Tego samego dnia wykoleił się pociąg z Warszawy do Katowic i nie było wiadomo, czy nie wpłynie to na nasz przejazd, jednak po 14-godzinnej podróży dotarliśmy do Katowic z jedynie 4-godzinnym opóźnieniem (bywało już gorzej). Dobrze, że zaplanowaliśmy odpowiedni zapas czasu przed odlotem do Madrytu.
W Katowicach uzupełniam braki w urowerowaniu, kupując kask, zapasowe szprychy, oświetlenie - tak, do wyprawy życia nie jestem przygotowany w 100 %, ale wtedy przecież byłoby nudno. Nie ma to jak poszukiwanie zapasowych części na środku pustyni, gdzieś w obcym kraju...
O 12 wsiadamy do autobusu na lotnisko (wcześniej szukaliśmy go z Anią po całym mieście, bo dworzec w Katowicach jest w remoncie, a oznaczenia są typowo polskie, czyli takie, z których nic nie wynika). Po niecałej godzinie jesteśmy w Pyrzowicach. Romek ma dla mnie wymarzony karton na rower, pakujemy się i odlatujemy do Madrytu.
Stolica Hiszpanii przywitała nas piękną, słoneczną pogodą i temperaturami powyżej 30 stopni.
Nasz samolot miał ponad godzinę opóźnienia, a przenoszenie kartonów z rowerami i sakw między lotniskiem, kolejnymi stacjami metra, a naszym hostelem trwało ponad 3 godziny. Nasz hostel, (a raczej schronisko młodzieżowe) z zewnątrz wyglądał przyzwoicie, jednak nasz 4-osobowy pokój przypominał celę o powierzchni 7 m2 z 4 pryczami (2 łóżka piętrowe) i przejściem o szerokości 70 cm. Ania spała w osobnym pokoju dla dziewczyn i miała tylko nieco więcej przestrzeni.
Jakimś cudem tak ograniczona przestrzeń wystarczyła na pomieszczenie kartonów od rowerów (niektóre wisiały pod sufitem), niezliczonej ilości sakw i bambetli wszelkiej maści.
Wieczorem wyszliśmy na piwo do pobliskiej cervecerii (piwiarni), zahaczając jeszcze o McDonalds'a, w którym ja z racji potwornego brudu na podłodze i generalnej awersji do śmieciowego żarcia nie miałem ochoty niczego próbować.
Madryt :: 14.08.2011
Do południa składamy rowery wypakowane z kartonów, następnie zwiedzamy miasto, odbywając rundę honorową wokół Plaza Mayor. Szybko okazuje się, że - tak kazał mi napisać Romek -sz moje koło, tak jak i cały rower - jest nieprzygotowane do wyprawy. Ułamany konus i zapieczona oś nadawały się do wymiany, chociaż ja pewnie przejechałbym z ich pomocą całą trasę wokół jeziora Titicaca. Romek wziął się za naprawę, twierdząc, że będzie Pan zadowolony, jednak brak zapasowych części zmusił nas do poszukiwania sklepu rowerowego. W informacji turystycznej skorzystaliśmy z darmowego internetu (naszego hostelu nie wyposażono jeszcze w tak nowoczesne media), spisując adresy sklepów rowerowych oraz marketów Lidl (to jeszcze pozostałość po naszej zeszłorocznej wyprawie). Udało się w końcu znaleźć świetny sklep rowerowy dzięki pomocy Polaka, pracującego w wypożyczalni rowerów. Po sjeście pojechaliśmy w okolice Estadio Santiago Bernabeu (stadion Realu Madryt), gdzie urządzono nam huczne powitanie. Tysiące kibiców skandowało: Titicaca, Titicaca! Wszystko to uwieczniliśmy na zdjęciach. Ponoć po naszym odjeździe obrzucili jeszcze kamieniami autokar FC Barcelony, ale w tym już nie maczaliśmy palców. W hostelu oglądaliśmy wraz z innymi skazańcami mecz o superpuchar Hiszpanii: Real - Barcelona, zakończony niesprawiedliwym remisem 2:2.
