20 października - Delhi
Jak to mówią - do trzech razy sztuka. Wreszcie udało się wylecieć i jestem już od 10 godzin w Delhi. Z wylotem były oczywiście problemy. Co innego Ruscy mówili przed odlotem, co innego już na lotnisku. 1 kg nadbagażu miał kosztować ok. 38 zł (w obie strony) a na lotnisku powiedzieli, że w jedną. Generalnie miałem ok. 30 kg nadbagażu. Po negocjacjach zeszliśmy do 20 kg i za nie zapłaciłem prawie 850 zł. Z powrotem pewnie trzeba będzie wysłać rower jako Cargo.
Sam lot przebiegł bardzo dobrze, szybko i sprawnie. Raz tylko wpadliśmy w turbulencje. Z lotniska, z pewnym opóźnieniem, odebrali mnie ludzie Sajada. Nocuję w tym samym hotelu co 2 lata temu. Myślałem, że przez te 2 lata sporo się tu zmieni. Ale jakoś rzeczywistość zatrzymała się. Aha, są święte krowy i żebracy.
Jeśli chodzi o dostęp do Internetu,to tragedia w porównaniu np. z Kathmandu. Słabe komputery, bez USB (więc zdjęć nie mogę podesłać), a monitor przy, którym siedzę, cały czas pływa. Dodam, że jest gorąco. O 2-ej w nocy na lotnisku było 25 stopni, w hotelu w pokoju 32! Teraz idę składać rower (oby wszystkie części się odnalazły). Może później napiszę z innego, lepszego kompa.
... ponownie...
Powoli, coraz bardziej mi się tu zaczyna podobać. Obok hotelu znalazłem kafejkę, z której można przesyłać zdjęcia. Tak więc załączam kilka z nich. W poprzedniej kafejce (tej lichej) - no dosłownie wzruszyłem się. Po zakończeniu pisania maila i zapłaceniu, gościu spytał się mnie - a gdzie mam rower- zapamiętał mnie 2 lata temu!!!!!!
Fajnie jest też rozpoznawać poznane wcześniej osoby np. sprzedawcę bananów. No, ale swoją drogą, to takich wariatów, którzy przylatują tu z Europy z rowerem nie ma wielu... I jeszcze jedna rzecz utwierdzająca mnie w przekonaniu, że niewiele się tu zmieniło - nadal biorą mnie za Rosjanina i już dziś dwa razy na ulicy mówiono mi Zdrastwujcie... Zaraz idę składać rower, a później idę do biura Sajada na obiad.
20 października :: Mail nr 3 z Delhi
To znowu ja. Oj chyba niedługo odechce się Wam czytać moje maile. Ale jak już wyruszę rowerem w trasę, to nie będę tyle i tak często pisał. Częściowo złożyłem już rower. Dokończę tę robotę jutro rano.
No, te Indie coraz bardziej mi się podobają. Pochodziłem sobie trochę po sklepach. Z reguły wszystko kilka razy tańsze niż u nas. Odwiedziłem też kilka ekskluzywnych sklepów ze strojami - wystarczy, że spojrzę tylko w stronę jakiegoś sklepu, to już mi drzwi otwierają. Trochę nawet zaszalałem przymierzając niektóre ze strojów. Ciekawe czy w nich dobrze wyglądam?
W okolicy mam coraz więcej znajomych - dziś spotkałem hindusa, który ma żonę Polkę i za 3 miesiące wyjeżdża do Warszawy. Jutro rano zrobię sobie pewnie małą przejażdżkę po Delhi, a wieczorem wyruszam pociągiem do Gorakhpur.
21 października :: z Delhi ponownie
Wczoraj nie mogłem wysłać tego maila do Was, bo za dużo już tego dnia miali wysłałem (do ponad 150 osób). Robie więc to teraz, z lekkim opóźnieniem. Dziś rano złożyłem rower. Wszystko gra, nawet światła działają. Miałem już kilku kupców na rower, ale jak powiedziałem ile kosztuje w Polsce, to im się odechciało kupować. Jednak mój rower ma jedną podstawową wadę. Myślę że nawet nie przeszedłby przeglądu technicznego, bo nie ma dzwonka, a co to za pojazd w Indiach, który nie ma dzwonka lub klaksonu...
Posmakowałem już trochę przysmaków miejscowej kuchni. Nawet wszystko zjadliwe, tylko strasznie pikantne i ostre. Tak pali po jedzeniu, że nawet wódką żołądkową nie trzeba popijać. A napoi i wody mineralnej piję dużo. O godz. 19:45 czasu miejscowego mam pociąg do Gorakhpur, skąd już rzut beretem do Nepalu. Do Kathmandu powinienem dotrzeć w niedzielę wieczorem albo w poniedziałek rano. Czyli jak na razie wszystko idzie dobrze i według planu.
24 października :: W Nepalu fajno jest...
Udało mi się dotrzeć szczęśliwie do Kathmandu. Oczywiście przygód w podróży miałem sporo. Od 3 dni mam towarzystwo dwóch kobiet (zgadnijcie z jakiego państwa). Tak jak przypuszczałem, są problemy z wjazdem do Tybetu, może być ich mniej jak zapłacę ok. 600$, ale i tak nie mam żadnych gwarancji, że się wszystko uda. Ponoć dają wizy tylko na 12-14 dni, a to dla mnie za krótko. Teraz jadę do ambasady chińskiej i jakiegoś biura podróży, które ponoć oferuje tanie warianty wjazdu do Tybetu, więc zobaczymy...
W hotelu w którym mieszkam (nawet znośny - 4 $ doba) jest kawiarenka internetowa, dobre kompy, windowsy XP, więc wieczorem pośle trochę fotek i napisze więcej, a jest o czym pisać.
24 października :: epopeja z Kathmandu
A więc, jak już wiecie, jestem w Kathmandu. Napiszę teraz jak tu dotarłem.
Człowiek z biura Sajada zawiózł mnie na dworzec. Tam od razu zebrała się grupka gapiów. Wszyscy oczywiście byli ciekawi co to za gościu z rowerem przyjechał i wszyscy za odpłatnością chcieli mi pomagać. W końcu wybrałem jednego takiego, najmniej zamożnego hindusinę i poszliśmy na dworzec. No, dopiero teraz zobaczyłem jak duży to obiekt (dwa lata temu nie miałem na to czasu, biegliśmy i goniliśmy pociąg). Teraz wszystko poszło gładko i bez problemów.
W wagonie okazało się, że będę miał sąsiadki Europejki, jak się później okazało Rosjanki z Sant Petersburga. Okazało się też, że także chcą jechać do Lhasy i prawie w ogóle nie znają angielskiego. Ot takie szalone dwie kobiety (jedna tak około 50 lat, druga ok. 25 lat). Sama podróż minęła dość szybko i przyjemnie (kuszetka, klimatyzacja), tylko z rowerem robili trochę problemów, ale kilka dolarów załatwiło sprawę. Wydawało mi się, że anomalie pogodowe tego regionu już nie dotyczą. Myślałem, że już od miesiąca powinno być po monsunie, a tu w Gorakpurze i okolicy od dobrych kilku dni cały czas lało. Indie fatalnie wyglądają w deszczu.
Po wyjściu z pociągu i załadowaniu wszystkich moich tobołków na rower szybko poszukaliśmy jakiegoś biura i wykupiliśmy bilety na autobus średniego standardu (do Kathmandu od razu 7$ + 3 $ za rower), który miał być za godzinę. Ale podjechał jakiś inny autobus, najgorszego chyba standardu i nas do niego wpakowali. Rower i plecaki Rosjanek wylądowały na dachu, my i reszta naszych rzeczy w autobusie. Tłok był niemiłosierny, ale jakoś udało się dojechać do Sonauli. Tu w strugach deszczu z pomocą dwóch riksz dojechaliśmy od dworca do granicy, wykupiliśmy wizy (jednokrotnego wjazdu po 30$, wielokrotnego 80$). Autobus do Kathmandu miał być za 30 min ale, że Rosjanki były głodne to najpierw coś zjedliśmy, a potem dopiero pojechaliśmy następnym autobusem do Kathmandu. W ogóle, to bardzo pozytywnie zaskoczony byłem w Nepalu. Zaraz po przekroczeniu granicy podszedł do mnie jakiś Nepalczyk i spytał, że to pewnie ja chcę jechać do Kathmandu i ma dla nas bilety na drugi autobus (ten gościu z Gorakhpuru zadzwonił do niego i powiedział mu , że będzie taki Big Man z Bajkiem (Duży Człowiek z Rowerem). Łatwo było mnie odnaleźć. Fajnie być Big Manem...
Zapłaciliśmy od razu za pokoje w Kathmandu (6$ pokój 2 osobowy i 4$ jedynka)
Jednak już po wejściu do autobusu zacząłem żałować, że jestem Big Manem. Ledwo co się wpasowałem w siedzenia. Nie mogłem siedzieć przodem, tylko bokiem i głową dotykałem dachu. Przy wyboistej drodze wiecie co to znaczy. Dobrze, że po 2 godzinach jazdy zwolniło się obok mnie miejsce i mogłem zajmować dwa siedzenia.
Podczas jazdy przyczepił się do Nadjeżdy Iwanowny (tej starszej) jakiś Hindus z "pricioska" ala Adolf Hitler. Chodził za nią wszędzie, podpalał papierosy, ale mimo to nie wzbudził sympatii.
Około północy w autobusie rozległ się niezły huk i zrobiło się ciemno od dymu. Już myślałem, że najechaliśmy na kogoś, albo nie daj boże spadł mój rower z dachu i przejechaliśmy go. Okazało się, że złapaliśmy gumę. Dobrze, że miałem latarkę, to znacznie przyspieszyło wymianę koła. Poczułem się z tego faktu bardzo dumny i już z czystym sumieniem mogłem zajmować dwa miejsca.
Przed godzina 6:00 czasu miejscowego (3:45 czasu polskiego, a jak była już zmiana czasu, to 4:45) byliśmy w Kathmandu, szybko odnaleźliśmy (znaczy się ja odnalazłem) hotel, trochę obmyliśmy się i przespaliśmy.
