzemnąć. Bracia dzielnie walczą z resztą sprzętu. Za oknem leje i lać nie przestaje prze kolejny dzień.
DZIEŃ 2. Sobota- 4 Września Rinas -> Kruje :: 21,37 km
Przebudzamy się o świcie... tzn Paweł zarządził pobudkę! Szybka toaleta, na śniadanie kanapki ze schabowym przywiezione jeszcze z Polski. Przyodziewamy stroję rowerowe na niepogodę, za oknem szaro buro i leje deszcz! Zostaje jeszcze jedna kwestia do rozwiązania... pompka. Chłopaki idą podpytać taksówkarza. Na długo w pamięci zapadną nam słowa Pawła: problem, das pompka kaput. Tutaj zaczyna się przygoda z językiem, mało kto w Albanii mówi po angielsku. Znalazł się życzliwy Tidi, znalazła się i wulkanizacja. Koła napompowane, ostatnie regulacje, sprawdzenie sprzętu i można ruszać! Leniwie montuję sakwy z nadzieją, że padać przestanie. Nic z tego, pierwszy etap wyprawy pokonujemy w strugach deszczu. Opuszczamy lotnisko, początkowo jedziemy po płaskim, równiutkim asfalcie. Wszystko co dobre szybko się kończy. Ostatnie 8km to hardcorowy podjazd, niekończące się serpentyny, brakuje wody i motywacji. Już nie mży, teraz leje. Jesteśmy przemoczeni, zatrzymujemy się średnio co 1,5 km. Wjeżdżamy na samo wzgórze Kruji (1010m n.p.m.) - średniowiecznej stolicy państwa albańskiego. Mgła przesłania wszystkie widoki, nie widać obiecanego zamku, jest za to zmęczenie i zniechęcenie. Zatrzymujemy się w hotelu, suszymy ubrania, a nasz elastyczny plan pozwala na godzinną drzemkę. Koło 15-tej, Paweł jak na lidera przystało budzi nas i zachęca do zwiedzania. W planie bazarek z pamiątkami i zamek Skanderbega- bohatera narodowego. Na bazarku kupujemy drugą mapę Albanii, kosztujemy koniak Skanderbeg i przyglądamy się jak powstają tradycyjne dywany.
Zza chmur wychodzi słońce, w oddali ukazuje się zamek! W zamku oglądamy liczne wizerunki Skanderbega, są obrazy, mozaiki, popiersia i wyczerpujące komentarze Kuby, jest też quiz z zagadkami? Z tarasu przepiękny widok na panoramę miasta, jak my tu wjechaliśmy nikt nie wie.
Dalej udajemy się do Muzeum Etnograficznego, gdzie młody chłopak w tempie błyskawicznym oprowadza nas po izbach, łaźniach, gablotach z tradycyjnymi strojami i mimowolnie przenosimy się w tamte czasy. Na koniec pan kasuje nas po 300 leków od łebka, droga lekcja historii na długo pozostaje mi w pamięci. W drodze powrotnej kupujemy prowiant na śniadanie i piwko na rozgrzanie. Paweł z Kubą dokonują zakupu życia- pompka samochodowa za 20 EUR. Od tej pory zaczynamy się targować!
DZIEŃ 3. Niedziela - 5 Września Kruje - Lezhe - Shkoder :: 112,85 km
Budzimy się skoro świt. Brakuje nam jeszcze wprawy w pakowaniu i mocowaniu sakw. Mało tego zabezpieczenie, którym spięliśmy rowery zacięło się. I tutaj niezawodny okazał się scyzoryk z piłką zakupiony prze Madzię. Rach ciach jedno zabezpieczenie mniej! Gdy wyruszamy jest już dobrze po 8-mej. Zaczynamy od zjazdu, trudy wczorajszego dnia pokonujemy dziś w kilka minut. Prawie cały etap jedziemy po autostradzie łączącej Tiranę ze Shkodrą. Pobocze, dobra nawierzchnia i płaski teren pozwalają nam na nieco inne tempo jazdy. Kontrolne postoje robimy co 10-15km, jest czas na zgrupowanie się, łyk wody i przeanalizowanie czemu kierowcy tak trąbią...? Trąbią z naprzeciwka, trąbią i za nami, trąbią i machają. Jak się później dowiadujemy może to być gest powitalny, czy super tak trzymaj, ale równie dobrze klakson może oznaczać ustąp drogi- wyprzedzam. Początkowo komunikaty są niejasne i trudne do interpretacji. Z biegiem dni nikt nie ma problem ze zrozumieniem drogowego sloganu. Klaksonu nadużywają również karawany z młodą parą, cały sznureczek aut, jeden z drugim mijają nas trąbiąc nieustannie. A ślubów tego dnia było od liku! Mijają nas mercedesy, mijają volkswageny wszystkie zadbane i błyszczące. Skąd oni biorą te fury i jak ich na nie stać...mniej wiemy, lepiej śpimy?
Dojeżdżamy do miejscowości Lezhe, gdzie znajduje się mauzoleum Skanderbega, już nie tylko albańskiego ale i naszego bohatera. Zatrzymaliśmy się na placu by odpowiednio zorientować mapę i nagle zostaliśmy otoczeni przez grupkę lokalnych dzieci. Machają, wiwatują, przymierzają kaski, tańczą i chętnie pozują do zdjęć. Rozdaliśmy co mieliśmy, długopisy, naklejki, batony...
Po chwili sytuacja jest nie do opanowania, otwierają sakwy, robią się natrętni. Szybka decyzja, wiejemy! Dzieciaki nie dają za wygraną, biegną za nami, pchają rowery. Na skrzyżowaniu robi się niebezpiecznie, ktoś z miejscowych upomina dzieci, a my jesteśmy wolni. Kierujemy się w stronę Adriatyku by zażyć pierwszej słonecznej kąpieli. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Ishulli i Lezhe, przedzieramy się przez mokradła, gdzie znajduje się ostoja ptactwa. Droga szutrówka, rozległe kałuże i wyboje, jedyne 3 km po off road i wykąpiemy się w słonej wodzie! Plaża pusta, trochę zaśmiecona, woda natomiast czysta i przyjemnie zimna. Oczyma wyobraźni widzę kurorty które niebawem tu staną. Paweł z góry ustala 30 min na kąpiel, nie ma to jak elastycznym plan?
Przed nami kolejne 53km, po płaskim, nieco monotonnym terenie. W połowie drogi postój na arbuza. Na wjeździe do Shkodry zatrzymuje nas Ergus, Albańczyk studiujący w Krakowie. Rozpoznał nas po fladze polski przymocowanej do sakw. Jest godzina 19-ta, o 21-ej jesteśmy umówieni na piwko i spacer po mieście. Zatrzymujemy się w hotelu Rozafa, tani nocleg w wielkim molochu w samym sercu miasta. Zdecydowanie najsłabsza baza noclegowa ze wszystkich odwiedzonych w Albanii. Nie martwcie się, jest już w remoncie. Ergus nie zawiódł, oprowadza nas po mieście szlakiem ciekawych pubów, przejeżdżamy przez drewniany, jednokierunkowy most, dojeżdżamy do restauracji położonej na wzgórzu, zbudowanej na wzór położonego na przeciw zamku Rozafa. Opowiada nam o historii, obyczajach, swojej rodzinie i studiach posługując się przy tym płynną polszczyzną. Co tam dwa piwka, Ergus siada za kółkiem i dalej obwozi nas po mieście, pokazując tak charakterystyczną dla Albańczyków manierę jazdy. Cali i zdrowi docieramy pod hotel, gdzie dostajemy szczegółowe wskazówki na kolejny dzień wyprawy. Ergus oczarował chyba wszystkich z nas, mamy więc zamiar spotkać sięz nim w Polsce. Po dniu pełnym atrakcji zasypiam jak dziecko.