Madryt :: 15.08.2011
Miasto wypełniło się ubranymi na kolorowo grupami z całego świata, przybyłymi na Światowe Dni Młodzieży 2011. Czatowanie na wolne ławki w parku (po uprzednim zjedzeniu arbuza) zakończyło się sukcesem i zasłużona sjesta stała się faktem. Próbowaliśmy po raz kolejny zamówić przez internet bilety na autokar z Limy do Arequipy, niestety transakcja została przerwana i mimo, że pieniądze wyszły z naszego konta, ani potwierdzenia, ani biletów nie było.
To już kolejny z rzędu świąteczny dzień podczas naszego pobytu w Hiszpanii, wszystkie sensowne (czyt. tanie) sklepy są więc zamknięte. Musimy znowu zadowolić się makaronem z sosem ze sklepu od Azjatów (którzy z zasady nie obchodzą żadnych europejskich świąt - oni walczą o przetrwanie, liczy się każdy grosz). Gdyby nie nieoceniona grzałka Romka, nie byłoby ani naszego spaghetti, ani zupy Knorr chłopaka z Meksyku (spał w tym samym schronisku), którego Romek uświadomił, że lepiej, jeśli nie będzie jej przelewał z naszego garnka do płaskiego talerza.
Wieczorem postanowiliśmy sprawdzić, dlaczego Hiszpanie tak lubią jeść tuż przy ulicy, zamówiliśmy więc piwo z patatas bravas i w wesołych nastrojach wróciliśmy do hostelu.
Madryt :: 16.08.2011
Beztroskiego wypoczynku w Madrycie ciąg dalszy. Powoli zaczynamy się tu nudzić, miasto jakoś nas nie przekonuje. Po raz kolejny zwiedzamy te same miejsca, długo odpoczywamy w parku, w końcu udaje nam się zrobić porządne zakupy i najeść się za 3 ostatnie dni. Wieczorem wyruszamy na kolejną rundę zwiedzania, spotykamy na Plaza Mayor Polaków pracujących przy ŚDM w roli wolontariuszy, chwilę z nimi rozmawiamy, po czym udajemy się w stronę areny walki byków. Wracamy do hostelu o 3 nad ranem, o 9 trzeba wstać i się pakować. Jutro w końcu lecimy na drugą półkulę!
Madryt :: 17.08.2011
Dzisiaj o 23 wylatujemy do Sao Paulo i dalej do Peru! Po śniadaniu pakujemy się więc, wynosząc nieskończoną ilość bagażu z naszego pokoju. Czy na pewno wszystko zmieści się w jednym samolocie? Obsługa hostelu zachodzi w głowę, jak to wszystko mogło się zmieścić w tak małym pokoju. Polak potrafi! Skręcamy rowery i wyruszamy z sakwami w stronę lotniska, kartony zostawiając w hostelu. Mamy 3 godziny żeby je odebrać, w przeciwnym razie zostaną wyrzucone. Dotarcie na lotnisko na rowerach nie jest jednak proste. Trochę kluczymy, ostatecznie decydujemy się kilka finalnych kilometrów pokonać na drodze szybkiego ruchu, przechodzącej w autostradę. Nie jest to zbyt przyjemne, ale dzięki temu szybciej docieramy do celu. Łączny dystans od hostelu wyniósł aż 26 kilometrów.
Na lotnisku zostawiamy nasze bagaże, ja z Romkiem wracamy do hostelu, a reszta ekipy przygotowuje bagaże do zapakowania. Docieramy do hostelu, odbieramy nasze kartony, ja robię jeszcze zakupy w Lidlu, po czym udajemy się na lotnisko.
Nasz obóz na lotnisku jest imponujący. Można by powiedzieć, że zajęliśmy połowę terminala nr 1. Bardzo dokładnie się pakujemy, tak długo, aż każdy będzie miał po 2 torby 23-kilogramowe oraz bagaż podręczny 5 kg. Niestety okazuje się, że i tak nie obędzie się bez dopłaty. Nasze rowery przekraczają bowiem limity wymiarów brazylijskich linii TAM i musimy dopłacić po 82 Euro od osoby. Trochę to boli nasze portfele, ale nie ma rady. W końcu udaje się uzbierać odpowiednią kwotę i wsiadamy na pokład całkiem wygodnego Airbusa A 330.