Po obiedzie rozpocząłem boje o wizę tybetańska i wjazd do Lhasy. Tak jak przypuszczałem nie jest to łatwe, szczególnie jeśli chodzi o rower. Generalnie, to dają wizy na 12 dni (26$), trzeba wykupić też jakieś pozwolenie za podobną kwotę i trzeba wjechać z wycieczką zorganizowaną do Lhasy (od 400 do 500$. Sama wycieczka trwa 8 dni: 4- 5 dni podróż do Lhasy, 2-3 dni zwiedzanie Lhasy i jeden dzień na powrót. Mnie wiza na 12 dni nie urządza. Miałbym 5 dni na pokonanie prawie 1000 km po bardzo ciężkim terenie. Szef hotelu i zarazem właściciel biura powiedział , że dla mnie może za odpowiednią oplatą postarać się o przedłużenie wizy do 15 dni (no, wtedy miałbym 8 dni na powrót - przy korzystnych wiatrach może i by się udało). Aha powinienem wykupić jeszcze jedno jakieś pozwolenie na samodzielny powrót na rowerze. Podsumowując koszt całej eskapady, to jakieś 550$ + wydatki na miejscu + 30$ za wizę nepalską, czyli razem sporo ponad 600$.
Obszedłem kilka biur w okolicy i wszyscy mniej więcej to samo mówili. A jeszcze w tamtym roku można było bez problemu wjechać na 25 dni za 110 - 120$.
Postanowiłem zasięgnąć także języka u tubylców. W tym celu udałem się do jakiegoś sklepiku i zacząłem oglądać stroje tybetańskie i wdałem się w gadkę z jego właścicielem. Powiedział, że można było wjechać taniej za 75$ do Lhasy autobusem, ale wizę trzeba łatwić samemu w ambasadzie, i że jutro pomoże mi w tym. Myślę sobie, no jest OK, aby tak dalej. Generalnie to powiedział, że może mi prawie wszystko załatwić po tym jak kupiłem taką kolorową tybetańską bluzo - kurtkę (35$). Zaczęliśmy rozmawiać o rożnych rzeczach, poczęstował mnie herbatą, spytał czy mam żonę. Odpowiedziałem, że jeszcze nie, ale myślę nad tym. Trochę się tym mój nepalski przyjaciel zmartwił, ale powiedział, że o to też mogę się nie martwić - on mi żonę może szybko załatwić, nawet szybciej niż wjazd do Tybetu.
Mam kurtkę, mogę mieć też żonę, jest coraz lepiej. Przydały by się jeszcze jakieś spodnie do tej bluzo - kurtki. Z dobraniem spodni był największy problem, ale czego się nie zrobi dla przyjaciela. Od ręki uszyli dla mnie spodnie - zobaczcie sami jakie...no jak w takim stroju jak się pokażę w Polsce to żonę znajdę sobie w 5 minut... :).
Po wypiciu kawy poszliśmy obejrzeć kandydatkę na żonę. No musze przyznać, że wpadła mi w oko, a i bardzo sympatyczna się okazała. No dobra, prześlę wam nawet jej zdjęcie (szkoda, że fotka słabo wyszła i w rzeczywistości wygląda ona lepiej niż na fotce).
Z gościem w sprawie Tybetu umówiliśmy się na poniedziałek rano, a temat żony mam sobie przemyśleć. Tak więc mam nad czym myśleć. Jak można wjechać do Tybetu, czy to do zrobienia, ale czy ma to sens - za ta kasę można zorganizować sobie wyprawę np. do Ameryki Południowej...). Czy zdążę wrócić rowerem, no i oczywiście o kandydatce na żonę (a Wam jak ona się podoba? ;).
25 października - Kathmandu cd.
Mamy wtorkowy wieczór. Podjąłem decyzję, że nie będę na razie pchał się do Tybetu. Zorganizowanie tego tak jak ja bym chciał jest bardzo trudne (nie dają w zasadzie wizy teraz dłużej niż na 15 dni (standard 12 dni) i wizę trzeba załatwiać grupowo min. 5 osób i przez biuro podróży). Generalnie rozwiązanie takie jakie by mnie interesowało (idealne dla mnie) kosztowałoby mnie ok 2000 $ (wynajmuje tylko dla siebie jeepa i przewodnika i on wiezie mnie szybko do Lhasy i wtedy mam ok 12-13 dni na pokonanie tego 1000 km - to już jest realne.
Jutro wybieram się na 2 dniowy rafting - spływ na pontonie jakąś rzeką - chyba Kali Gandaki, a potem 2 dniowe safari w Parku Chitawan (na słoniach oglądanie nosorożców, słoni, może i tygrysów...i innych zwierzaków. Można będzie trochę po fotografować.
Tak więc zapewne teraz odezwę się dopiero w niedzielę. Potem planuję pojeździć trochę rowerem po okolicy Kathmandu. Może podjadę na samą granicę z Chinami, i może za jakąś niezadużą łapówkę uda się wjechać do Tybetu na jakieś 3-4 dni (wjechać na przełęcz La-Lungle (5200 mnp). Potem będę się kierował do Pokhary i tam będę chciał, jeśli czas pozwoli zrobić sobie treking wokół Annapurny (jazda w otoczeniu 7 i 8-mio tysięczników na wysokości dochodzącej w jednym miejscu do 5400 m - a więc całkiem nieźle).
Potem powrót do Delhi, jeśli czas pozwoli, to chciałbym jeszcze zahaczyć o Waranasi i może Jaipur (jeszcze nie byłem).
Przesyłam trochę fotek z Kathmandu. Generalnie, to będę mógł wszystko dokładnie obejrzeć, a nie gnać na łeb, na szyję aby zdążyć w okresie trwania wizy wrócić do Nepalu, a potem dojechać do Delhi.
Delhi - Widok z hotelowego okna Droga do Kathmandu - Nadiezda i jej wielbiciel Święty to równy gościu Panienka z okienka Małe modelki Nepalska dziewczynka 2 Nepalska dziewczynka 3 Nepalska dziewczynka Nepalski chłopiec Mnisi buddyjscy
A co do nowego prezydenta - mógłby być trochę postawniejszy, bardziej pasuje na prezydenta Nepalu niż Polski... ale ja tym razem nie brałem udziału w wyborach.
30 października :: wrażenia po Raftingu - epopeja (Kathmandu)
Wróciłem już z raftingu i safari po Chitawanie (takim fajowym parku narodowym w Nepalu). Jak było - czadersko... Po tej wyprawie zdobyłem nowy przydomek - Extreme Man. Dlaczego? - czytając tego maila wszystkiego się dowiecie. Napiszę tylko, że na początku o mały włos, a pożegnałbym się z życiem - później natomiast napięcie i emocje ciągle rosły...
A więc w środę rano pobudkę miałem o godz. 5:00, szybko spakowałem się, pozostawiłem większość moich rzeczy i rower w hotelu: http://www.encounternepal.com/ - możecie zobaczyć gdzie mieszkam w Kathmandu i wraz z Rosjankami udaliśmy się do biura, gdzie wykupiliśmy rafting i safari. Dwie minuty po naszym przybyciu zjawił się pracownik biura i zaprowadził nas do miejsca, gdzie czekał już autobus. Po załadowaniu bagażu na dach wsiedliśmy do środka. Podróż minęła dość szybko i przyjemnie z przerwą na śniadanko. Po 10-ej byliśmy już na miejscu. Dostaliśmy po wiośle, kasku i kamizelce ratunkowej (znaczy się oni dostali, bo na mnie takich dużych nie było). Nasz przewodnik miał postarać się o sprzęt dla mnie. My czekaliśmy na resztę ekipy, która miała przyjechać z różnych miejsc, łącznie około 20 osób, 3 pontony. Powoli zaczęli się zjeżdżać inne ekipy, a więc Skandynawowie, Estończycy, Amerykanie... (no dwie Amerykanki - niczego sobie były), Chińczycy. Zastanawiałem się kogo dołożą nam do 7-osobowej załogi pontonu. Ja, Irina i Nadja, no te dwie niczego sobie amerykanki i ze dwóch jakiś wypasionych wyspiarzy (coby wiedzieli o co chodzi w tym sporcie i mieli siłę wiosłować) - to byłby skład idealny.
Po godzinie oczekiwania dowiedziałem się, że będziemy mieli w ekipie parę bardzo zamorzonych Chińczyków. Jak zobaczyłem, że prowadzą nam jeszcze jakiegoś dziadka z babcią (tak mniej więcej pod 80 lat każde z nich), to mi się nogi ugięły.
Niezła ekipa:
- dwoje staruszków,
- dwoje zamorzonych Chińczyków mało rozumiejących po angielsku,
- dwie Rosjanki także z angielskim na bakier
- i ja, który pierwszy raz w życiu trzymam wiosło... - tylko cud może nas uratować od utonięcia...
W końcu wszystkie ekipy były w komplecie i tylko ja nie miałem kamizelki. W końcu znaleźli coś odpowiedniego dla mnie i postarali się jeszcze o jedną miłą niespodziankę - nastąpiły roszady w składzie. Zamiast pary staruszków dostaliśmy dwóch Nowo Zelandczyków - no, to w końcu wyspiarze, więc dobrze będzie, pomyślałem sobie. Jeden z nich trochę taki playbojowaty - fryzura, tatuaże, widać, że na siłowni sporo czasu przebywał, drugi taki koło 50-tki - widać stary wilk morski z niego. Myślę sobie, jest OK (nawet zapomniałem o tych dwóch amerykankach...).
Po zejściu na brzeg rzeki zobaczyliśmy trzy pontony, dwa takie ładne, niebieskie i jeden taki w gorszym stanie - oczywiście moja ekipa dostała ten ponton. Nasz przewodnik cięgle coś w nim poprawiał, pompował - z tego też powodu nazwałem nasz ponton Titanikiem.