DZIEŃ 3. Poniedziałek- 6 Września Shkoder-> Koman :: 59,78 km
Miasto Shkoder zwiedziliśmy wieczorem, zwiedzić chcemy też za dnia. Doba noclegowa kończy się o 10:00, a pani w recepcji jest nieubłagana, więc czeka nas błyskawiczny spacer po najbliższej okolicy. Zaczynamy od kawy na starówce, w wyborze miejsca pomaga nam napotkany Stephan. Życie Albańczyków wydaje się być istną sielanką. Dzień rozpoczyna się od aromatycznego espresso i papieroska, ten obrazek towarzyszy nam codziennie, w mieście, w górach na riwierze.....nie wierze! Rytuał powtarzany jest kilka razy dziennie w południe i pod wieczór, głównie przez grono męskie. Nikt się nigdzie nie spieszy, tylko my nerwowo spoglądamy na zegarki. Przed nami kolejny intensywny dzień. Dziś kilometrów dużo mniej, ale teren bardziej wymagający! Jedziemy w Alpy Północnoalbańskie, czyli Góry Przeklęte. Czy my też przeklinać je będziemy...? Jest lęk i obawa, a jak trowga to do Boga. Widzieliśmy już meczet, postanawiamy więc podjechać do Katedry Św. Stefana, gdzie gościł ze swą pielgrzymką Ojciec Święty Jan Paweł II. Umocnieni jedziemy dalej. Po drodze wjeżdżamy na zamek Rozafa, z którego rozpościera się panorama na całe miasto.
W oddali widać Jezioro Szkoderskie - największe jezioro w Albanii, które jest zarazem granicą z Czarnogórą, rzekę Drin i pasmo gór, które czekają na zdobycie. Uśmiechnięci schodzimy z warowni, a tu okazuje się że Kuba złapał gumę - kto pierwszy złapie gumę, ten d....! Kuba ogłosił konkurs i sam go wygrał. Usuwanie pierwszej usterki technicznej poszło dość sprawnie, pompka samochodowa póki co zdaje egzamin. Z małym opóźnieniem ruszamy w trasę. W drodze do Koman, zatrzymujemy się na obiad w miejscowości Qyrsac, tuż przy figurce Nene Terezy. Standardowo w restauracji nikt nie mówi po angielsku, właściciel prowadzi mnie do kuchni i pokazuje co mają w lodówce i w garach na kuchni. Nigdy dotąd nie zamawiałam pokazując palcem. Dla całej ekipy jak się później okazało wybrałam zupę gulaszową i talerz makaronu- strawa w sam raz dla sportowców? Mamy jeszcze 35 km do celu, przerwy ustaliliśmy co 5 km. Ledwo opuściliśmy restaurację i wyłonił się podjazd- pierwsza prawdziwie górska przygoda. Mozolnie bo mozolnie wczłapaliśmy się na górę. Przed nami niesamowite widoki: zielone pagórki, pasmo gór, a w dole zbiornik Vau i Dejes. Krajobraz niczym w Nowej Zelandii, raj dla rowerzystów i miłośników przyrody.
Nawierzchnia jest gładziutka, ruch znikomy. Jedzie się płynnie zjazd-podjazd-zjazd-podjazd i tak na przemian. Podjazdy okazały się łaskawe, a zjazdy rewelacyjne. Nie ma zmęczenia, jest zachwyt. Już na trasie decydujemy, że nocujemy na łonie natury. Do Koman dojeżdżamy o zmierzchu, przejeżdżamy przez most, pod którym mieści się camping, gdzie rozbijamy namioty.
Jeszcze lepsza okazuję się restauracja, młody właściciel przynosi półprodukty z kuchni, my komponujemy własne danie a on pichci dla nas makaron, smażony ser i sałatkę. Chłopak częstuje nas tradycyjną rakji, my pozostajemy jednak przy piwku Korca. Na campingu prowadzimy jeszcze nocne Polaków rozmowy, bliżej poznaję klan Kalinowskich i popadam w błogi sen.
DZIEŃ 4. Wtorek- 7 Września Koman-> Fierze-> Bajram Curri-> Vlad :: 50.32 km
Budzi mnie wiatr i szum potoku, oj jak się nie chce nosa wytknąć z namiotu. W Koman droga się kończy, czeka nas przeprawa promowa do Fierze. Prom odpływa raz dziennie między 9 a 10 rano. Pakujemy więc nasz biwak, jemy śniadanko i opuszczamy camping.
Do bramy eskortuje nas właściciel i robi pamiątkowe zdjęcie, które zawiśnie na bramie wjazdowej. Żegnamy się i szutrową droga pokonujemy pierwszy tego dnia podjazd, czy też podejście pod górę oraz etap przez tunel. Jest ciemno i nieprzyjemnie, pył unosi się w powietrzu, auta nas mijają, w końcu i nam udaje się wydostać. Na pseudo przystani tłum ludzi, są busy, są też rodacy. Polacy z Mińska przyjaźnie nas witają, wymieniamy się spostrzeżeniami i planami na dalszą podróż. Oni jeszcze dziś dojadą do Beratu, my też tam dotrzemy ale dopiero za dni 6. Promy podpływają dwa. Pierwszy pasażerski, mniejszy, tańszy i mniemam, że bez limitu miejsc, wszyscy się zmieszczą no problemo. Jedną burtę ma dziwnie przeciążoną, z przerażeniem przyglądam się jak odpływa w siną dal. My decydujemy się na drugi, nieco większy prom samochodowo-pasażerski.
Na pokładzie poznajemy Kosowarów, którzy podróżują motocyklami. Służą dobrą radą, dają wskazówki i chętnie częstują się polskim kabanosem? Malowniczy krajobraz, zielone pagórki, zwietrzałe skały i zbiornik Koman do złudzenia przypominają fiordy w Nowej Zelandii.
Tyle, że tu jest bardziej kameralnie, mniejszy prom, mniej turystów, za to więcej spokoju, a dokładniej mówiąc 3h odpoczynek w pełnym słońcu.
Do Fierze dojeżdżamy szutrową, właściwie piaskową drogą, cali zakurzeni brniemy do przodu. W Bajram Curii zatrzymujemy się na obiad, dziś wybór padł na mish patate, czyli zupę z ziemniakami i całkiem sporym kawałkiem mięsa. Kuba z Markiem idą zwiedzać miasto, reszta zostaje z rowerami, ja podobnie jak właściciele lokalu mam sjestę. Na deser kupujemy arbuza, chłopak z ulicznego targu przyniósł nam nóż, gospodarz poratował tacą. Pełna kulturka - albańska gościnność nie ma sobie równych. Na odchodne próbujemy się dowiedzieć czy w wiosce Vlad, gdzie zamierzamy dziś spać jest sklep. Ludzi się zbiegło dookoła, coś gestykulują, uśmiechają się, palcem rysują po mapie, ale żadnej odpowiedzi udzielić nie potrafią. Zapasów żadnych nie robimy, jedziemy na żywioł, co ma być to będzie. Jako, że jesteśmy w górach przed nami podjazd, długi niekończący się podjazd. Nawierzchnia bajka, jedziemy nowo oddanym odcinkiem drogi, nawet nie ma go na mapie. Po drodze mijamy kopalnię i drezynę, które chyba od dawien dawna już nie są w użyciu.