Sao Paulo - Lima :: 18.08.2011
Już dzisiaj będziemy w Peru! Najpierw jednak lądujemy w Sao Paulo w Brazylii i szybko udajemy się do terminala 1. Podczas porannej wizyty w toalecie, sprawdzamy czy rzeczywiście woda spływająca w umywalce wiruje w lewą stronę. Tak, jesteśmy na drugiej półkuli! Z naszej piątki tylko Romek zachował trzeźwość umysłu, pomimo porannej godziny i zmiany czasu, i zorientował się, że odprawa na nasz samolot do Limy odbędzie się w terminalu nr 2. Lot do Limy był bardzo przyjemny, a jedzenie na pokładzie smaczne. Do celu dotarliśmy około 11:30 czasu lokalnego. Pierwszy nogę na peruwiańskiej ziemi postawił Romek - ten to się zawsze wepchnie w kolejkę!
Po przejściu odprawy paszportowej oczekiwaliśmy na nasze bagaże, które na szczęście dotarły w komplecie. Zapakowaliśmy się na metalowe wózki i ruszyliśmy w kierunku odprawy celnej. Czekał już tam na nas Diego, pracownik Ministerstwa Turystyki, który zapytał czy jesteśmy z Polski, pokazując kopie dokumentów od konsula z Warszawy i naszej deklaracji celnej. Kontakty Jurka zaczynają działać! Dzięki pomocy Diego, nie mieliśmy problemów z przejściem przez odprawę. Na lotnisku czekał już na nas Piotrek, autor znakomitego bloga ?Operuję w Peru" (www.operujewperu.bloog.pl). Jego pomoc również okazała się nieoceniona. Z lotniska trzema taksówkami (za 100 USD!) dotarliśmy do domu Cecilii ? Peruwianki, która doskonale mówi po polsku, bowiem przez 5 lat studiowała w Krakowie. Jej dom pokazał nam prawdziwe Peru od kuchni. Niezliczona ilość pomieszczeń, 3 rodziny mieszkające razem, kontrasty, intrygujące ozdoby na ścianach, ale przede wszystkim niezmierna gościnność. Zostaliśmy poczęstowani znakomitymi lokalnymi drinkami ? pisco sour z białka jajek, wódki winogronowej pisco i soku z limonki oraz coctail de algarrobina (z syropem z tej ostatniej rośliny). Zostawiliśmy bagaże i ruszyliśmy z Piotrem do polskiej ambasady, gdzie otrzymaliśmy list polecający oraz potwierdzenia naszych paszportów bez żadnej opłaty (standardowo pobierane jest 44 USD za jedno potwierdzenie!). Następnie Piotrek z Markiem udali się do siedziby Cruz del Sur (firma organizująca przewozy autokarowe), celem wyjaśnienia sprawy naszych zaginionych biletów. Tymczasem Cecilia zaprowadziła nas do pobliskiej restauracji (może to za duże słowo), gdzie zjedliśmy pierwszy lokalny przysmak - Lomo saltado. Jedzenie było przepyszne, mięso wołowe, frytki, pomidory, cebula, ryż, do tego sos z bardzo ostrych papryczek. Romek robił zdjęcia ekipie przygotowującej posiłek. Kucharzem był chłopak o azjatyckich rysach, który był wyraźnie zadowolony z tego, że ktoś docenił jego sposób przygotowania potrawy, a była ona robiona w woku na żywym ogniu, wszystko na naszych oczach. Uśmiech kucharza - bezcenny. Romek podzielił się refleksją, że wydając zaledwie 30 soli (ok. 30 zł za 4 osoby) i doceniając pracę młodego kucharza, sprawiamy mu wielką przyjemność. Lokal ten nie był restauracją w dobrej lokalizacji, turyści zapewne omijali go szerokim łukiem. Jednak my, jeżeli będziemy jeszcze w Limie, na pewno pójdziemy tam spróbować kolejnego lokalnego przysmaku. Peru poznać chcemy od kuchni...
Wróciliśmy do Cecilii i wzięliśmy się za skręcanie rowerów. Kiedy byliśmy już prawie gotowi, przyjechali Piotrek z Markiem. Udało się im dostać nasze bilety na autokar na podstawie śmiesznego wydruku z konta o zablokowaniu kwoty 255 USD na poczet transakcji z Cruz del Sur. W systemie firmy nie było jednak żadnego potwierdzenia. Na szczęście to już nie nasz problem. Piotrek zamówił samochód z dużą naczepą, którym za 60 soli pojechały nasze rowery, bagaże oraz Szymon (na pace!). My zaś pożegnaliśmy się z Cecilią (w duchu ciesząc się, że jeszcze do niej wrócimy) i pojechaliśmy taksówką za 10 soli.