Po krótkim instruktażu (czyli co mamy na jaką komendę robić) wsiedliśmy do pontonów. Był problem kogo obsadzić jako szlakowego (tego gościa, co siedzi na początku łodzi i nadaje ton wiosłowania). Z reguły tam siada największy i najsilniejszy gościu - czyli powinienem być to ja - mnie jednak do zajęcia tego miejsca się nie spieszyło i w efekcie zajął je playbojowaty Nowo Zelandczyk, obok niego jego kumpel. Za nimi siedział zamorzony Chińczyk i ja, za nami Irina i Nadja i jako ostatnia zamorzona Chinka. Czyli po lewej stronie byli: Playbojowaty NZ, Zamorzony Chińczyk, Irina, zamorzona Chinka, po prawej stronie: drugi NZ, ja, Nadja i to wystarczyło aby wagowo była równowaga - ja robiłem za dwie osoby. Z tyłu po środku pontonu siedział nasz przewodnik.
Nawet udało nam się bez problemu wypłynąć na środek rzeki - Trisuli, po kilku kalecznie wykonanych manewrach:
- follow - szybko (wiosłujemy aby płynąć do przodu)
- faster - szybciejall back - czyli płyniemy do tyłuright
- back - czyli Ci co siedzą po prawej stronie wiosłują do tyłu, Ci z lewej do przodu
- left back - czyli Ci co siedzą po lewej stronie wiosłują do tyłu, Ci z prawej do przodu
- stop
Wyruszyliśmy ku spotkaniu z wielką przygodą.
Po kilku minutach wypłynęliśmy na szybciej płynącą wodę. Zaczęło fajnie pontonem kołysać, kilka razy fale zalały nas wszystkich. No musze przyznać, że coraz bardziej mi się ten sport podobał.
Tylko trochę zaczął mnie wkurzać ten Nowo Zelandczyk, co siedział przede de mną; okazało się, że ma problemy ze słuchem. Pierwsza komenda dla niego znaczyła Follow (wiosłować), następna stop obojętnie co by nie powiedział nasz kapitan. Stwierdziłem, że to jest właśnie to i że jak pojadę do Pokhary, to jeszcze raz się wybiorę na rafting. Zapragnąłem większych wyzwań, trudniejszych rzek.
Jak wpływaliśmy na łagodniejszą wodę i nie musieliśmy wiosłować Nowo Zelandczycy uderzali rękami w ponton, wydawali także takie fajowe okrzyki - ekipy z innych pontonów pewnie nam zazdrościły.... Jak się okazało, to inni wylewali co kawałek wodę z pontonów a my nie, bo nasz Titanik miał dziury w podłodze i woda sama uciekała...
Było superowo, aż w pewnym momencie dotarliśmy do najtrudniejszego odcinka (6 klasa trudności, czy szybkości przepływu wody). Nasz kapitan zaczął wydawać nam komendy: Follow, Faster, ... Do tej chwili jeszcze nam jakoś szło. W pewnym momencie niebezpiecznie zbliżyliśmy się do skalistego brzegu. Nasz kapitan zaczął krzyczeć ALL BACK!!!. Wszyscy do tej komendy się zastosowali oprócz przygłuchego NZ i Rosjanek, które nie zrozumiały o co chodzi. Efektem tego było uderzenie w skalisty brzeg. Spojrzałem na naszego kapitana - zobaczyłem przerażenie w jego oczach. Cały czas krzyczał rozpaczliwie ALL BACK, jednak nie było już za bardzo komu wiosłować. Zamorzeni Chińczycy leżeli w środku pontonu, Irina także, Playbojowaty NZ nie miał jak wiosłować, bo był przyparty do skał, ja wiosłowałem do tyłu, przygłuchy NZ do przodu - na efekty takiego stanu rzeczy nie trzeba było długo czekać - kolejne uderzenie wody wywróciło nasz ponton i wszyscy znaleźliśmy się w wodzie, a w zasadzie pod wodą.
Ponton przewrócił się na mnie i znalazłem się pod nim. Dwa razy próbowałem zaczerpnąć powietrza pod przewróconym pontonem, jednak zamiast powietrza połykałem tylko wodę. Uciekały cenne sekundy i postanowiłem wypłynąć spod pontonu na otwartą wodę. Jednak i ten manewr niewiele zmienił moją sytuacje. Cały czas byłem pod wodą. Zacząłem już myśleć, że to już koniec. Pierwszy raz w życiu miałem takie uczucie, tyle rzeczy w życiu miałem zamiar jeszcze zrobić... . Nagle odruchowo czegoś się złapałem - na moment otworzyłem oczy i zobaczyłem, że to Nadja - choć cały czas byłem pod wodą zrobiło mi się jakoś raźniej, powróciła nadzieja, że może jakoś się uratujemy. Nie jestem w stanie powiedzieć jak długo byłem pod wodą, ale dla mnie była to wieczność....
W końcu prąd wody rzucił nas na jakąś trochę spokojniejszą wodę i wynurzyliśmy się. Tym razem oprócz wody udało się nam złapać trochę powietrza. Po przepłynięciu kilkudziesięciu metrów woda była na tyle spokojna, że można było w miarę spokojnie oddychać. Nadja puściła mnie i sama zaczęła płynąć do pobliskiego pontonu, skąd rzucono linę w jej stronę i przed kolejnym wodospadzikiem udało jej się dostać do pontonu. Ja tyle szczęścia nie miałem i kolejny odcinek 6 klasy rzeki Trisuli pokonałem wpław. Tu już tak dramatycznie nie było ale i tak trochę wody się napiłem. Po kilku minutach znowu byłem na spokojniejszej wodzie. Zobaczyłem dwa pontony. Zacząłem płynąć do bliższego. Przed kolejnym wodospadzikiem udało mi się dopłynąć do niego i zostałem wciągnięty do środka. Ucieszyłem się, że oprócz mnie są w niej playbojowy NZ, Nadja i zamorzony Chińczyk.
Jak się okazało resztę rozbitków zabrały dwa inne pontony znajdujące się w pobliżu, a naszym płynął tylko nasz kapitan. Dobrze, że do miejsca noclegu było około 1 km i jakoś udało nam się do niego naszym Titanikiem dopłynąć.
Nasze straty:
- 1 wiosło;
- Chińczyk zgubił okulary;
- Nadja miała poobcieraną nogę;
- każdy z naszej ekipy napił się tyle wody, że ...
Na miejscu wszyscy gratulowali nam Extremalnego Raftingu, nasza ekipa została nazwana Extrem Team, a ja Extrem Man, bo jako jedyny pokonałem wplaw dwa wodospadziki (6 klasy - a ile właściwie jest tych klas?). Od Estończyka dostałem weesky do wypicia, a po odebraniu bagażu wypiłem jeszcze trochę wódki żołądkowej (choć pić, to mi się już w ogóle nie chciało...). Mam nadzieje, że żadna ameba, albo inne świństwo mnie nie dopadnie...
Nocleg mieliśmy w namiotach. Reszta ekipy odjechała autobusami, a zostaliśmy tylko: ja, Rosjanki, Chińczycy staruszkowie i w takim składzie przystąpiliśmy następnego dnia do Raftingu. Tym razem woda była spokojniejsza (max 4 klasy) i ekipa doświadczona w bojach dała sobie radę. No nie chwaląc się ja byłem szlakowym tej ekipy... . Nie obyło się jednak bez kąpieli w wodzie. Irina mocno dokuczała naszemu kapitanowi (dobrze, że wreszcie nie mi) i na spokojnej wodzie w ramach rewanżu wrzucił ją do wody. Byłem też tłumaczem, bo z każdym mogłem się dogadać, z Rosjankami to normalka (zacząłem już prawie po rosyjsku myśleć) ale z Chińczykami!!!????
A dziadkowie nadzwyczaj dobrze sobie radzili i okazali się przesympatyczni. Ze mną szczególnie dobrze się dogadywali, bo ich pasją były wyprawy rowerowe i 3 razy już byli w Europie na rowerach (gościu Kanadyjczyk, weteran jakiejś wojny osiadły w Tajlandii, a jego towarzyszka rodowita Tajka - tak więc mam zaproszenie do Tajlandii... a Oni do Polski).
Tak więc szczęśliwie zakończyliśmy rafting i kolejnym punktem naszego programu było safari po Chitawanie. Ale najpierw trzeba było się tam dostać. Nasz przewodnik widząc jak dobrze sobie radziliśmy postanowi poddać nas kolejnej próbie - jeździe na dachu autobusu (w środku nie było już miejsca). Napisze tylko tyle, że osobom ze słabym sercem nie polecam takiej podróży. Zresztą nawet szalone Rosjanki powiedziały - nigdy więcej na dachu. Ja miałem dobre miejsce - na worku z ryżem, więc mój tyłek w miarę dobrze zniósł podróż. Z dachu autobusu te kilkudziesięciometrowe przepaście wyglądają bardziej strasznie niż przez okna ze środka... Ale w końcu po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do jakiegoś miasta skąd do Chitawanu zabrał nas (mnie i Rosjanki) inny przewodnik.
31 października :: o Chitawanie (z Kathmandu)
Jak było na raftingu już wiecie, a teraz napiszę Wam jak było w Chitawanie. Nasz przewodnik okazał się spoko gościem, niedawno miał dużą grupę Polaków i ku mojemu zaskoczeniu mówił trochę po polsku (widać Polaków polubił, za bardzo nie przepadał za to za Rosjanami). Tak więc miałem sprzymierzeńca w walce głównie z Iriną. Hotel, w którym mieszkaliśmy, no niczego sobie, jedzenie niezłe, bardzo dużo zieleni, wokół latało mnóstwo kolorowych ptaków (sporo papug) i jeszcze więcej motyli. Rzeczywiście nazwa Paradise pasowała do niego.
W piątek rano udaliśmy się nad rzekę, aby spłynąć kanu oglądać krokodyle. Nasz przewodnik oczywiście powiedział, że tutejsze krokodyle uwielbiają rosyjskie kobiety, natomiast za polakami nie przepadają, a już tak dużych jak ja, to w ogóle nie mogą nawet połknąć. Kanu okazało się trochę małe i musiałem bardzo uważać, aby robiąc zdjęcia nie doprowadzić do wywrócenia - a krokodyle już czekały... .