Podjazd kończy się 6 kilometrowym zjazdem. Dziś zostaliśmy z Pawłem wydelegowani do organizacji noclegu i magjare (posiłku), więc tym bardziej oszczędzam hamulce i pędzę do dół. Zjazd rekompensuje trudy i wycieńczenie, oby więcej takich było. Dojeżdżamy do wioski Pac, w której znajduje się kaffe-bar, czyli jedyne co można tu kupić to kawa, piwo i snaki w postaci croissantów, chipsów i batonów. Decydujemy się na zimne piwo. Właściciel nie potrafi udzielić żadnej informacji o pobliskim noclegu, czy sklepie. Z pomocą przychodzi nam tubylec. Dzięki Bogu mówi po angielsku. Hotelu nie ma, sklepu nie ma, restauracji też nie ma! Oferuje nam za to nocleg u siebie w firmie, gdzie zatrudnia Włochów. Dojeżdża reszta uczestników i zgodnie przyjmujemy zaproszenie. Niejaki Hazir Muja - właściciel firmy zajmującej się wydobyciem chromu eskortuje nas land roverem do swojej posiadłości oddalonej o 2km. Jest już ciemno, drogę oświetlają światła wehikułu i nasze rowerowe lampki. Droga polna przechodzi w łąkę, co więcej 3 razy przeprawiamy się przez rzeczkę. O zgrozo, gdzie my jedziemy. Spełnia się życzenie Kuby- etap nocny mamy za sobą! Włoch Fabian szykuje nam pokój, oprowadza po obiekcie, pokazuje łazienkę i kuchnię. Kontrolnie pyta kapito, my chórem odpowiadamy kapito. Załapaliśmy się na włoską pastę i miły włosko-albańsko-polski wieczór.
W podziękowaniu przekazujemy puszkę krówek, podkładki z miastami Polski i naklejki promujące wyprawę. Grzecznie żegnamy się i idziemy spać.
DZIEŃ 5. Środa- 8 Września Pac-> Krume-> Kukes :: 76,87 km
Wstajemy skoro świt i jedziemy na aromatyczne espresso. Stan dróg taki sam jak w dniu wczorajszym: łąka, droga polna i 3 przeprawy przez rzeczkę lecz dziś już nie robią takiego wrażenia. Do Krume mamy około 40km, z czego pierwsze 20 km pokonujemy drogą szutrową, resztę asfaltem. Po drodze mijamy mniejsze lub większe betonowe pieczarki, o bunkrach mowa oczywiście. Jest ich blisko 700 tys. i są dziś symbolem Albanii i pamiątką po czasach panowania Envera Hodży - dyktatora komunistycznej Albanii.
Tutaj osiągnęłam największą prędkość przy zjeździe 62km/h. Po raz pierwszy przerwa obiadowa przypada na godzinę 13-stą, słońce w zenicie , a nam udało się schronić pod łopoczącymi parasolami. Zgodność map co do kilometrażu pozostawia wiele do życzenia. Wskazówki lokalnej ludności również. Granice błędu sięgają nawet 20km. Tak czy siak do granicy z Kosowem mamy jakieś 10 km. Mimo, że dziś środa po drodze mijamy dwa przyjęcia weselne. Do Kukes prowadzi początkowo droga asfaltowa, która stopniowo przechodzi w asfalt łatany, a później szutrówkę. Wzmożony ruch drogowy i nieobliczalni kierowcy utrudniają przejazd. Podobno prawo jazdy się tu kupuje, co znajduje odzwierciedlenie na drogach. Niejednokrotnie dochodzi do niebezpiecznych sytuacji, bądź wyprzedzania na trzeciego na wąskich krętych drogach. Przy drodze mijamy sporo granitowych tablic z wizerunkiem i imieniem zmarłego, daty sięgają 3-5 lat wstecz. Tuż przed Kukes wyłania się bajkowy krajobraz, klifowe zbocza, amarantowa woda, wysepki, cypelki i wreszcie zjazd w dół. Chwilo trwaj wiecznie...
Przejeżdżamy most i wjeżdżamy do Kukes - miejsca bardzo specyficznego! Wita nas góra śmieci, zrujnowane chałupy, lis przywiązany do pala - Albańczycy wierzą, że to odstrasza złe duchy. Na wielu budynkach zauważamy również wywieszone miśki, gąsienice czy potwory- cel jest oczywiście taki sam. Dziś Marek jest d...... Wtajemniczeni wiedzą czemu. Kuba pracuje nad nowym konkursem. Przejeżdżamy slamsy i meldujemy się w hotelu na uboczu miasta. Właściciel mówi po angielsku, jesteśmy uratowani. Restauracja w hotelu rusza za dwa dni, właściciel wręcza mi kluczyki od auta i mówi, że możemy skoczyć do miasta po jedzenie. Odmawiamy, więc jedzie z nami w poszukiwaniu tradycyjnego placka byrek. Stety niestety dziś przypada ostatni dzień Ramadanu, wszyscy świętują i ucztują, byrka nie ma. Decydujemy się na kurczaka z rożna i papryczki. Wracamy do hotelu i tu spożywamy posiłek. Dyskutujemy o rzeczach błahych, podejmujemy drażliwe tematy i ustalamy plan na kolejny dzień, który rozpocznie się o 6 rano!
DZIEŃ 6. Czwartek -9 września Kukes->Vasije :: 38,93 km
Albańskim zwyczajem dzień znowu zaczynamy od espresso. Muszę się przyznać, że jestem smakoszem kawy, ale tutejszy napar jest dla mnie za mocny. Kilka dni z rzędu próbuję się rozkoszować aromatem, później pasuje. Szybka kawa stawia na nogi. Jeszcze tylko zakup prowiantu na śniadanie, które planujemy zjeść na polanie. Z Kukes eskortuje nas policjant wskazując drogę na Peshkopije. Asfalt jak stół, mijamy lotnisko i zaczyna się ostry podjazd i szutrówka. Goni nas grupka dzieciaków, zagadują, rozpinają sakwy, są natarczywi. Podjazd okazuje się za stromy, pchamy rowery pod górę, a dzieciaki nie dają za wygraną. Natarczywość przechodzi wszelkie granice, chłopaki zatrzymują grupkę, a my korzystając ze zjazdu gubimy natrętów. Widzimy juz idealne miejsce na piknik, miało być po 5/10km jest przeszło 20km. Tuż przed postojem łapię gumę. Paweł z Kuba biorą się za zmianę dętki, my z Madzią szykujemy posiłek.
Cały dzisiejszy etap to strome podjazdy po żwirowo-piaskowej drodze. Pchanie rowerów staje się normą, słońce w zenicie, a sił coraz mniej. Demotywująco działają również wskazówki lokalnej społeczności, cały czas pod górę i 3 kilometry które zdają się wydłużać w nieskończoność.
Docieramy do wioski Vasije, gdzie zatrzymujemy się przy sklepie. Początków próbujemy zorganizować jakąś ciężarówkę, co by nas do Peshkopije dowiozła. Z pomocą przychodzi młody mężczyzna mówiący po angielsku, akcent ma brytyjski. Właściwie wszyscy Albańczycy, których spotykamy i mówią po angielsku byli zagranicą, albo w Anglii, albo w USA. Zgodnie stwierdzamy, że mają niesamowitą smykałkę do języków, jeśli już mówią w języku obcym to naprawdę dobrze.Transportu nie będzie, 30 EUR kosztuje samo paliwo plus fatyga. W sklepie obiadu też nie kupimy, ale poznany mężczyzna załatwia nam posiłek. Przybiega chłopiec z chlebem, serem i makaronem zapiekanym w cieście. Siedzimy pod sklepem i zajadamy się darami. Mężczyzna odjeżdża do swoich obowiązków, rzucając na odchodne, że możemy przenocować na wiosce. Rozważamy za i przeciw, zmęczeni ulegamy pokusie. Mężczyzna dzwoni do chłopca spod sklepu, chłopiec podaje mi telefon i tak prowadzimy konwersacje. Mamy iść za chłopcem do jego gospodarstwa, gdzie rozbijemy namioty, pokazuje nam ujęcie wody, przedstawia osiołka. Tajemniczy nieznajomy spod sklepu jeszcze kilkakrotnie dzwoni kontrolnie, by się upewnić czy wszystko w porządku i czy niczego nam nie brakuje. Czy to dzieje się naprawdę... To dopiero początek przygody.
