Marcela i Pedro
Dziewczyna z wielkim wysiłkiem wciąga sakwy i torby na drugie piętro autobusu do Salty. Za nią chłopak, też z sakwami. O coś mają do siebie pretensje. Siadają przed nami. Osiemnaście godzin jazdy mija dość szybko, z małą przerwą na ogromną porcję kurczaka o 23. Tu nie ma małych porcji.
Na dworcu w Salcie wspólnie montujemy rowery. Od tego momentu przez kilka dni jedziemy razem. Wymieniamy informacje na temat swoich krajów. Przy okazji dowiadujemy się od nich znacznie więcej niż moglibyśmy się dowiedzieć sami.
Pogoda nas nie rozpieszcza.
Salta. Pierwszy dzień w trasie - na rowerze. Po kilkugodzinnej ulewie startujemy z campingu. Wydostajemy się wreszcie z miasta. Wreszcie, bo siatka uliczek jednokierunkowych skutecznie utrudnia poruszanie się w obrębie nieznanego miasta. Mijają nas muzealne wersje pick-upów Chevroleta i Forda. Po kilku godzinach jazdy doganiamy Marcele i Pedra. Ich też zblokowała ulewa.
I have a puncher.
Zaczęło się niewinnie od złapania przez Marcelę jednej gumy. Potem poszło lawinowo i do końca dnia mieliśmy już 4 dętki do załatania. Wszystko za sprawą kaktusów, a dokładnie malutkich kolców. Teraz ostrożniej parkujemy rowery i sprawdzamy co jakiś czas, czy do opon nie przyczepiły się jakieś kolce.
106 km do Cafayate.
Do Cafayate mamy spory odcinek jak na jeden dzień. Jedziemy wspaniałą doliną. Skały w kolorze cegły, pustynny piasek i zieleń nielicznych drzew i kaktusy. Mijamy ogromne formacje skalne, takie jak Gardziel Diabla, Amfiteatr, czy Tonący Statek i Kapelusz Gandalfa. Rowerowy dzień zakończył się po 21-szej, ale opłacało się, bo nareszcie jesteśmy w górach.
Piaskownica, kamienie i 36,7 stopni Celsjusza.
Droga Cafayate Cachi, to słynny odcinek drogi nr 40. Można śmiało powiedzieć, że jest to pustynne bezdroże. Jazda przypomina pedałowanie w upalny dzień po ogromnej dziecięcej piaskownicy wypełnionej drobnymi kamykami i żółtym piaskiem. Droga wiedzie to w góre, to w dół. O pogodzie w tym rejonie można powiedzieć jedno, że nie sprzyja żadnej aktywności. Przynajmniej raz dziennie porządnie pada, a jak nie pada, to słońce grzeje niemiłosiernie.
Despacio - zwolnij!
Do Cachi dotarliśmy pod wieczór, słonce paliło trochę mniej. Jednak w powietrzu czuć było zbliżającą się burzę. Siedząc w restauracyjce i czekąjac na obfitą kolację jak zwykle sporo rozmawiamy. Pedro mówi, że jeśli w Ameryce Południowej chcesz szybko zjeść, to masz problem. Tu czekanie to normalka. Po chwili dodaje, że ludzie w Ameryce Południowej mogliby mieć to samo, co mają Europejczycy, tylko po co. Nie za cenę czasu prywatnego.
Wiele w tym prawdy. Tym własnie różni się bieg od gonitwy. Biegniesz bo chcesz, a uciekasz (lub gonisz) bo musisz. Tutaj nikt nie goni za czymś, co tak naprawdę nie jest mu potrzebne.
La Poma.
Z Cachi mieliśmy się dostać do miejscowości La Poma, a potem na przełęcz. Dzień wcześniej wszystko było zaplanowane, przepakowane, gotowe do drogi. W nocy zaczęło padać. Gęsty deszcz padał non stop, nic nie wskazywało, że szybko przestanie. Po kilku godzinach kręcenia się po miasteczku postanowiliśmy wrócić do Cafayate. Najlepszym rozwiązaniem był transport samochodowy. Wraz z naszym nowym kompanem Guy (Gii) z Francji w ostatniej chwili załapaliśmy się na turystyczny autobus do Cafayate.
Po jakimś czasie okazało się, że jest to "Advanture Trip", pełen wyzwań rajd przez pustynię, którą wcześniej pokonaliśmy na rowerach. Woda leniwą wcześniej dolinę zmieniła w trasę pełną wyzwań. Wyschnięte wcześniej koryta rzek zamieniły się w rwące potoki, a piasek z piaskownicy w grząskie błoto. Kilka razy musieliśmy wypychać auto lub badać teren przed nami, bo prawdopodobieństwo utknięcia na tej trasie było bardzo duże. Padało cały czas. Ten 150 km odcinek pokonaliśmy w 7 godzin, z przerwami na piosenki, popijanie mate oraz spacery po błocie w deszczu.
W planach masz wysokie przełęcze, a lądujesz w Cafayate - to jest prawdziwe życie.
Co dalej...
Z Cafayate jeden dzień jechaliśmy wspólnie z Guy, jednak powtarzający się defekt koła i burza z gradem spowodowała, że Guy odjechał do przodu. Guy jest już 4 miesiac w podróży, więc jest nieźle zaprawiony. Wystartował z Limy, przejeżdżając Peru i Boliwię. Do Europy zamierza wrócić około lipca... jak mówi na ciąg dalszy lata.
Teraz będziemy kierować się na przełęcz San Francisco i Ojos del Salado.
Trzymajcie sie!
Agata i Czarek
Klip z wyprawy FreeRide Aconcagua. Nasza interpretacja Boskiego Buenos Mannamu.
Trasa wyprawy prowadziła przez północny odcinek arentyńskiego i chilijskiego pasma Andów. Wspinaliśmy się na Ojos del Salado i Aconcagua a w Buenos Aires podziwialiśmy boskich tancerzy tanga.