W Cruz del Sur specjalnie nie zdziwili się ilością naszych bagaży, jednak za rowery musieliśmy sporo dopłacić (150 soli), a zostały one upchnięte na siłę do luku, jeden na drugim, pomiędzy warstwami toreb i walizek. Żegnamy się z Piotrem, dziękując mu za pomoc (teraz ciężko nam sobie wyobrazić, co byśmy bez niego zrobili) i przed 21:00 wsiadamy do ekskluzywnego autobusu, który w ciągu 15 godzin dowiezie nas do Arequipy.
Lima - Arequipa :: 19.08.2011
Droga z Limy do Arequipy jest bardzo długa, łączny dystans to ponad 900 kilometrów. Peruwiańskie autokary mają jednak niespotykany u nas standard - składane fotele są bardzo wygodne, a na pokładzie podają posiłki jak w samolocie porządnych linii. Po raz pierwszy próbujemy również mate de coca ? herbaty z liści koki. Jurek Majcherczyk zalecał nam ją jako doskonały środek na przyspieszenie aklimatyzacji, a przecież w ciągu 48 godzin z poziomu oceanu wjedziemy do Puno na wysokość ponad 3800 m n.p.m.
My z Romkiem trochę nabijamy się ze stewardessy (Romek nawet przypadkiem podstawia jej haka), która co prawda jest bardzo pomocna, ale ciągle się maluje i przez połowę czasu jazdy rozmawia z chłopakiem przez telefon. My nie mamy takiej możliwości, gdyż nasze telefony albo nie działają, albo co chwilę tracą zasięg. Trudno się jednak temu dziwić, bo tereny są coraz bardziej górzyste. Trasa jest z każdym kilometrem ładniejsza. Rozumiemy jednak teraz, co miał na myśli Adam (nasz znajomy, który był na wyprawie w Peru 2 lata temu), mówiąc że nie warto jechać trasą z Limy na południe wzdłuż oceanu. Te tereny to bowiem prawdziwa pustynia! Tylko co jakiś czas mijamy niewielkie wioski, żyjące jedynie z połowu ryb oraz wszechobecnych kafejek internetowych - to akurat zaskoczenie.
Po 12 jesteśmy w Arequipie, po drodze mijamy rzekę z widokiem na czynny wulkan Misti - Romek od razu wpada na pomysł kolejnego adventure, jeśli będzie czas to go zrealizujemy! Nasze rowery docierają trochę porysowane. Mi to nie przeszkadza, bo mój rower i tak już swoje przeszedł, ale Ania ma zupełnie nowy rower. Część z nas zastanawia się nad złożeniem reklamacji, ale przecież to wyprawa, a nie wycieczka i nie wszystkim ten pomysł przypada do gustu.
Wkrótce pojawia się Paul Navarro, lokalny dziennikarz, dobry przyjaciel Jurka, który okazuje się być bardzo pomocny. Właściwie wszędzie ktoś nam pomaga, czujemy się tu coraz lepiej! Paul pakuje nasze bagaże do samochodu i udajemy się do naszego hotelu - on swoim autem, my natomiast podążamy w ślad za nim na rowerach przez zatłoczone, zakorkowane miasto. Słońce mocno grzeje, a w powietrzu zamiast tlenu są tylko samochodowe spaliny. Jedzie się ciężko, szczególnie po tak długiej podróży autokarem. Po 30 minutach docieramy do hotelu Casa de mi abuela (bardzo przyjemne miejsce!), w którym mamy sponsorowany nocleg od Classic Travel. Konsultujemy z Paulem treść artykułu do lokalnej gazety, robimy sesję zdjęciową, ja udzielam też wywiadu dla lokalnej telewizji w języku hiszpańskim (podobno, bo po obejrzeniu go miesiąc później stwierdziłem, że z hiszpańskim nie miało to wiele wspólnego - po prostu jeszcze za mało znam ten język, żeby udzielać wywiadów).
Następnie udajemy się na zwiedzanie do centrum, a zaczynamy od zwiedzenia... supermarketu, w którym wydajemy prawie 300 zł, kupując jedzenie prawie na cały objazd jeziora. Zastanawiam się czy dowieziemy to chociaż do Puno...