Czeka nas wieczór z tradycyjna muzułmańską rodziną. Czuje się jak w skansenie, jest palenisko, gdzie piecze się byrek, są zagrody dla zwierząt, brama do gospodarstwa, prace na polu wykonywane przez dzieci i tradycyjnie ubrane kobiety. Gospodarz zaprasza na kawę, mężczyźni siadają na jednej sofie, kobiety na drugiej. Oglądamy zdjęcia rodzinne, na mapie Europy palcem pokazujemy z jakich miast przyjechaliśmy, w rozmowie często pomagamy sobie gestami. Jest bardzo przyjemnie, nie chcąc przeszkadzać wypowiadamy magiczne faleminderit (dziękuję) i wracamy do obozu. Niebawem pojawia się gospodarz z byrkiem i tradycyjnym jogurtem kos. Chętnie próbujemy specjału, wyciągamy rozmówki i prowadzimy dalsze konwersacje. Nim się obejrzymy, chłopcy przynoszą dwie ogromne tace z jagnięciną, pysznym serem, chlebem i papryczkami.
Tak sobie biesiadujemy i nie wiedzieć kiedy ja i Madzia znajdujemy się w pokoju z gospodynią i jej córkami. Oglądamy kolejne zdjęcia, dostajemy ryż na słodko na deser i serwetkę z koralików na pamiątkę. Kobiety nie chcą nas wypuścić, w końcu tuż przed północą udaje nam się pożegnać i wrócić do namiotów.
DZIEŃ 7. Piątek- 10 Września Vasije-> Peshkopi :: 38,98 km
Rano składamy namioty i żegnamy się z gospodarzami. Dzisiejszy etap prawie w całości z górki. Początkowo po drodze z kamieni, później utwardzonej pod asfalt. By dostać się do Peshkopi mamy do pokonania jeszcze jeden ciężki podjazd. Moim oczom ukazuje się długo oczekiwany znak Welcome to Peshkopi. Jedziemy prosto do restauracji, by tam posilić się i ustalić dalszy plan. Łapanie stopa i ewentualne wynajęcie busa nie powiodło się. Jesteśmy zdani na samych siebie. Kolejny ciężki górski odcinek zamieniamy na bardziej płaską drogę przez Macedonię. Docieramy do hotelu, a na wieczornym spacerze łapie nas deszcz, który nie ustaje do rana.
DZIEŃ 8. Sobota-11 Września Peshkpoi-> Velesta :: 75,56 km
Budzimy się o świcie, deszcz leje, niebo zasnute chmurami, a szumiący potok potęguje niechęć do wstania. Chwilkę opóźniamy wyjazd z nadzieja, że się wyklaruje. Niestety, dzisiejszy etap pokonamy w deszczu? Na rozgrzewkę podjazd. Po drodze spotykamy Polaków, którzy w Kawa czy Herbata oglądali program o wyprawie Braci Kalinowskich oraz mijamy starego Citroena, z którym jeszcze kilkakrotnie będziemy się pozdrawiać. Kierujemy się na Macedonię, przekraczamy granicę razem z Chorwatem, także miłośnikiem rowerów. Jedzie na zlot hipisów, a później do Turcji, może Indii, sam do końca nie wiem. My za to dokładnie wiemy, gdzie jedziemy- póki co kierunek Debar! Deszcz siąpi, a my poszukujemy kawiarni, gdzie można by się ogrzać. Przechodzień doradza nam restaurację za miastem, za jakieś 5km. Nikt oprócz Kuby nie zauważył obiektu. Dojeżdżamy do wioski ze sklepem, gdzie nie ma chleba. Ratujemy się słodkimi przekąskami, odpalamy kartusz i pijemy gorącą herbatę. Przestaje lać, mży. Zmotywowani ruszamy w dalszą podróż. Po przejechaniu kilku metrów Markowi popsuło się koło, a dokładnie mówiąc łożysko. Chowamy się do pobliskiego garażu. Przypominam sobie, że w Debar mijaliśmy sklep rowerowy. Paweł z Kubą, wzięli koło i poszli łapać stopa. W między czasie podjechało auto, wysiadł facet, popatrzył i dał telefon do majstra Waldka. Pojechał z chłopakami do majstra i w godzinkę usterka usunięta, można jechać dalej! Trasa wzdłuż Crimi Drim jest prześliczna. Mgła unosi się nad wzgórzami, rzeka płynie w dole, są mostki, serpentyny i co najważniejsze super asfalt w dół. Na kilka minut przed wjazdem do Valesty złapała nas ulewa, jesteśmy cali mokrzy. Rezygnujemy ze Strugi i zatrzymujemy się w pierwszym lepszym motelu. Dziś mamy pokój pięcioosobowy, poraz pierwszy śpimy wszyscy razem. Dostajemy pyszną kolacje i popijamy macedońskie piwko Skopsko. Życie jest piękne!
DZIEŃ 9. Niedziela- 12 Września Valesta-> Prrenjas-> Elbasan :: 31,94 km
Kończymy suszenie ubrań, pakujemy się i idziemy na równie pyszne śniadanie. Do granicy macedońskiej czeka nas podjazd o 10% nachyleniu. Powoli wtaczamy się na górę. Po stronie albańskiej rozpościera się śliczny widok na jezioro Ohrydzkie. W pasie przygranicznym roi się od bunkrów. Robimy sobie kolejne zdjęcie. Trasa wiedzie ostro w dół. Regulujemy hamulce na wszelki wielki. Są serpentyny i agrafki, przekraczam dopuszczalną prędkość i Bogu dziękuję, że nie musimy wjeżdżać pod tą górę. W Prrenjas mijamy tory kolejowe. Kuba od razu pyta o stację. Bracia Kalinowscy to miłośnicy kolei, nie może więc zabraknąć odcinka pokonanego albańskim pociągiem.
Na stacji dość długo ustalamy czy można zabrać rowery czy nie. Wyjaśnić należy, że jo oznacza nie i wyraża się pionowym skinieniem głowy, po oznacza tak i wyraża się poziomym skinieniem głowy, czyli krótko mówiąc odwrotnie niż u nas. Okazuje się, że po - maszynista wyraża zgodę? Dworzec zatrzymał się w czasie, nie wiem dokładnie, w której epoce.
Zaglądamy w każdy zakamarek, robimy sobie sesję zdjęciową, nawet para staruszków na fotkę się załapała.
Tabor jest z centralnej Europy, są wagony z Czech, Słowacji, Niemiec, są nawet z Polski. Ruszamy!!! Nasz pociąg jest w całkiem dobrym stanie, wygodne fotele, duże, ale ozdobione pajęczynami okna. Na pokładzie jest dwóch policjantów, pilnujących porządku. Powolutku toczymy się do przodu, widoki sielankowe. To nic, że pokonujemy 50km w 2,5h. Tempo jazdy nam odpowiada, nikomu się nie spieszy. Wysiadamy w Elbasan, gdzie bez problemu trafiamy do Hotelu Scampa.
Wejście, recepcja i hol robią wrażenie, pokoje w rankingu plasują się ciut lepiej od Hotelu Rozafa w Shkodrze. Realizujemy standardowy plan, jak w każdym większym mieście: kąpiel i zwiedzanie. Wpierw idziemy do meczetu, na starówkę, domy z kamienia i wąskie uliczki prowadzą nas wprost na głowny deptak. Ulegamy pokusie i zamawiamy deser lodowy, zdecydowanie najlepszy, jaki kosztowaliśmy w całej Albanii.