W sumie spotkaliśmy kilkanaście sztuk, poza tym sporo różnego rodzaju ptactwa. Płynęliśmy około godziny. Później udaliśmy się do miejsca gdzie trzymano kilkadziesiąt słoni (głównie matki z małymi). Tylu słoni w jednym miejscu, to jeszcze nigdy nie widziałem. Po raz pierwszy w życiu mogłem dotknąć, nakarmić słonia (te małe). Potem udaliśmy się do jakiejś wioski zobaczyć jak żyje tutejsza ludność - jednym słowem nędza z biedą. Zobaczyliśmy jak wygląda ryż, a także marihuana, która jest uprawiana na szeroką skalę w okolicy (nie wiem czy tylko legalnie, ale wszyscy o tym wiedzą).
Potem był obiadek i po południu 3 godzinne safari na słoniach. No, Irina żartowała, że wreszcie będę miał dla siebie odpowiedni środek lokomocji. Okazało się jednak, że na jednym słoniu oprócz przewodnika były jeszcze 4 osoby - dorzucono nam jeszcze gościa z Izraela.
Irina nie miała racji. W czwórkę było nam strasznie ciasno. Mnie przypadło miejsce na tylnej lewej nodze słonia w takim czworokącie (jak na zdjęciach). Nie dość, że było ciasno, strasznie rzucało jak słoń szedł, to jeszcze co kawałek uderzałem, to ręką, to nogą o drewnianą barierkę. Okazało się też, że nasze siedzisko co kawałek przesuwało się na stronę po której siedziałem. Generalnie komfort żaden, ale było ciekawie. Nawet nie wiedziałem, że słonie w tak ciężkim terenie tak dobrze sobie radzą.
Przeprawialiśmy się przez rzeki, bagna. Tylko trochę się bałem, że spadniemy, bo cały czas siedzisko przesuwało się w moją stronę.... Naszym celem było dopadnięcie nosorożca, albo jak się poszczęści, to i tygrysa. W tym celu zaopatrzyłem się w kukri. Udało się nam spotkać 4 nosorożców - jednego nawet całkiem nieźle było widać. Poza tym spotkaliśmy jakieś jelenie i trochę mniejszych zwierzaków. Przed wieczorem wróciliśmy do hotelu. Z ulgą i wieloma siniakami stanąłem na ziemi. Najgorsze jednak, jak się dowiedziałem miało być jeszcze przede mną...
A co? O tym dowiecie się w następnej relacji...
1 listopada :: Kathmandu
Dziś mamy w Polsce 1 listopada, idziemy na groby bliskich, palimy znicze... Ciekawe, że tu w Kathmandu, dziś też obchodzone jest święto - Dzień Siostry i Brata. Wszędzie pełno świec, ludzie tańczą na ulicach, składają sobie życzenia, obdarowują prezentami. Nawet w hotelu przez kilka godzin wyłączono prąd i pozapalano wszędzie świece. Niby podobnie (świece), ale jakże inaczej...
Więcej nie będę dziś pisał, myślę że zdjęcia będą odpowiedniejszą formą przekazu.
2 listopada :: Kathmandu
Obiecałem Wam dokończyć jak było na Safari i czego się tak bardzo obawiałem, co miało być dla mnie straszniejsze niż rafting, jazda na dachu autobusu i jazda na słoniu. Nie wiem czy zgadniecie, ale nie będę Was dłużej trzymał w niepewności i napiszę, że na piątkowy wieczór mieliśmy zaplanowane TAŃCE...
No, Nadja, a w szczególności Irina od rana już się szykowały aby sprawdzić moje umiejętności, a ja kombinowałem jakby tu się wymigać od tych tańców. Pomyślałem sobie, że może by tak ze słonia spaść i zasymulować kontuzję nogi - ale nijak z tego korytka wypaść się nie dało. Tak więc chciał nie chciał wieczorem udaliśmy się jeepem do pobliskiego miasteczka. Nawet nie wiecie jak mi ulżyło, gdy dowiedziałem się, że to dla nas będą tańczyć. Kamień spadł mi z serca (coś mi się obiło o uszy o jakimś trzęsieniu ziemi w tych okolicach, ale nie wierzcie tym doniesieniom, to po prostu kamień spadł mi z serca). Występy były nawet-nawet, niezłe. Szkoda, że nie występowały kobiety.
Po występach wróciliśmy do hotelu. W sobotę rano udaliśmy się na oglądanie ptaków. Była taka mgła, że ledwo co słonia można było dostrzec z 30 metrów, a co dopiero wypatrywać ptaki. Zająłem się więc fotografowaniem rosy na pajęczynach. Później było śniadanko i odwieziono nas na autobus. Ja wróciłem do Kathmandu, a Rosjanki pojechały do Pokhary. Muszę przyznać, że przez te 8 dni spędzonych razem trochę mi było smutno rozstać się z nimi. Polubiłem je nawet.
W związku z pytaniami napiszę coś więcej o Rosjankach - Crazy Women from Russia - to określenie do nich jak najbardziej pasuje. Dlaczego?
Nie znając prawie w ogóle angielskiego wybrały się w tak daleką podróż. Nie wiedziały jak długo ona potrwa. Chciały zwiedzić Nepal, a później północne Indie, aby na koniec dotrzeć na południe tego kraju i spotkać się z Sai Baba. Są wegetariankami, nie pija alkoholu, ale palą papierosy jak lokomotywy. Ja dużo jem słodyczy, ale z Iriną to nie mam nawet najmniejszych szans. Jak sama mówi jak nie ma kawy i słodyczy to ma "Prystup" - może wiecie co to takiego? Najciekawsze jest jednak to jak się poznały. Otóż w balnicy (szpitalu dla osób chorych psychicznie). Irina bardzo dużo pracowała i w końcu zaczęła mieć problemy z psychiką, a Nadja rozstała się z drugim, czy trzecim mężem i też miała dołek psychiczny. Tak więc może dobrze, że nasze drogi się rozeszły...
Od tygodnia, a może nawet i dłużej trwa tu w Kathmandu jakiś festiwal, cały czas coś się dzieje, wszyscy świętują. Ja ostatnie dni spędzam na oglądaniu tego wszystkiego. Robię sobie też rowerowe wypady po Kathmandu i najbliższej okolicy. Jak na razie zrobiłem na rowerze niewiele ponad 100 km - niezła wyprawa rowerowa, co nie! Ale i na rower przyjdzie wkrótce czas.
Fajnie było gdy pojechałem na niedaleko położone wzgórze, gdzie znajduje się taka duża buddyjska stupa, świątynie buddyjskie i hinduskie, a także mnóstwo małp. Spędziłem tam prawie pół dnia przyglądając się jak modlą się wyznawcy hinduizmu i buddyzmu.
Oczywiście nie omieszkałem wszystkiego sfotografować i nagrać. Mam już około 2000 zdjęć na cyfrze, 300 slajdów i około 3 godzin filmu. Na tym wzgórzu spotkałem parę z Polski - wreszcie sobie porozmawiałem w ojczystym języku. Wcześniej sporo porozmawiałem z Niemcami. Jestem, sam ale na samotność nie mogę narzekać. Spotkałem już wszystkich świętych których widziałem 2 lata temu. Przesyłam fotki. Są oczywiście i inni. Szkoda że Św. Mikołaj zgubił gdzieś laskę z kobrami. A taka fajna była...
Jutro chyba wybiorę się trochę dalej za Kathmandu - może nawet przenocuję gdzieś w górach.
A, jeszcze napiszę Wam jak było u fryzjera. Chciałem sobie zrobić fryzurę na mnicha buddyjskiego, czyli zero włosków, ale fryzjer nie chciał mnie tak obciąć. Powiedział, że mi nie będzie do twarzy. Obciął mnie dosyć krótko. Ale najciekawiej było po obcięciu. Zaczął mnie pukać w głowę, to palcami, to ręką. No jak mnie zdzielił otwartą dłonią w czoło, to myślałem, że mu oddam. Ale szkoda mi się zrobiło chłopiny, taki zamorzony... No masaż był niezły... Ale najfajniejsze było to, że po tym masażu z taką roztrzepaną głową mnie puścił. Nawet nie uczesał ponownie. Ot, taka tutejsza moda.
5 listopada :: z Kathmandu, ale nie o Kthmandu
Mamy sobotnią noc, a ja jestem ciągle jeszcze w Kathmandu. Co prawda jutro zamierzam wybrać się do Pokhary, ale póki co obracam się w okolicy stolicy Nepalu. Zwiedzam okolice tego miasta, choć wczoraj wypuściłem się trochę dalej. Może napiszę coś więcej o tym wypadzie do Namo Buddy.
Wczoraj rankiem na rozgrzewkę pojeździłem sobie po Thamelu, a później udałem się na wschód, tam gdzie mnie oczy poniosą. Po przejechaniu kilkunastu km wreszcie wyjechałem ze zwartej, miejskiej zabudowy i znalazłem się pośród pól, lasów i ośnieżonych gór w oddali. Jechało się nieźle, choć lekko pod górkę. Co chwila zatrzymywałem się, aby zrobić jakieś zdjęcia napotkanym przy drodze tubylcom. Na trochę dłużej zatrzymałem się przy grupce wieśniaków pracujących przy zbiorze ryżu. Oczywiście gdzie się nie zatrzymałem, tam zbierała się od razu spora grupka gapiów, a przede wszystkim dzieciaków, które chętnie pozowały do zdjęć - a ja im chętnie zdjęcia robiłem. W miejscowości Banepa myślałem, że uda mi się spełnić jedno ze swoich fotograficznych pragnień - sfotografować Nepalkę podczas czesania włosów. Była tam taka jedna nieprzeciętnej urody, ale jak wyjąłem aparat, to schowała się i na razie muszę szukać innej modelki. Ale co się odwlecze...