Samo centrum jest fantastyczne. Kościoły i domy z białego kamienia, plac z fontanną i palmami, wszystko to sprawia, że zaczynamy rozumieć, dlaczego to ulubione miasto Jurka w Peru. Wbrew zaleceniom Paula, który ostrzegał, że dalej niż o 2 przecznice od głównego placu nie należy się zapuszczać w miasto, zwiedzamy okoliczne zakamarki bez obaw o swoje życie. I nie żałujemy, z każdą chwilą jesteśmy coraz bardziej zauroczeni lokalnym kolorytem. Niezliczona ilość sprzedawców ulicznych oferuje każdy posiłek, towar czy usługę. W Europie już dawno takiego wolnego handlu nie ma. Niestety trochę ciężko jeździ się rowerem po zatłoczonych ulicach Arequipy, jest już także zupełnie ciemno (słońce zachodzi tuż po 17, w Peru jest bowiem zima!) i dosyć zimno, więc wracamy do hotelu. Czeka już na nas kolacja przy świecach ? kolejny prezent od Jurka. Dostajemy też ciężką, 5-kilogramową butlę z tlenem. Na kolację jemy zupę z quinoi oraz lomo saltado, następnie przenosiny się do naszych pokojów, gdzie degustujemy peruwiańskie piwa Cusquena i Arequipena. Przegryzamy następnie tropikalne owoce, popijając pisco, aby zatrucia się nas nie imały. Peru z każdym dniem jest coraz bliższe naszym sercom (nie mówiąc o żołądkach, które są wniebowzięte!).
Arequipa-Puno :: 20.08.2011
Rano zwiedzamy Arequipę, tym razem na piechotę i z każdą uliczką wpadamy w coraz większy zachwyt. Naprawdę żałujemy, że nie możemy tu zostać jeszcze na kolejny dzień. Ale sami tak wcześniej zdecydowaliśmy, koncentrując się na celu, jakim jest objechanie jeziora Titicaca! Kupujemy zapas butli z gazem do gotowania, w pobliskim kościele obserwujemy przygotowania do zbiorowego ślubu (to jakaś lokalna tradycja, młodych par jest tu kilkanaście!) i przyjęcia tuż obok, na głównym placu. Wstępujemy na miejski targ, podziwiając stoiska z wszelkiej maści owocami, kilkunastoma gatunkami ziemniaka, kupujemy tu też tak zwane ruskie torby, aby nieco zmniejszyć liczebność przewożonych sztuk bagażu. Polujemy też na sklep rowerowy, kupując ostatnie potrzebne części.
Zabieramy wszystkie bagaże z hotelu i udajemy się za Volkswagenem Paula na dworzec autobusowy. Tym razem kupujemy bilety na najtańszy autokar do Puno (15 soli od osoby + 9 soli za rower). Dworzec jest bardzo zatłoczony, jest tu kilkanaście firm przewozowych, a każda ma swoich nawiedzonych naganiaczy wołających Puno! Juliaca! Puno!. Zapowiada się na to, że pojadą z nami pudełka pełne kurczaków, dodatkowo rury pochodzące z demontażu instalacji wodnej, w końcu okazuje się, że do luku bagażowego zmieści się zestaw mebli dla całego domu. Imponujące! To jednak prawda, że w Peru jako bagaż można przewieźć wszystko, zapewne nawet lamę i alpakę. Nasze rowery mają swój osobny luk bagażowy (wymagało to drobnej łapówki - jedyne 10 soli) i tym razem stoją pionowo, dobrze zabezpieczone i z każdej strony obłożone naszymi sakwami i worami.
Żegnamy się z Paulem, który na odchodne dzieli się z nami refleksją, że w Peru jest podobnie jak w Polsce - za pieniądze można załatwić wszystko. Tu jest to jednak zdecydowanie łatwiejsze i istnieje ogólne przyzwolenie społeczne na wręczanie i otrzymywanie drobnych łapówek.