DZIEŃ 10. Poniedziałek-13 Września Elbasan-Kucove-Berat :: 70,92 km
Wymieniliśmy pompkę na nową. Tym razem za 1000 leków = 7 EUR, sztuka negocjacji przydaje się. Na wyjeździe z Elbasan nadłożyliśmy około 7km. Jedziemy po płaskim, więc nikt nie narzeka. Dziś Paweł i Kuba mają łączność z radiem, odpowiednio Radiem Ciechanów i Radiem Konin. Na garbie Kuba gubi sakwy, a nasze zdziwione twarze ujrzały dwa włoskie niedźwiadki w klatce. Żal nam zwierzaków. Kończy się asfalt, zaczynają kamyki, polna droga wiedzie pod górę. Jedzie chłop na wozie, żółw z wolna przecina nam drogę. Istne zoo! Kamyki zamieniają się w kamory, są dołki ?pułapki i coraz bardziej pod górę. Sakwy ciążą, przednie koło podbija do góry, jedzie się fatalnie. Mijamy dzieci wracające ze szkoły i wygłodniali docieramy na przedmieścia Kucove. Gospodarzowi restauracji bardzo zależy byśmy zamówili mish (mięso), ulegamy. Potrawa pyszna, w sumie to półmisek kruchego mięsa z dodatkiem frytek, pomidora, oliwek. Droga do Beratu mija nam w mgnieniu oka. Na wjeździe kusi nas drogowskaz na zamek, zgodnie decydujemy się na zwiedzanie zabytku. Poraz pierwszy zwiedzanie zaczynamy od rozległej panoramy miasta. Ku mojemu zdziwieniu, okazuję się, że miasteczko zamkowe wciąż żyje, są kramiki z haftowanymi obrusami, domowej roboty przetwory z fig, sklepik, restauracja, kafejka i oczywiście pokoje hotelowe.
Niegdyś były tu 42 kościoły, ostało się osiem. Zwiedzamy Katedrę p.w. Zaśnięcia Najświętrzej Marii Panny, która jest zarazem Muzeum Onufriego. Pan opowiada nam o kalendarzu z gwiazd Dawida i przybliża pochodzenie ikon. Zaspokajamy ciekawość i już wiemy jak wygląda czerwień Onufriego. Ikony robią wrażenie, a ołtarz zapiera dech w piersiach. Jakaś para robi sobie zdjęcia ślubne.. Opuszczając muzeum pan pyta czy nie szukamy noclegu, ulegamy Panu.... Tego dnia kosztujemy rakji i zajadamy albańskie przysmaki: nadziewane papryczki, bakłażana nadziewanego serem i figi na deser. Chyba dłużej tu zagościmy?
DZIEŃ 11. Wtorek-14 Września Berat :: 0 km
Po jedenastu dniach wyprawy, wczesnego wstawania i ciągłego pedałowania w końcu robimy sobie dzień przerwy. Dziś kontynuujemy zwiedzanie Beratu - miasta tysiąca okien. Wszystko dzieje się z wolna, nawet żółw napotkany po drodze do kościoła p.w. św. Michała nigdzie się nie spieszył. Pora obiadowa przypadła na czas sjesty, albo dziwnym trafem wszystkie restauracje były zamknięte. Ratujemy się pizzą, w ciasnym lokalu ze stolikami na mikro antresoli. Wczoraj gospodarz o imieniu Pandelli udostępnił nam swoją kuchnię i zachęcał by u niego przygotować posiłek. Dziś ulegamy namowie, Kuba pichci ravioli, mamy przekąski w postaci arbuza, melona, sałatki warzywnej, gospodarz dorzucił tradycyjny ser, kiełbasę i rakiję. Grono kobiece sączy winko. Biesiadujemy i wszyscy zgodnie wznosimy toast gezuar, czyli na zdrowie. Jest wesoło nawet jeśli no kapito to śmiejemy się i wymijająco wznosimy kolejny toast. Bardzo podoba nam się gościnność i życzliwość Albańczyków.
Zaskakuje nas tolerancja religijna. Są wyznawcy ortodoksyjni, prawosławni, muzułmanie i katolicy. Każdy śmiało przyznaje się do własnych wierzeń. Kolejnym chętnie podejmowanym tematem jest football. Bracia Kalinowscy znają wszystkie albańskie drużyny: Teuta, Shkoder, Tirana, Dynamo i wiele innych. Jutro kolejny ciężki odcinek, a na śniadanie dżem figowy. Zabieramy też ze sobą małą buteleczkę rakij, tak na wszelki wielki :).
DZIEŃ 12 ŚRODA- 15 Września Berat- Rehove :: 40,26 km
Żegnamy się z naszym gospodarzem, który pracuje jako strażnik na terenie zamku. Ubrany w uniform uścisnął nam dłoń, oddaliśmy klucze i ruszyliśmy w nieznane. Jedyny zjazd dzisiejszego dnia, to ten ze wzgórza zamkowego! Asfalt się z czasem kończy, a góra cały czas przed nami. Jedną miniemy, druga się zaczyna.Nawierzchnia pozostawia dużo do życzenia. Małe kamyczki przechodzą w duże kamory, tworząc pułapki. Niejednokrotnie schodzimy z roweru i podchodzimy pod górę. Rozważamy czy nie wrócić i nie zmienić trasy. Brniemy jednak do przodu. Po jakimś czasie, Madzi popsuł się łańcuch, zahaczył o przerzutkę. Nikt z nas nie ma wprawy w zmianie łańcucha, co prawda mamy dwa zapasowe i rozkuwacz ale nikt nie ma zielonego pojęcia jak się za to zabrać. Jesteśmy w szczerym polu, droga szutrówka, żar się z nieba leje, nie ma pobocza, są skałki, opodal pasą się kozy. Ile osób, tyle pomysłów na usunięcie usterki. Madzia przejmuje prym i sama dłubie w łańcuchu, reszta tylko asystuje, ja robię za statystkę. Udało się wymienić ogniwo. Jedziemy dalej, zatrzymujemy się w sklepie, kupujemy rogale 7daysy i ciastka, które zastępują nam obiad. W naszym przypadku rogale z czekoladą, rzeczywiście zasługują na swoją nazwę, ratują nas w sytuacjach podbramkowych i są ogólnie dostępne. Chleba może nie być, ale 7days zawsze się znajdą. Po kilkuset metrach ogniwo się luzuje, postanawiamy wymienić cały łańcuch. Madzi precyzja i determinacja przyniosły sukces. Straciliśmy dobrą godzinkę na usuwanie usterki, ale to nie wszystko. Straciliśmy siły, nerwy i motywację. I tak już nie dotrzemy do celu! Dojeżdżamy do wioski Rehove, gdzie dowiadujemy się, że do najbliższej restauracji jest kolejne 15km, pod górę oczywiście. Napotkany chłopak prowadzi nas do marketu, który mieści się w prywatnym domu. Dziewczyna otwiera kredens i podaje paluszki i ciastka, do picia bierzemy piwko. Dopytujemy się, czy można na tej ziemi rozbić namioty i przenocować. Dostajemy zgodę, halę która wybraliśmy musimy zamieni na zrujnowany obiekt, karimaty rozbijamy pod chmurką.