Po przejechaniu ponad 40 km opuściłem główną drogę wiodącą do Chin (Tybetu) i zacząłem jeździć po drogach gruntowych. Do Namo Buddy było jeszcze kawałek. Ile?: Jedni mówili, że 2 km inni 15 km - jak się okazało było 8 km do przejechania po wyboistych, kamienistych drogach i pół km niesienia roweru na samo wzgórze, gdzie znajduje się kompleks świątyń buddyjskich.
Same świątynie nie powaliły mnie na kolana, bardziej sama jazda i wnoszenie roweru. Generalnie więcej oczekiwałem od tego miejsca, ale test przed trekkingiem po okolicach Annapurny był całkiem niezły. A jeszcze trzeba było wrócić. Była 16:30 kiedy rozpocząłem odwrót. Miałem superowe widoki na oświetlone ostatnimi promieniami zachodzącego słońca himalajskie szczyty. Przed 18-a robi się już ciemno i wtedy jazda czy prowadzenie roweru po drogach gruntowych nie należy do prostych. Sprężyłem się mocno i przed zapadnięciem zmroku wjechałem na drogę asfaltową. Pierwotnie miałem zamiar wrócić inną droga, ale po zapadnięciu zmroku wolałem jechać trasą, którą już wcześniej znałem. Jazda nocą po Indiach czy Nepalu to też nie lada doświadczenie, przeżycie. Ci nieoświetleni rowerzyści, motocykliści, a niekiedy i samochody ...
Dobrze, że ja miałem światła i miałem jeszcze jedną pomoc - GPS, bez którego na pewno bym się nie odważył wracać nocą do Kathmandu. Co prawda kilka osób, które spotkałem odradzały mi powrót, ale ...
Była obawa czy przepuszczą mnie przez SCP (security check pointy). Nadal w Nepalu przed każdym większym miastem, a nawet wioska są posterunki żołnierzy, którzy sprawdzają przejeżdżające osoby. Turystów przepuszczają bez sprawdzania, ale miejscowym nie przepuszczają. Jak się okazało nawet nocą wyglądałem na turystę i nie przyczepili się do mnie (nic dziwnego skoro jeszcze nie miałem okazji w Nepalu spotkać oświetlonego roweru). Kilka razy o mało nie dostałem zawału, gdy jakaś ciężarówka wyłaniając się z za zakrętu jechała wprost na mnie i nie było gdzie uciekać, bo z boku była kilkudziesięciometrowa przepaść. Wszystko jednak dobrze się skończyło i szczęśliwie około 21 wróciłem do hotelu.
Już w samym Kathmandu bardzo przydatny okazał się GPS, który doprowadził mnie do hotelu z dokładnością kilkunastu metrów. Mam dobrą orientację w terenie, ale nocą po labiryncie indyjskich, czy nepalskich miast ona całkowicie zawodzi.
Odnośnie GPS, to dodam jeszcze, że fajnie było jak go włączyłem w samolocie i wiedziałem, że teraz np. przelatujemy z prędkością 1020 km nad Kabulem... . Jedynie mam wrażenie, że wysokościomierz trochę zaniża wysokość, tak jakby działał na podstawie ciśnienia atmosferycznego (w samolocie pokazywał, że jesteśmy na wysokości 1740 m, a faktycznie byliśmy na ok. 10000m). Jak wróciłem do hotelu, to po raz pierwszy na tej wyprawie poczułem się totalnie wykończony - 120 km, łącznie ok. 3000 m podjazdów (łączna suma wysokości samych podjazdów), kilka km prowadzenia roweru i kilkaset metrów niesienia. Nawet nie chciało mi się umyć a tym bardziej zasiąść do napisania maili.
Dziś mam dzień odpoczynku (względnego). Towarzysko jest całkiem nieźle. Spotkałem dziś dwoje Polaków: chłopak ma rower i przyjechał z Polski przez Rosję koleją transsyberyjską, dalej przez Chiny, gdzie kupił rower i teraz jest w Kathmandu. Pokonał drogę z Lhasy do Kathmandu jeepem i chyba dobrze zrobiłem, że nie pojechałem do Tybetu - niektóre z dróg są tam totalnie zasypane śniegiem, musieli kilka dni czekać na poprawę pogody i jechać jakimiś objazdami. Generalnie pogoda tu sprawia figle: ulewne deszcze pod koniec października w północnych Indiach i południowym Nepalu to rzadkość, tak samo jak i śnieg na drodze z Lhasy do Kathmandu. Już kilka osób powiedziało mi, że o trekingu rowerowym dookoła Annapurny też mogę zapomnieć. Na najwyższej przełęczy (ponad 5400 m npm.) od kilku dni zalega spora warstwa śniegu. Obecnie przełęczy nie da się pokonać nawet pieszo o co dopiero z rowerem. To też anomalia pogodowa. Ostatni raz śnieg w listopadzie (pod koniec) był na tej przełęczy 7 lat temu. Zobaczymy co będzie za kilka dni. Druga osoba jest Polką z Krakowa. Mieszka nawet w tym samym hotelu.
Zastanawiam się nad nowym wariantem powrotu i wysłania roweru do domu. Może zrobię to z Kathmandu (może być taniej niż z Indii). Ale wtedy po wyjeździe do Pokhary musiałbym wrócić tutaj.
Ma to rozwiązanie 2 zalety:
- Mogę sporo rzeczy zostawić w hotelu i wziąć tylko to co będzie mi niezbędne w górach;
- 2. Kilka osób pisało mi abym przesłał inne zdjęcia "panienki z okienka".
Otóż, dziś odnalazłem ją i trochę sobie pogadaliśmy, zrobiłem jej kilkanaście fotek i powiedziała mi, że chętnie wybierze się ze mną na jakąś sesję zdjęciową. Mam też zaproszenie do jej domu. A tak w ogóle, to ma na imię Shina... i przysyłam kilka jej fotek...
No, następne dopiero powinny być fajowe...
6 listopada :: Kathmandu
Jutro wyruszam do Pokhary aby wreszcie wjechać rowerem w góry. Ostatnie dwa dni spędziłem na fotografowaniu ludzi, choć nie tylko. No dobra, przyznam się bez bicia zrobiłem przez te dwa dni ponad 600 portretów. Fajnie było tak stanąć sobie na ulicy i za pomocą teleobiektywu ściągać co ciekawsze twarze. Do tej pory sporo wysyłałem zdjęć kobiet, dziewcząt, to teraz dla odmiany będą faceci. Wśród adresatów tego maila są, jak mi wiadomo panny jeszcze - może któryś z nich wpadnie Wam w oko ;).
8 listopada :: Pokhara
Od wczoraj jestem już w Pokharze. Przyjechałem tutaj busem - na jazdę rowerem szkoda było czasu, lepiej te dni spędzić w okolicy Pokhary. Podroż jak zwykle miałem ciekawą. Znowu mam szczęście do zawierania znajomości z kobietami. Początkowo w busie siedziałem obok bardzo ładnej i sympatycznej Brazylijki z Sao Paulo, której babka była...Polką. Później miałem towarzystwo Australijki.
W Pokharze wreszcie trafiłem na super pogodę (dwa lata temu gór nie było widać a dziś, zresztą sami zobaczycie na zdjęciach). Przez ostatnie 2 tygodnie z widocznością było bardzo kiepsko, ale teraz od 3 dni jest super i oby tak było jeszcze z 5-6 dni.
Pokhara trochę przypomina mi szwajcarskie Zermatt. Tu góruje nad miastem św. góra Machhapuchhare, w Zermatt - Matterhorn. Mam szczęście, że i jedną i drugą dane mi było w tym roku w pełnej okazałości zobaczyć. Pokhara w porównaniu z Kathmandu jest trochę takim sennym miasteczkiem. Jest o wiele bardziej spokojnie, mniej ludzi na ulicach...
W Pokharze częściej spotykam znajomych niż w Łodzi na Piotrkowskiej. Są to ludzie, z którymi spotkałem się już w Kathmandu. A więc znajomy Amerykanin z Kaliforni, który mieszkał w tym samym hotelu co ja, przy okazji raftingu pisałem o dwóch takich fajnych dziewczynach - to też amerykanki z Florydy, mieszkają w sąsiednim hotelu i jak się zgadaliśmy, to właśnie ich ponton mnie wyratował podczas raftingu - z wrażenia nawet ich nie zauważyłem, są jeszcze znajomi Niemcy (strasznie ich dużo tutaj) i Angielka.
Ciekawe, że teraz zawieram dużo znajomości z Amerykanami i co ciekawe, gdy ich się pytam skąd są, to odpowiadają: z Kaliforni, Florydy, Ilinoi... , jeszcze nikt mi nie odpowiedział, że ze Stanow Zjednoczonych. Ciekawe co by było, gdybym ja mówił, że jestem z łódzkiego, albo z łowickiego, ciekawe, kto by wiedział gdzie to jest, skoro sporo osób ma problem ze zlokalizowaniem samej Polski...
Planowałem dziś wjechać rowerem w góry, ale jak to w życiu bywa plany trzeba było zmienić i zrobię to jutro. Dziś sporo czasu zajęło mi załatwienie permitu (pozwolenia za 30 $) na wjazd w górskie rejony Annapurny. Bez tego świstka na pierwszym punkcie kontrolnym by mnie zawrócili (rowerem nie da się uniknąć tych punktów kontrolnych, których jest tu bardzo dużo).
Z otrzymaniem tego permitu były problemy, bo nie wiedzieli, za bardzo, jakie pozwolenie mi dać, ponoć na rower i w te rejony można uzyskać pozwolenie za 10$, ale po dwóch godzinach próbowania załatwienia sobie czegoś takiego straciłem cierpliwość i wiarę w to, że może się to udać i za pośrednictwem biura podroży wykupiłem takie na cały region na 3 tygodnie za 30$.
Po południu zrobiłem sobie małą wycieczkę po obrzeżach jeziora Pewa nad, którym leży Pokhara. Znowu miałem sporo radochy z fotografowania miejscowej ludności pracującej przy zbiorach ryżu lub praniu... i oczywiście fotografowaniu dzieci, które bardzo chętnie pozują do zdjęć. Przed zachodem słońca zrobiłem sobie sesję z górami. Z dachu hotelu roztacza się wspaniały widok na Himalaje. No, zachód słońca był niesamowity. A co będzie się działo, jak wjadę w wyższe partie gór i pogoda się utrzyma (chyba skończą mi się wszystkie karty, klisze, akumulatory...). Szkoda tylko, że podczas transportu autobusowego statyw mi się popsuł...