Podróż autokarem firmy Destinos zapamiętamy chyba do końca życia, jako najbarwniejszą, pełną kolorytu i zabawnych sytuacji. O odjeździe zgodnie z rozkładem można było tylko pomarzyć. Autobus odjechał dopiero po wypełnieniu się prawie do ostatniego miejsca, a przy wejściu każdy musiał zostawić na karteczce odcisk swojego palca wskazującego! Pojazd miał standardowo 2 piętra, a zniecierpliwieni podróżni zaczęli tupać nogami w podłogę (nad głową kierowcy) i krzyczeć Vamos! Hora! (jedziemy, już czas!), dając w ten sposób do zrozumienia, że już dawno temu powinniśmy odjechać. Ten zabawny okrzyk towarzyszył nam będzie już do końca wyprawy, da się go bowiem przełożyć na każdy rodzaj podróżowania, także na rowerze. Dostaliśmy bilety rozrzucone po całym autobusie, jednak za drobne 4 sole łapówki udaje nam się kupić dobre miejscówki obok siebie, z możliwością podziwiania pięknych widoków. Na pokładzie robimy sobie kanapki z kupionych na dworcu bułek, jednak okazuje się po chwili, że mogliśmy w samym autokarze najeść i napić się do syta nie zabierając nic ze sobą. Co 5-10 kilometrów kierowca zatrzymuje się bowiem i wpuszcza kolejnego ulicznego sprzedawcę, który oferuje bułki słodkie, gotowe kanapki, wszelkiej maści napoje, desery, słodycze. W końcu pojawia się nawet jakiś nawiedzony gość sprzedający książki o witaminach. Jak widać ludzie chwytają się tu każdego sposobu, aby tylko jakoś przetrwać i utrzymać swoje rodziny. Życie w Peru nie jest lekkie. Gdyby nie nieskończony potencjał turystyczny tego kraju, byłoby zapewne jeszcze gorzej, a tak to jest przynajmniej nadzieja na lepszą przyszłość.
Widoki z autokaru zapierają dech w piersiach, z każdym kilometrem jesteśmy coraz wyżej (co też odbiera nieco tlenu płucom), a wszechobecne góry uświadamiają nam coraz dobitniej, że czeka nas nie lada wyzwanie. W połowie trasy mijamy przełęcz na wysokości powyżej 4500 metrów i tu już czujemy pierwsze bóle głowy. Na szczęście od Piotrka dostaliśmy liście koki i możemy zgodnie z tutejszym zwyczajem przeżuwać je, aby przeżyć jakoś nagłą zmianę wysokości. To rzeczywiście pomaga, chociaż szczęki nam nieco drętwieją.
Znowu szybko robi się ciemno, po 17:30 już nici z widoków, ale jesteśmy coraz bliżej Puno. Mijamy jeszcze chaotyczną Juliacę, uważając, aby przypadkiem nikt z wysiadających nie podprowadził nam naszych bagaży i o 20 jesteśmy w Puno. Do miasta zjeżdża się z wysokiej góry, a widok oświetlonych domów na wzgórzach nad wielkim jeziorem jest bajkowy. Marzymy o tym, aby którejś nocy wjechać na tą górę i zrobić kilka zdjęć. Na dworcu czeka już na nas komitet powitalny - Manuel oraz... Manuel. Pierwszy to nasz koordynator w Puno, drugi ? przewodnik, z którym objedziemy jezioro. Pakują nasze bagaże do furgonetki, my znowu jedziemy za nimi rowerami na drugi koniec miasta do kolejnego hotelu - Eco Inn (3 gwiazdki). Wszystko oczywiście dokładnie zaplanowane i zorganizowane przez Jerzego Majcherczyka. Siadamy w hotelowym holu z Manuelami i odbywamy odprawę, ustalając pierwsze szczegóły dotyczące naszego pobytu w Puno oraz trasy objazdu dookoła jeziora.
Manuel Quispe - nasz koordynator - jest niezwykle sympatyczny i żywiołowy, od razu łapiemy z nim kontakt, co ułatwia fakt, że świetnie mówi on po angielsku. Manuel Yupanqui Loza - nasz przewodnik, jest nieco bardziej zamknięty w sobie, również sympatyczny, ale trochę bardziej poważnie podchodzi do naszego wyzwania, zdając sobie sprawę ze stopnia trudności planowanej trasy dla turystów z Europy (głównie ze względu na wysokość i nieznajomość lokalnych zwyczajów). Z Manuelem komunikujemy się po niemiecku, podczas trasy można będzie odświeżyć znajomość tego języka - to dodatkowa korzyść.