Delegujemy Kubę po wodę pitną w nadziei, że zorganizuje jakiś posiłek. Miejscowi przynoszą nam mangjare. Dostajemy ciepły, chrupiący chleb, pyszne słodkie pomidory i ser. Naszych dobrodziei, czyli dwóch chłopaków i pana od osiołka zapraszamy na rakiję. Znowu wertujemy albańskie rozmówki, biesiadujemy i już o ósmej układamy się do snu. Madzię boli kostka, z nerwów kopnęła dziś rower, oby ból przeszedł do rana. Nad nami gwieździste niebo, jest w miarę ciepło, nie wiedzieć kiedy każdy powoli zasypia. W nocy trąbii autobus, a może auto, słychać osiołki, iście sielankowy, wiejski klimat.
DZIEŃ 13. Czwartek- 16 Września Rehove-> Buz-> Tepelene-> Gijokaster :: 71,39 km
Na dzień dobry dobrodziej postanawia nas eskortować na osiołku, gdyż i tak zabiera zwierzaka do weterynarza. Pokonujemy razem 2,5 km pod górę po żwirku i na dodatek w tym samym tempie. Jakoś dojechaliśmy do Buz. Śmiało możemy powiedzieć, że od wczoraj Buz to nasze eldorado. Jest tu sklep, restauracja i co najważniejsze ASFALT! Jest dopiero godzina 9-ta rano, a my z wielkim apetytem rozsiedliśmy się na drugie śniadanie w restauracji Antonio. Wszyscy zgodnie zamówiliśmy makarona a Antonio polał nam rakij.
Asfalt, czasami łatany cały czas prowadzi w dół. Przed samą Tepelene mamy kilka podjazdów, zatrzymujemy się na colę i pamiątkowe zdjęcie z Ali Paszą. Do Girokastry prowadzi nas odcinek autostrady SH4, nawierzchnia super i cały czas w dół? Czasami są przewężenia i ograniczenia do 50km/h, łamię dozwolona prędkość i sunę w dół. Z oddali widać zamek w Girokastrze.
Do miasta wjeżdżamy główną aleją, niczym pielgrzymi na Jasną Górę. Nocleg obowiązkowo w pobliżu zamku, więc czeka nas podprowadzanie rowerów po wyślizganej, stromej, brukowanej uliczce. Dwie kobitki same oferują nocleg, ulegamy. Wyprysznicowani ruszamy na kolację. Ja zamawiam pstrąga, Madzia ryżowe kuleczki panierowane w jajku z ziołami. Danie podane zostało z cynamonem-podobno to lokalny przysmak... Marek jak zwykle zamawia to co Kuba, podobnie Paweł. Dostają mięso, frytki i sałatkę grecką. Udaje się zakupić kilka pamiątek- są koszulki Albanii, kubki i zgrzyt między braćmi K. i M. Spacerujemy po bazarku, mijają nas lokalni artyści ubrani w tradycyjne stroje, zmęczeni wracamy na kwaterę. Paweł usypia w fotelu, Kuba z Markiem idą na przeprośne piwko, Madzia drzemie, a ja się biorę za mycie roweru. Faza wstępna ukończona. Usypiam na dużym królewskim łóżku, a do snu kołysze mnie muzyka przygrywana na zamku.
DZIEŃ 14. Piątek- 17 Września Girokaster-> Blue Eyes-> Sarande :: 60 km
Dzień zaczynamy od zwiedzania zamku. Obiekt okazały, ale bardzo zaniedbany, chwasty, brak ścieżek i jakiejkolwiek trasy zwiedzania. Urzekają mnie mury obronne i panorama miasta. W zestawieniu do zamku w Kruji i Beracie, dzisiejszy dostaję słabiutkie 2-. W drodze powrotnej kierujemy się do domu Ismaila Kadare - wybitnego pisarza albańskiego i do miejsca narodzin Hodży, w którym obecnie znajduje się muzeum etnograficzne. Na tym kończy się zwiedzanie Girokastry, wyruszamy w dalszą podróż, a dotrzeć zamierzamy do Sarandy, czyli nad Morze Jońskie. Pierwsze 23 km jedziemy autostradą zostawiając po lewej masyw górski i liczne bunkry. Zatrzymujemy się w myjni, by kompresorem napompować koła i wyrównać oddech przed kolejnym podjazdem. Strome serpentyny i niesprzyjający wiatr wydłużają blisko 6km podjazd. Za pagórkiem, kolejny pagórek, w końcu udaję się wjechać na górę. Był wjazd jest i zjazd, a to lubię najbardziej? Prędkość, wiatr i ostre wchodzenie w zakręt. Wszyscy zjeżdżamy cali i zdrowi. Przerwę obiadową planujemy w Niebieskim Oku (Syri i Kalter) ? niesamowitym źródełku wybijającym z głębokości 45m. Malowniczo położona restauracja-barka i krystalicznie czysta woda sprawiają, że czujemy się beztrosko.
Znowu nikomu się nie spieszy. Niebieskie oko rzeczywiście wygląda jak źrenica, ciemne w środku i amarantowo-turkusowe dookoła. Z głębi delikatnie wybija woda. Wyruszamy dalej, jesteśmy na półmetku, do celu zostało nam 30km. Droga wiedzie po płaskim asfalcie z prawej i lewej wyłaniają się pagórki, morza jak nie było tak nie ma. Saranda jak twierdza zlokalizowana jest na wzgórzu. Pojawia się zniechęcenie, ostatkiem sił podjeżdżamy pod górę. Po chwili słońce odbija się w morzu. Veni, vidi, vici-znowu nam się udało. Od naszego Anioła Stróża ?Grzegorza Deryngowskiego mamy namiar na Hotel Star. Właściciel chyba wzniósł dużo toastów gezuar i odpoczywa wycieńczony. Pokój mamy za tarasem i widokiem na morze. Przed nami, za nami i obok nas betonowe kolosy. Betonowy bulwar i kamienista plaża trochę mnie rozczarowały. Na wieczornym spacerze, Bracia K. zażywają kąpieli w morzu, my jemy przepyszny deser i podążamy do portu dowiedzieć się, o której odpływa wodolot na Korfu. Zmęczeni wracamy do hotelu.
DZIEŃ 15. Sobota- 18 Września Saranda -> (Korfu) :: 0 km
Dziś mamy dzień przerwy od rowerów i od samych siebie. Kuba zabiera Madzię na romantyczna plażę, Paweł z Markiem decydują się zostać w Sarnadzie, ja płynę na Korfu. Wodolot w 30 min za 19 EUR pokonuje trasę Saranda ? Corfu Town.
Gubię godzinkę zmieniając strefę czasową, chwilowo jestem w Grecji. Nic o Korfu nie wiem. Nastawiam się na plażowanie i wypoczynek, rozważam czy nie zostać na noc. Terminal portowy w Kerkirze (Corfu Town) dość rozbudowany położony jest jakieś 15min pieszo od centrum. Obrzeża betonowe, na wzgórzu fort, w oddalić starówka. W południe, mało co robi tu na mnie wrażenie, no może z wyjątkiem ulicy handlowej. Informacja jest zamknięta, więc korzystam z porady w biurze podróży. Otrzymuje mapkę Korfu i wskazówki co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Koniecznie chcę dziś plażować, pytam o najlepszą plaże w okolicy. Wybór pada na Glifadę, położoną na zachodnim wybrzeżu Korfu, pół godzinki autobusem. Plaża niepozorna, dookoła pagórki, w oddali klify i skały zanurzone w wodzie. Obrazek jak z Tajlandii. Jest cisza, spokój i błogie leniuchowanie. Na plaży poznaję dwóch Greków pracujących dla PZL (Państwowych Zakładów Lotniczych). Wspólny temat przeradza się we wspólne popołudnie.
Wieczorem zostaję oprowadzona po starówce, fortach i pałacu królewskim. Miasteczko tętni życiem, kręte uliczki, otulone ciepłym światłem budynki dodają magii temu miejscu. Nie żałuje ani minutki spędzonej na Korfu, jedyne czego żałuję to, że tych minutek miałam tak mało!