Tak więc dziś pakuję najpotrzebniejsze rzeczy, reszta zostaje w hotelu i wyruszam na podbój Himalajów.
14 listopada :: wrażenia po trekingu część 1
Wróciłem już z trekingu rowerowego wokół Annapurny. Jak było - ekstra, szkoda tylko, że tak krótko. Ale zacznijmy od początku. Jak już Wam pisałem podroż do Pokhary miałem bardzo ciekawą, najpierw w towarzystwie Brazylijki, później Australijki. Na jednym z postojów spotkałem kilkunastoosobową grupę Polaków (wycieczkę zorganizowaną). Tak się zagadaliśmy, że o mało co, a by mnie autobus zostawił.
W Pokharze po załatwieniu Permitu (pozwolenia na wstęp w rejon Annapurny) wyruszyłem rowerem na kilkudniowy treking po Himalajach. Miałem problemy z wyjazdem z dzielnicy hotelowej leżącej nad jeziorem Pewa Like - co chwila spotykałem jakiś znajomych, a to Polaków, a to Amerykanina z Kalifornii..., w końcu jednak udało się wyjechać i z każdym kilometrem wspinałem się coraz wyżej i miałem coraz wspanialsze widoki na ośnieżone szczyty himalajskie. Interesujące było też to najbliższe otoczenie: wieśniacy pracujący w polu, dzieci bawiące się wokół domostw... . Wreszcie mogłem się w pełni wyżyć na aparatach (podczas 6 dniowego wypadu rowerowego po okolicy Pokhary zrobiłem ponad 2000 zdjęć, w tym ponad 10 rolek slajdów). Miejscowa ludność chętnie pozowała do zdjęć, choć może lepiej by było napisać, że zupełnie nie przeszkadzało im to, że robię im zdjęcia. Zachowywali się zupełnie naturalnie, robili swoje (no może oprócz dzieciaków). W takiej oto sielankowej atmosferze upłynął mi pierwszy dzień rowerowego trekingu.
Wieczorem przed zachodem słońca znalazłem się wśród tarasowych pól, z których roztaczał się jeden z najwspanialszych widoków jakie miałem okazję oglądać, a mianowicie na przepięknie oświetlone promieniami zachodzącego słońca himalajskie szczyty. Od dawna marzyłem aby w takim miejscu się przenocować i z namiotu mieć taki widok. Zjechałem więc z drogi znalazłem odosobniony kawałek płaskiego poletka, zdjąłem sakwy z roweru i zacząłem robić zdjęcia. Tak mnie ta czynność pochłonęła, że nawet nie zauważyłem, że gromadzi się nieopodal mnie grupka tubylców - a wydawało mi się, że jest to odosobnione miejsce...! Jak się okazało w pobliżu przebiegał szlak, którym miejscowa ludność wracała z pól położonych w górach do pobliskiej wioski. Nagle z tłumu podeszło do mnie dwóch małych chłopców i zaczęło oglądać rower, sprzęt fotograficzny... O dziwo znali trochę angielski i zaczęli wypytywać, o to gdzie mam zamiar spać. Wobec zaistniałej sytuacji stwierdziłem, że nocleg tutaj nie jest najlepszym pomysłem i powiedziałem, że jeszcze nie wiem gdzie będę nocował. Oni tylko na to czekali i zaraz zaoferowali się, że mnie zaprowadzą do pobliskiego hotelu. Ale oczywiście nie ma nic za darmo, będę musiał im za to zapłacić.
Spakowałem cały mój dobytek na rower i przez cala drogę targowaliśmy się o to ile mam im zapłacić. W końcu poddałem się i zgodziłem na proponowaną przez nich kwotę, nic nie udało mi się utargować i miałem im zapłacić po 5 rupii (dobrze, że nic nie utargowałem, bo miałbym nie lada problem, gdyż 5 rupii jest najniższym banknotem, a na monetach, to ja się zupełnie nie znam - są bowiem na nich tylko nepalskie cyfry i napisy, dodam jeszcze, że 1$ = około 70 rupii, czyli dostali po około 25 groszy). Jak się zgodziłem to proponowane przez nich warunki, to z tej radości nawet zaczęli mi pomagać pchać rower. Gdy dotarliśmy do hotelu dałem im 10 rupii. Dobrze, że współwłaścicielka hotelu rozmieniła ten banknot na dwa po 5 rupii i każdy miał swoja kasę. Dodatkowo dostali jeszcze po 10 polskich groszy - tak zadowolonych dzieciaków, to chyba jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Jak niewiele do szczecią potrzeba....
W hotelu było nawet całkiem nieźle, lepiej niż w Pokharze i nocka kosztowała 100 rupii (a więc około 5 zł). Następny dzień podobny był do poprzedniego. Dużo jazdy rowerkiem i fotografowania. Na uwagę zasługują dwa wydarzenia. Raz przystanąłem aby zrobić zdjęcie kobietom zbierającym jakieś rośliny. Bardzo się zdziwiłem, gdy jedna z nich podeszła do mnie i pokazała mi ropiejącą ranę na palcu. Początkowo nie wiedziałem co począć, ale po chwili sięgnąłem po moją apteczkę i zdezynfekowałem ranę. Nałożyłem jakąś maść z antybiotykiem i owinąłem plastrem. Dałem też trochę maści na później - tak to jest, jak w kraju na jednego pracownika służby zdrowia przypada około 100 szamanów... I znowu zobaczyłem radość i wdzięczność w oczach tej kobiety.
Drugim razem miałem zamiar skorzystać w jakimś ustronnym miejscu z toalety (jakiś przydrożnych krzaków). Postawiłem rower i zacząłem podążać ku temu miejscu, aż tu nagle patrzę, a tu jakiś gościu w wełnianej czapce pędzi na motocyklu i zatrzymuje się przy moim rowerze, poczym krzyczy po polsku do mnie. Okazało się, że był to jeden z tej grupy Polaków, którą spotkałem w drodze do Pokhary. Wypożyczył motor i udał się na wycieczkę po okolicy. Rozpoznał mój rower i zatrzymał się aby trochę pogadać. A że też nie miał kiedy.... Czasem w najdziwniejszych okolicznościach można spotkać rodaków i to niemalże na końcu świata.
Po przejechaniu ponad 60 km (od Pokhary) skończyła się droga asfaltowa, a zaczęła gruntowa. I tu dopiero zaczęła się jazda na całego. Jechałem w górę rzeki Kali Gandaki (jedna z większych rzek w Nepalu, ma duże znaczenie religijne, tak jak Ganges w Indiach, nadal praktykowany jest w tym rejonie proceder palenia zwłok i wrzucania prochów do rzeki).
Wieczorem drugiego dnia trekingu dotarłem do miejscowości Beni. Ale żeby tam się dostać trzeba było pokonać Security Check Point. Wjeżdżając do Beni jak zwykle miałem zamiar minąć SCP bez zatrzymywania się, a tu nagle wyskoczył przede mnie jakiś żołnierz z karabinem w ręku i nie pozwolił dalej jechać. Okazało się, że był to punkt, gdzie należało okazać się Permitem. Po okazaniu tego dokumentu, wpisaniu się do wielkiego zeszytu, odpowiedzi na kilka pytań dotyczących przebiegu podróży: czy nie miałem żadnych problemów itp. (generalnie chodziło im o to czy nie spotkałem czasem Maoistow, którzy ponoć zaczęli w tym rejonie grasować) zostałem wpuszczony do wioski. Panowie żołnierze okazali się na tyle uprzejmi, że dali sobie zrobić zdjęcie i nawet zrobili sobie zdjęcie ze mną (szkoda tylko, że akurat wiatr zawiał i w powietrzu było dużo piachu).
15 listopada :: Totalna klapa...
Totalna klapa... jeśli chodzi o kobiety, w innych kwestiach zresztą też nie lepiej... No dziś to się trochę, delikatnie mówiąc, podenerwowałem. Wszystko nie idzie mi tak jakbym tego chciał. Cały czas jakieś przeszkody...
Jestem w Kathmandu i organizuje sobie wysyłkę roweru. Niby prosta sprawa, ale jak dochodzi do szczegółów, to zaczynają się komplikacje. W hotelu polecono mi biuro jakiegoś kuzyna jednego z pracowników. Dla mnie ma być super tanio i prosto. I rzeczywiście, jak wstępnie mi powiedziano 1 kg kosztuje poniżej 4$, ale jak to zwykle bywa diabeł tkwi w szczegółach. Jak się dowiedziałem w tym przypadku istotne są wymiary paczki - oplata jest nalicza od objętości paczki. Stwierdziłem, że paczka 120 x 80 x 30 cm będzie w sam raz na rower i bagaż. Dla takiej paczki opłata wyszła coś około 180$ i co najważniejsze mogę załadować łącznie do 48 kg (do tej wagi, cena ta sama). Do tego dochodzi jeszcze opłata za pudlo i za obsługę (załatwienie formalności, zawiezienie bagażu na lotnisko...). Łącznie całość miała kosztować ok. 240 $, a więc trochę więcej niż proponowało inne biuro za 25 kg. Pomyślałem sobie czemu nie. Właduję większość rzeczy do pudla i z leciutkim plecakiem wrócę do Delhi. Zgodziłem się, zapłaciłem zaliczkę i przed chwilą wróciłem z biura, gdzie miałem okazję zobaczyć pudło na rower. No dosłownie ręce mi opadły - to nie pudło, tylko, że się tak wyrażę "drewniana trumna" ważąca ponad 20 kg. A ja myślałem, że będzie to jakieś tekturowe pudełko ważące może ze 3, max 5 kg. Przy tych założeniach myślałem, że będę mógł przewieść ze 40 kg bagażu i na to konto kupiłem kilka cięższych, większych rzeczy. Ciekawe ile teraz mi policzą za te dodatkowe (ponad 48 kg) kg?