DZIEŃ 16. Niedziela- 19 Września (Korfu)- >Saranda-> Himare :: 55,17 km
Rano bieganina, nie wiadomo gdzie kupić bilet na wodolot! Ufff ...znowu udaje się wygrać z czasem. Dopiero w drodze powrotnej uświadamiam sobie, że rejs ten do złudzenia przypomina mi rejs promem na trasie Manly ?Sydney, który zwykłam pokonywać setki razy. Z portu pędzę do moich towarzyszy, po drodze kupuje byrek na śniadanie. Żegnamy się z gospodarzem Hotelu Star, nie wiedząc wówczas, że jeszcze będziemy się witać! Wyjazd w kierunku na Vlorę prowadzi pod górę. Ledwo udało się wjechać na szczyt, a Kuba złapał gumę, mało tego, uszkodził łożysko. Delegacja, czyli Paweł i Kuba wracają do gospodarza po pomoc. Mężczyzna zabrał chłopaków do serwisu rowerowego i przywiózł na miejsce. Pozornie sprawnie usunięta usterka, a jednak to nie koniec przygód Kubusia. W tylnym kole pękła szprycha, a koło nadaję się do centrowania. Ciężar sakw zmusza do zmiany, Madzia jest lżejsza i jeździ bez sakw, przejmuje więc rower z pęknięta szprychą i zósemkowanym kołem. Jakoś jedziemy dalej i tak jechać będziemy do końca. Względy techniczne wydłużają postoje, co daje dużo czasu na podziwianie Riwiery Albańskiej. Mnie do gustu przypadła malutka plaża za wsią Lehova, o błękitno- atramentowym odcieniu wody.
Trasa dziś urokliwa i wymagająca, dużo podjazdów i strome zjazdy. Właśnie na jednym z takich zjazdów nie wyrobiłam na zakręcie i zaliczyłam glebę. Madzia odkaziła rany, założyła opatrunek. Bilans dnia powiększył się o podarte rękawiczki, dziurawe spodenki i kolejne zósemkowane koło. Mnożą się usterki techniczne, pogłębia zmęczenie, powstają nowe rany, jedynie słońce nie daje za wygraną! Każdy kolejny podjazd wydaje się złem koniecznym, zdeterminowani jedziemy dalej. Dojeżdżamy do Himare i tuż za wjazdem szukamy lokum. Po kilku negocjacjach, zatrzymujemy się w hoteliku z widokiem na plażę. Balkon, morski horyzont, szum fal i zimne piwko potwierdzają, że jesteśmy na.... uwaga wyprawie!!! Dziś dwukrotnie spotkaliśmy Polaków, wymieniliśmy się wrażeniami i wskazówkami oraz życzyliśmy szerokiej drogi. Oby była szeroka i płaska!
DZIEŃ 17. Poniedziałek- 20 Września Himare-> Przełęcz Llogara-> Orikum :: 61,96 km
Szum fal nie wszystkim przyniósł dobry sen, jedynie ja spałam jak dziecko. Za chwilę czeka nas chwila prawdy: przełęcz Llogara na wysokości 1010m. n.p.m., do której zabieramy się z poziomu 0. Początkowo mamy ciężkie podjazdy, później kilka zjazdów. Są agrafki, serpentyny i 10% nachylenie terenu.
Po 22km dojeżdżamy do właściwego podjazdu, który z oddali jawi się jak podwójny znak zorro - góra poprzecinana stromymi podjazdami.
Wraz z kilometrami przybywa wzniesień, ubywa zaś wody i sił. Większość podjazdu podprowadzam rower pod górę. Reszta próbuje jechać, kończy się na próbach. Na czwartej półce spotykamy Bułgara na rowerze, który realizuje 10 miesięczny projekt rowerowy wokół basenu Morza Śródziemnego. Wyprawę rozpoczął 01.02.2010, zostały mu jeszcze dwa miesiące. Podróżuje samiusieńki i jest rewelacyjnie przygotowany. Przy nim wyglądamy jak dzieci z piaskownicy, a nasz wyprawa wydaje się piccolo. Dodaje mi motywacji i inspiruje. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i życzymy bezpiecznej podróży.
Pod górę mamy jeszcze jakieś 6 kk, zrywa się wiatr, zaczyna padać, widoczność maleje do 50m.
Nie ma się gdzie zatrzymać, schronić czy odpocząć. Z determinacją brniemy do przodu. Zatrzymujemy się w pierwszej restauracji na szczycie. Mgła przesłoniła wszystkie widoki, deszcz odebrał przyjemność zjazdu. To już nie ma znaczenia, ważne, że się udało!!! Rozgrzewamy się gorącą czekoladą i kakao, najadamy do syta i odwlekamy myśl o wyjściu na zewnątrz. Czujemy się jak w schronisku na stoku w ferie zimowe. Z przykrością opuszczamy ciepłe pomieszczenie. Zjazd znowu wystawia na próbę nasze przetarte i rozregulowane klocki hamulcowe. Po drodze spotykamy dwoje Polaków na rowerach, którzy jeszcze w Polsce chcieli dołączyć do wyprawy Braci K. Serdecznie wymieniamy się wskazówkami i zjeżdżamy do poziomu morza. Nocujemy w Orikum. Z plażą w zasięgu ręki, szumem fal w uszach, bezsilna zasypiam.
DZIEŃ 18. Wtorek- 21 Września Orikum-> Apollonia :: 63,99 km
Już prawie jesteśmy gotowi do drogi, jeszcze po kawałku arbuza i jak to zwykle bywa, Marek ma za mało powietrza w oponie, a das pompa jest kaput ! Gospodyni woła sąsiada, sąsiad pompki nie ma, za to gospodarz ratuje nas kompresorem. Droga wiedzie wzdłuż plaży, mijamy kafejki, malownicze widoki prowadzą nas niemalże do samej Vlory.
Tuż przed wjazdem do miasta gubię śrubkę od bagażnika i obie sakwy lądują na ziemi, ciut przetarte oczywiście. We Vlorze zwiedzamy pomnik i Muzeum Niepodległości (1912). Miła, młoda dziewczyna oprowadza nas po obiekcie, wyjaśniając historię Albanii i przybliżając nam zasługi wybitnych osobowość. Chętnie robi nam zdjęcia, dopytuje o naszą wyprawę i życie prywatne. Napotkany pisarz albański prosi o odnalezienie ukochanej z Czech. Dość niechętnie godzimy się na pomoc. Droga z Vlory do Fier jest fatalna. Dziury, koleiny i szaleni kierowcy. Jest bardzo niebezpiecznie, często zjeżdżamy na pobocze. Trąbienie i brawurowe wyprzedzanie męczy każdego z nas. Pierwszy zjazd na Apollonię umyka naszej uwadze. W restauracji tuż przed wjazdem do Fier, posilamy się na dalszą drogę. Do antycznego miasta podobno mamy 7km, na miejsce docieramy po 14km - niby dorośli, a za każdym razem dajemy się nabrać! Kupujemy bilety, zwiedzamy muzeum i stary kościółek o niesamowitym klimacie.
Na dalsze odkrywanie starożytnego miasta zabieramy ze sobą piwko. Docieramy do amfiteatru, gdzie próbie poddana zostaje akustyka obiektu. Kuba z Markiem, odśpiewali Bogurodzicę, czy można bardziej poczuć polskość na obczyźnie...?
Przeszyły mnie ciarki, dopadło wzruszenie. Z wolna ruszyliśmy w poszukiwaniu obelisku i akropolu. Na wzgórzu przybłąkał się do nas kundelek, nazwaliśmy go Okti, na cześć Oktwiana. Dziś obóz rozkładamy na terenie antycznego miasteczka. Śpimy pod chmurką, a właściwie pod daszkiem na podmurówce wokół jakiejś chatki. Jest dostęp do wody, żarówka i towarzysz Okti - nic więcej nam dziś do szczęścia nie trzeba. Pobudkę ustalamy na niedorzeczną godzinę 5:30...
DZIEŃ 19. Środa -22 Września Apollonia ? Mali i Robit :: 79,05km
Dookoła mrok. Podczas wyprawy jeszcze nigdy tak wcześnie nie wstaliśmy! Szło nam opornie, ale myśl o rychłej kąpieli w morzu dodała powera. Dziś etap po płaskiej, super gładkiej nawierzchni. Jest pobocze, a część trasy pokonujemy autostradą S4, gdzie ruch rowerowy jak dobrze wiadomo jest zabroniony! Kierowcy pędzą z zawrotną prędkością, trąbią, zajeżdżają drogę, zatrzymują się na środku. Płasko i monotonia, za to tempo jazdy jest zawrotne. Zatrzymujemy się średnio co 15km i już w południe docieramy do celu. Dojeżdżamy do plaży, która miała być plażą dziką... może kiedyś była, dziś jest tu hotel przy hotelu. Typowa dla tego regionu odmiana sosny przedziera się przez betonowe płyty dając cień przytulnym tarasom z widokiem na morze. Piaszczysta plaża tonie w śmieciach, w wodzie pływają torebki foliowe, taki tam albański kurort. Nie wiem czy to śmieci już mi się opatrzyły czy zmęczenie robi swoje, ale wypoczynek pierwsza klasa. Jest już po sezonie, większość hoteli świeci pustkami, promenada to wyboista droga z kałużami, straganów brak. Za to jest cisza i spokój. Kupujemy melona, winogrona i winko do degustacji. Wieczór spędzamy na balkonie, analizując techniczne i kondycyjne przygotowanie do wyprawy. Rozmawiamy o Kaziku Nowaku, Pałkiewiczu, Cejrowskim, Pawlikowskiej i innych obieżyświatach. Dorzucamy własne spostrzeżenia, a na koniec toczymy burzliwe dyskusje polityczne. Padamy ze zmęczenia, komary NIE! Bzzzzzzzzzz.
DZIEŃ 20. Czwartek- 23 Września Plaża ->Tirana :: 61,17km
Wszyscy śpią, a ja udaje się na poranny spacer. Słońce z wolna pojawia się na horyzoncie. Piasek jest jeszcze zimny, siadam więc na jedynym póki co ogrzanym skrawku plaży. W oddali widać największy port Albanii Durres, przez który będziemy dziś przejeżdżać. Godzina 10-ta, a my już na rowerach. Zadziwiające, że nikt nie oponuje, nie nalega na dłuższe plażowanie i wypoczynek. Apetyt na zwiedzanie wcale nie maleje, im bliżej końca wyprawy tym większa mobilizacja. Durres słynie z licznych kurortów ciągnących się na przestrzeni kilkunastu kilometrów, portu, promenady, muzeum archeologicznego i amfiteatru. Mnie amfiteatr wyjątkowo przypadł do gustu. Przysiadłam na chwilę na widowni, jednak żar z nieba nie pozwolił na dłuższy odpoczynek. Przechadzam się korytarzami, mijając klatki dla lwów, komnaty, chrzcielnicę i kaplicę z zachowanymi mozaikami. Popadam w zadumę, ja już przecież tutaj byłam, tyle że oczyma wyobraźni czytając niegdyś powieść Quo vadis. Amfiteatr otoczony jest współczesnymi budynkami, a odkryty został zupełnie przypadkowo przy budowie studni.
Wracam do rzeczywistości, czyli na podrzędną, płaską drogę. Kilkanaście kilometrów przed stolicą, wjeżdżamy na autostradę, by dotrzeć do zatłoczonej, zakorkowanej i tak długo wyczekiwanej Tirany. Napotkani na Riwierze Polacy powiedzieli nam, że Tirana to istny meksyk. Hmmm... jaka jest moja Tirana? Zwyczajna! Nie urzeka, ale i nie zniechęca, rozkopana, wiecznie w przebudowie, łatwa do zwiedzania na piechotę i zmora kierowców. Zatrzymaliśmy się w zacisznym hotelu Kalaja, dostatecznie blisko by udać się na nocne zwiedzanie. Najpierw podążyliśmy do wytwornej restauracji, z muzyką na żywo, dobrą obsługą i przepysznym jedzeniem. Tutaj nagrany został krótki filmik ? podsumowanie wyprawy, udanej wyprawy !!! Były przygody, było ciężko, zdarzały się zgrzyty, ale żadne przeciwności nas nie złamały. Przyroda mnie oczarowała, albańska gościnność urzekła, a przygotowanie Braci Kalinowskich godne podziwu. Później podążyliśmy w stronę mauzoleum Hodży. Tutejsza młodzież lubi wspinać się na szczyt piramidy, jak się później okazało polska młodzież też? Resztę zwiedzania zostawiliśmy sobie na kolejny dzień.
DZIEŃ 21. Piątek- 24 Września Tirana-> Rinas :: 18km
Dawno tak dobrze nie spałam! Kuba z Madzią obudzili nas po 9-tej i przedstawili nam plan zwiedzania. Idziemy w kierunku placu Matki Teresy i pomnika Fryderyka Chopina - tu wg. niektórych ma się odbyć oficjalne zakończenie wyprawy. Tak więc z nimi rozpoczęliśmy przygodę i z nimi symbolicznie kończymy! To jest już KONIEC! Jakoś nie mogę oswoić się z myślą, że jutro nie wstanę o 6-tej, nie wsiądę na rower i nigdzie nie pojadę. Przy piramidzie Hodży zaczepia nas młoda dziennikarka i pyta czy może z nami przeprowadzić krótki wywiad. Chyba czujemy się trochę wyróżnieni... chętnie dzielimy się naszym doświadczeniem i albańską przygodą. Dziennikarka zaprasza nas, a właściwie Kubę - znawcę historii albańskiej na bardziej wyczerpujący wywiad. Umawiamy się na godz. 14-tą przed pomnikiem Chopina. Jeszcze wtedy nie wiedzieliśmy, że pl. Matki Teresy i pomnik Chopina tak nas rozczarują. Dobrze, że pomnik w ogóle stoi, gdzieś na uboczu, w drodze na sztuczne jezioro. W między czasie spacerujemy po komunistycznej dzielnicy, w której stoi dom Hodży. Odwiedzamy również Muzeum Sztuki z nadzieją zobaczenia kolejnych ikon Onufriego. Niestety, ta część ekspozycji jest zamknięta. Ciekawa za to okazuje się wystawa pass-port. Po wywiadzie idziemy na zakup pamiątek i wracamy do hotelu, by pokonać ostatni odcinek wyprawy i ponownie stanąc na płycie lotniska w Rinas. Wyjeżdżamy po 17-tej, tak by zdążyć przed zmrokiem. Ja i Madzia mamy lot o godz. 5-tej rano, bracia lecą o godz. 14-tej. Czeka nas jeszcze rozkręcenie i spakowanie rowerów. Około 22-ej żegnamy się z chłopakami, oni idą nocować w hotelu, my zostajemy na lotnisku. Czuwanie zamienia się w spanie. Bardzo miła obsługa na lotnisku, bez problemu odprawia nasze niewymiarowe bagaże i zaprasza nas ponownie do Albanii. Ja Chętnie skorzystam i wszystkim wam polecam aktywny wypoczynek w Albanii, nim komercja i wzmożony ruch turystyczny zniszczy to co najpiękniejsze.
Gorąco pozdrawiam,
Aleksandra Piątkiewicz