Swoja drogą, to nigdy bym nie przypuszczał, że dla ważącego 16kg roweru potrzebna do przewozu będzie skrzynia ważąca o kilka kg więcej niż sam rower. W Nepalu jednak wszystko jest możliwe. Jutro mam wysłać rower to wszystko się okaże.
Dziś złapałem pierwszą gumę i pewnie nie będzie mi się chciało łatać dętki (zresztą mam tylko dwie łatki). Nie pisałem Wam o tym (wiedziała o tym tylko jedna osoba) ale moje wszystkie części zapasowe od roweru zostały w Polsce. Mam przy sobie tylko 2 łatki i 7 szprych, które zawieruszyły się z innymi rzeczami. Może nawet ten fakt przechylił szalę, że nie wyruszyłem do Tybetu. Nie pisałem też Wam o tym, że gdybym zdecydował się na ten Tybet za 600$, to miałbym towarzystwo dwóch gości i przewodnika (musiałbym jeszcze coś dopłacić), ale co to za wyprawa z przewodnikiem. Ale jak się dowiedziałem ekipie tej nie udało się na rowerach przyjechać do Kathmandu. Gdzieś na trasie trochę mocniej posypało śniegiem i musieli wracać jeepami jakąś inną, okrężną drogą. Zresztą, podobno i w wyższych partiach rejonu Annapurny też sypnęło. Dobrze, że ja wstrzeliłem się idealnie w okres dobrej pogody.
Kolejna porażka to Shina. Byłem dziś u niej w sprawie tej sesji na Durbar Squerze - coś zaczyna kręcić, ma się spytać brata czy może pójść ze mną na odległy o 150 m plac zrobić kilkadziesiąt zdjęć. A moja siostra o nic nie pyta się mnie o pozwolenie...
A jeśli chodzi o ten plac, to znowu mnie wkurzyli. Teoretycznie, aby na niego wejść trzeba wykupić bilet za 200 rupii. Jeśli chce się więcej niż raz być na tym placu, to teoretycznie trzeba pójść do jakiegoś biura ze zdjęciem oraz tym biletem i wydadzą długoterminową wejściówkę. Ja kilkanaście razy byłem na tym placu bez okazywania tego biletu, raz czy dwa razy chcieli ode mnie bilet, to pokazałem im ten stary i było wszystko OK. Dziś jeden ze strażników do mnie się przyczepił, że powinienem mieć wejściówkę ze zdjęciem - ja zacząłem z nim dyskutować, że po co ta wejściówka skoro można bez problemu wejść bez żadnego biletu bocznymi ulicami. Skoro tak, to zabrał mi ten stary bilet i powiedział, żebym spróbował wejść na Durbar Square. I co się okazało, że na znanych mi wjazdach wystawili strażników i udowodnili mi, że jednak nie jest tak łatwo (innych turystów nie kontrolowali, tylko mnie).
A tak w ogóle, to dziś przez pół dnia pół miasta nie miało prądu, a jak był prąd, to nie można było korzystać z Internetu. Teraz jest i jedno i drugie. Co za szczęście...
Muszę przyznać, że zaczyna mnie to wszystko już trochę męczyć, irytować. Chyba wynika to z faktu, że już w zasadzie rowerowa część wyprawy się zakończyła a pozostało wysłanie roweru i powrót do Polski. Jeszcze może jeden ciekawszy dzień w Waranasi.
Nie mam dziś nastroju na dokończenie opisu trekingu wokół Annapurny. Zrobię to jutro, może będę w lepszym nastroju.
16 listopada :: dokończenie trekingu
Trochę boli mnie lewa kostka, mam trochę poobijaną głowę i kilka siniaków na udach, a dlaczego, nawet pewnie się nie domyślacie.
A teraz dokończę może jak było na trekingu w rejonie Annapurny i wszystko się wyjaśni. Skończyłem na tym jak dotarłem do SCP w Beni. Trochę się dziwnie poczułem, gdy żołnierze zaczęli mnie dotykać i mówić, że jak taki duży, silny, że im przydali by się tacy żołnierze. Trochę mniej wkurzające było, gdy dzieciaki być może pierwszy raz w życiu widziały gościa w spodenkach kolarskich z lycry. Prawie każde z nich chciało dotknąć spodenek a przy okazji niektóre z nich szczypały mnie. Stąd te siniaki na udach.
Guzy na głowie, to przez moja nieuwagę. Zarówno w hotelach, w których spałem, jak i innych obiektach, w których bywałem wszelkie drzwi były na gościa, może 170 cm wzrostu i często zawadzałem głową o futryny. W Beni nocowałem w hotelu za 2$ - standard celi więziennej i do tego brakło jeszcze wody, a ja cały brudny i oblepiony kurzem byłem. Z racji braku jakichkolwiek rozrywek w hotelu udałem się wieczorem na zwiedzenie wioseczki. Szczerze powiedziawszy to nie było za bardzo co zwiedzać i podziwiać. Było za to sporo ciekawych twarzy do fotografowania, szczególnie dzieciaków. Chodziłem sobie tak bez celu i robiłem zdjęcia dzieciakom - niezła frajda. Oczywiście po zrobieniu zdjęcia pokazywałem je modelowi. Takie fajne nepalskie dzieciaki. Nim się spostrzegłem a zaczęła mnie otaczać coraz większa grupka dzieciaków.
Fotografowanie stało się coraz trudniejsze. Gdy tylko zwróciłem obiektyw w stronę jakiegoś dzieciaka, to od razu zamiast jego twarzy widziałem ręce, nogi, kije czy cały tłum innych dzieciaków. Szczególnie zaczął denerwować mnie jeden chłopiec, który cały czas wymachiwał mi przed obiektywem kijem. Po kwadransie spaceru otaczało mnie już ze 30 bachorów. Nie mogłem swobodnie już się przemieszczać. Te małe potworki były dosłownie wszędzie. Gdy wróciłem biegiem do hotelu snuło się za mną może z 50 małych potworków. Kobieta z hotelu musiała przepędzać je miotłą. Jeszcze w pół godziny po powrocie do hotelu przed jego wejściem koczowało kilkanaście małych potworków. Byłem więc uziemiony i nie mogłem wyjść z hotelu.
Z Beni udałem się dalej w górę biegu Kali Gandaki. Na tym odcinku praktycznie już zanikł ruch samochodowy, a zaroiło się od karawan mułów. Doczepiłem się nawet do jednej z nich na trochę. Jazda stawała się coraz trudniejsza. Miejscami trzeba było prowadzić rower. Sporą frajdę sprawiało mi pokonywanie strumieni, które przecinały drogę. Niekiedy miały one nawet ze 3 czy 4 metry szerokości i woda dochodziła do sakw. Zawsze po takiej przeprawie miałem wodę w butach (Shimanowskie z SDP, choć w górach sporadycznie wpinałem się w pedały). Im dalej, a co za tym idzie i wyżej, tym coraz więcej było trudnych odcinków. Miejscami trzeba było nieść rower.
Im bardziej oddalałem się od przyczółków cywilizacji, tym spotykałem bardziej zadumanych, zamyślonych ludzi. Coraz więcej też było chorych, kalek. Ludzie rzadko się uśmiechali.
Dojeżdżając do pierwszego dłuższego odcinka, gdzie trzeba było nieść rower spotkałem bardzo zamyśloną dziewczynkę. Zrobiłem jej kilka zdjęć. Zdawała się mnie zupełnie nie dostrzegać. Dopiero po pokazaniu jej zdjęcia zaczęła zwracać na mnie uwagę. Po zniesieniu roweru zerknąłem na kamienne schody, które pokonałem. Pomyślałem sobie fajnie by było gdyby ta dziewczynka na nich usiadła. Podszedłem do roweru i jeszcze raz obejrzałem się za siebie - siedziała tam, gdzie bym sobie tego życzył. Rzuciłem rower i wdrapałem się po schodach aby zrobić jej kilka zdjęć. Znowu zdawała się mnie nie zauważać. Znowu zszedłem do roweru i wróciłem do niej z paczką ciastek. No dopiero teraz mnie zauważyła i w jej oczach zawitała radość. Po pokonaniu, może 200 metrów, natknąłem się na samotną chatkę, w której bawiło się czworo dzieci. Jedna z dziewczynek była pewnie chora - jej twarz, oczy były bardzo spuchnięte.
Raz spotkałem dwie "postrzelone" dziewczyny na motorze. Chciały spróbować jak się jeździ na moim rowerze, ale za bardzo im to nie wychodziło, bo stroje im przeszkadzały. W drodze powrotnej spotkałem je w swoim domu. Ale się ucieszyły. Pokazałem ich matce ich zdjęcia. Bardzo chciały abym im wysłał te zdjęcia, więc wymieniliśmy się adresami. Ja dałem im jedną z widokówek z moich poprzednich wypraw - gdy jedna z nich zobaczyła moje zdjęcie aż westchnęła z zachwytu - nie mogła uwierzyć, że to ja. Teraz już wiem dlaczego przestałem mieć powodzenie u kobiet - bo przestałem się golić. Ot tak sobie postanowiłem, że do końca wyprawy nie będę się już golił.
Kolejną nockę spędziłem znowu w hotelu i znowu byłem jedynym gościem. O tej nocy to długo nie zapomnę. A wszystko rozpoczęło się tak niewinnie. Podjechałem do jakiegoś domku z napisem ghest house i spytałem się czy mogę się przenocować. Kobieta odpowiedziała, że tak ale nie w tym hotelu, tylko w lepszym i zaprowadziła mnie do niego.
Bardzo sympatyczna kobitka, cały czas się śmiała. Jak się okazało, była nauczycielką w pobliskiej szkole. Trochę mnie zdziwiło, że nigdy nie słyszała o takim kraju jak Polska (może akurat nie uczyła geografii?). Bardzo ją bawił fakt, że ja jestem taki duży, gruby..., cały czas się z tego śmiała. Mówiła, że trudno spotkać Nepalczyka takiej postury jak ja. Zamówiłem sobie jakąś kolacyjkę, ale ona zamiast mi zacząć ją przygotowywać, to cały czas rozmawiała ze mną i się śmiała. W końcu wzięła się do roboty. Po godzinie jedzonko było gotowe i gdy zostało podane do stołu, to akurat zgasło światło. Zaczęła się robić atmosfera iście jak z dobrego horroru. Sprawiająca wrażenie opustoszałej wioska, pusty hotel, a obok niego szwęda się jakiś upośledzony, kaleki starszy gościu z kijem, wydający tylko nieartykułowane odgłosy. Gaśnie światło, i jeszcze ta nauczycielka ciągle śmiejąca się i zadowolona z tego że jestem taki duży. Gdzieś kiedyś wyczytałem, że ponoć zdarzają się jeszcze przypadki składania bogini Kali ofiar z ludzi, najczęściej z samotnie podróżujących turystów - czyżby mnie miał spotkać taki los...
Kolacje zjadłem przy blasku świec i świetle księżyca (była na dodatek pełnia i jutro ma być 13 listopada i ta 13 z kolei wyprawa - co za dziwny zbieg okoliczności...). Znowu nie dane mi też było się umyć. Poszedłem więc spać, a nauczycielka życzyła mi słodkich snów. Ale nie mogłem, mimo silnego zmęczenia, zasnąć. I jeszcze co chwila przechodzący pod moimi oknami, ten wydający dziwne odgłosy gościu z kijem - jego cień padający na moje okna wyglądał przeraźliwie.
Zacząłem słuchać muzyki i w końcu usnąłem. Nagle znalazłem się w Łodzi, tak jakby naprzeciw Teatru Wielkiego. Zobaczyłem moich kumpli i zacząłem iść do nich. Nagle podbiegło do nich kilku gości z bejzbolami i porządnie ich skatowało. Chciałem im pomóc, ale nagle znalazłem się wewnątrz hotelu. Bejsbolowcy zaczęli mnie gonić. Wyszedłem bocznym wyjściem i znalazłem się gdzieś wśród pól. Nie wiedziałem gdzie jestem (i GPSa też nie miałem). Stwierdziłem jednak, że trzeba iść na północny wschód. W końcu doszedłem do domu, w którym kiedyś mieszkałem. Wszedłem do niego i zobaczyłem prawie 2 lata temu zmarłą moją babcie. Była jak we mgle, ciało jakby już trochę rozłożone. Powiedziała mi, żebym niczego się nie obawiał, że wszystko będzie dobrze i że myśli o nas (czyli rodzinie). Wyciągnęła rękę aby mi coś dać i w tym momencie ...(do drzwi załomotała nauczycielka - chciała mi powiedzieć, że włączyli światło). Uf dobrze, że to był tylko sen...
Ale znowu nie mogłem zasnąć. Ciekawe, że podczas wypraw bardzo często mam sny i je pamiętam. O innych snach nie będę już pisał.
Rankiem przywitała mnie znowu ta cały czas śmiejąca się nauczycielka. Zrobiła śniadanie, trochę znowu pogadaliśmy. Po raz pierwszy spotkałem się z tym, że nie chciała ode mnie pieniędzy za nocleg, a tylko za jedzenie. Zostawiłem jej mniej więcej taką kwotę jaką bym musiał zapłacić na nocleg. Wymieniliśmy się adresami i pojechałem dalej. Droga stawała się coraz trudniejsza. Coraz częściej musiałem nieść rower. Pogoda coraz bardziej się pogarszała. Ale to dobrze się składało, bo mniej szkoda było opuszczać te przepiękne strony. Góry zostały skryte w chmurach. W końcu postanowiłem zostawić w jakimś domku moje bagaże i tak sobie pojeździć bez obciążenia (nawet bez aparatów). To zupełnie inna jazda. I nawet niesienie roweru nie sprawia zbyt dużej trudności. Zboczyłem z drogi do Jomoson (nie dojechałem do tej miejscowości ale byłem już niedaleko) i starałem wjechać jak najwyżej. Udało mi się osiągnąć wysokość ok. 3200 m npm (a miało być ponad 5300) i zawróciłem spowrotem. Muszę przyznać, że do Beni z biegiem Kali Gandaki jechało się całkiem nieźle. Z Beni do Pokhary wróciłem już autobusem. Tym razem obok mnie siedział jakiś staruszek.
Zdziwiło mnie też to, że kazano mi wysiąść z autobusu na SCP - musiałem udać się do Panów policjantów i wojskowych okazać paszport, pozwolenie, wpisać się w zeszyt i dopiero mogłem wrócić do autobusu.
Podsumowując mój 6 dniowy rowerowy treking wokół Annapurny: Zrobiłem ponad 100 km z liczącej 240 km trasy i to ten najłatwiejszy odcinek. Kupiona przeze mnie mapa rowerowa zakłada, że cały treking można zrobić w 9 dni. Może i bez żadnych bagaży jest to możliwe, ale bardzo trudne do wykonania. Może gdybym nie miał sakw i aparatów (nie traciłbym czasu na robienie zdjęć) może w tym czasie bym się zmieścił. Z sakwami (jeszcze z takim obciążeniem jakie ja miałem - ok. 30 kg) wydaje mi się po obejrzeniu zdjęć tego najtrudniejszego odcinka prawie niewykonalne - objechanie rowerem Annapurny (pomijając fakt, że kiedy ja byłem w tym rejonie przełęcz była zaśnieżona i niedostępna nawet dla ruchu pieszego.
A jak wygląda podejście na sama przełęcz: na stoku o nachyleniu ok 45 stopni jest prowadzona trawersem trasa po kamieniach o szerokości ok 20 cm. Tak więc człowiek się na niej zmieści ale na rower nie ma już miejsca i trzeba go cały czas nieść (w moim przypadku byłoby to ok 50 kg). Z całą pewnością taki treking rowerowy wokół Annapurny jest o wiele większym wyzwaniem niż pokonanie odcinka Lhasa - Kathmandu. Co ciekawe podczas tych 6 dni nie spotkałem ani jednego rowerzysty (nawet bez sakw), choć wokół jeziorka Pewa jeździło ich bardzo dużo. Może następnym razem...
Z Pokhary do Kathmandu wróciłem autobusem. Obok mnie siedział wysuszony Nepalczyk. Góry skryte były w chmurach. Miałem niezłego farta, że idealnie wstrzeliłem się w okres super pogody.
18 listopada :: Kathmandu
Dziś za godzinę wyruszam autobusem do Delhi. Powinienem tam dotrzeć w niedzielę rano. W nocy z poniedziałku na wtorek wylatuję przez Moskwę do Warszawy. Napiszę jak odbyło się wysłanie roweru. Jak się okazało, to nie jest taka prosta sprawa. We wtorek wieczorem zrobiono trumnę na rower. No, trochę mnie wkurzyli tą skrzynią - była mowa o jakiejś lekkiej skrzyni ze sklejki, a nie o takim gruchmole, ważącym ponad 20 kg (może nawet i 25). Nie zmierzyłem dokładnie jej i przez noc zastanawiałem się czy rower się do niej zmieści. W tekturowe pudło, gdy wkładałem rower, to boczne ścianki można było odginać - w trumnie te numery już nie przechodzą.
Rano w środę zaprowadziłem rower z bagażami do biura i przez niecałą godzinę rozłożyłem go na części i spakowałem do trumny. Okazało się, że trumnę zrobili trochę szerszą niż chciałem i nie było problemów z upakowaniem wszystkiego. Zamiast 30 cm miała ponad 36. Okazało się, że według tych wymiarów mogę załadować do pudła 60 kg (łącznie z trumną). Ile załadowałem tego się nie dowiedziałem, bo ich waga kończyła się na 50 kg.
Napiszę teraz jak się wylicza to wszystko i ile to kosztuje:
1. Wariant 1 (mój) - skrzynia o określonych wymiarach
Na podstawie wymiarów oblicza się nominalną wagę skrzyni - czyli wysokość x szerokość x grubość (w cm) i to dzieli się przez 6000
Otrzymuje się liczbę, która oznacza ile kg może zawierać skrzynia i za każdy kg płaci się 3,5$.
2. Wariant 2 - kształt nieokreślony - jakieś worki...
Tu płaci się za wagę - coś ponad 5$ za 1kg
Do tego dochodzi jeszcze oplata za wykonanie skrzyni, opłata dla firmy, ubezpieczenie, opłaty na lotnisku (ew. łapówki). Miało mi wyjść, według ich wyliczeń, coś koło 20000 rupii (pierwotnie miało wyjść max 17000). Teraz pozostało zawieść skrzynie i wysłać. Okazało się to trudne, bo na lotnisku był strajk. Może wieczorem zaczną pracować. Po południu poszedłem do biura, powiedzieli mi, że jest szansa na to, aby wysłać paczkę. Pojechaliśmy na lotnisko. Przy wjeździe kontrola policji i wojska.
Miejsce wysyłania paczek przypominało mi dawne GS, czy może jakieś punkty skupu produktów rolnych. Pełno skrzyń, paczek, worków, jeden wielki chaos, ludzie chodzą po paczkach, workach (może dobrze, że mam skrzynię). Aby wysłać rower bez kolejki, a była duża przez ten strajk, trzeba było dać w łapę. Otworzono skrzynie, sprawdzono co w niej jest, zamknięto i zaplombowano. Okazało się, że waży 65 kg czyli wysyłka kosztowała mnie prawie 24000 rupii (około 70 rupii 1$) - czyli całkiem nieźle. Oby tylko doszła, bo w tym bałaganie, to mam co do tego wątpliwości. Ma być na Okęciu 25-26 listopada.
Miałem zamiar rano w czwartek wyjechać z Kathmandu do Waranasi, ale przez to wysyłanie roweru zmieniłem plany. Powiedzieli mi, że lepiej żebym został ten jeden dzień. Wtedy będą już wiedzieli jaki nr będzie miała paczka i czy wszystko jest OK, bo przez ten strajk...
Tak więc nie pojadę do Waranasi, a jadę do Delhi.