Po odprawie udajemy się do pokojów, odczuwamy też pierwsze bóle głowy - wysokość 3812 m n.p.m. rzeczywiście daje się we znaki. Kolację sponsoruje literka G jak grzałka Romka - jemy płatki owsiane oraz kisiel przyrządzany na naparze z liści koki (czyżby to były pierwsze oznaki uzależnienia?).
Rano jedziemy z Manuelem - przewodnikiem na treningowy przejazd rowerami w okolicach Puno, aby sprawdzić jak reagują nasze organizmy na wysiłek na tej wysokości.
Puno :: 21.08.2011
W naszym hotelu mamy zapewnione pyszne śniadanie z gatunku szwedzki stół. Próbujemy chyba wszystkich tamtejszych przysmaków, w tym naszych ulubionych soków ze świeżych owoców. Wkrótce pojawia się Manuel (przewodnik), aby przejrzeć nasze rzeczy (parę dni później okaże się, że to chyba my powinniśmy przejrzeć jego sprzęt. Jego śpiwór był dobry, ale na lato, tymczasem w Peru mamy sam środek zimy). Przeprowadzamy wstępną selekcję tego, co zostawimy na przechowanie w hotelu jako zbędny balast.
Wyruszamy na kilka godzin na trening poza miasto, pierwszy raz będziemy z rowerami powyżej 4000 m. Na szczęście na razie jedziemy bez bagaży, a droga jest asfaltowa. Pomimo sprzyjających warunków udaje mi się przebić tego dnia łącznie 3 dętki - dobrze się zapowiada ta nasza wyprawa, skoro na asfalcie już mam tyle awarii. Jednej z moich awarii reszta ekipy nie spostrzegła w porę i zostałem sam kilka kilometrów z tyłu. Pierwszy wraca Romek, pozostałych spotykamy dopiero 2 kilometry dalej, już po skutecznym załataniu dętki. Odbywamy męska rozmowę, aby uniknąć takich sytuacji w przyszłości.
Po treningu jedziemy do restauracji nad jeziorem na obiad za 10 soli (przepyszna ryba - trucha z frytkami, dla miłośników kurczaka również coś się znalazło). Wracamy do hotelu i odpoczywamy.
Wieczorem spotykamy się na kolacji z Manuelami. Oni nas zaprosili, ale to my płacimy. Jemy zupę z quinoi, kotlety z alpaki, wszystko to zubaża nasz wspólny portfel o 200 soli (200 zł), co jak na tutejsze standardy jest kwotą wygórowaną. W międzyczasie ustalamy szczegóły dotyczące trasy oraz zasady współpracy podczas objazdu jeziora.
Po kolacji udajemy się jeszcze na miasto, kupujemy w aptece tlen w sprayu (bardzo lekki, w przeciwieństwie do wielkiej butli Jurka, którą postanawiamy zostawić w hotelu), próbujemy też cukierków z koką (smakują trochę jak tabletki na gardło tymianek i podbiał). Wieczorem poznajemy transport publiczny w Puno, wracamy do hotelu małą furgonetką, wypełnioną ludźmi, z obowiązkową naganiaczką na pokładzie. Miejscowi też mają niezły ubaw z naszej obecności, nie są jednak do końca świadomi tego, że trochę rozumiem po hiszpańsku, co tylko dostarcza mi dodatkowej zabawy.
W naszym hotelu pojawia się Manuel (koordynator) z rodziną trojga Polaków, którzy również za cel wakacji obrali Peru. Nie mamy jednak czasu na bliższe poznanie, bowiem musimy wziąć się za naprawy naszych rowerów (kilka usterek wyszło na jaw podczas treningowego przejazdu). Wymieniam hamulec, Marek pomaga mi go wyregulować.
Poza Anią wszystkich mniej lub bardziej boli głowa od wysokości. W hotelu jest darmowa herbatka z liści koki, którą pijemy w coraz większych ilościach - uzależnienie przejmuje powoli kontrolę nad naszą wyprawą. Korzystamy również z możliwości zażycia świeżego tlenu z butli - dla hotelowych gości taka przyjemność jest gratis. Wieczorem pakujemy się do sakw (tylko Romek ma lenia), zbędne rzeczy wrzucając do jednej z ruskich toreb, którą zostawimy w hotelu.
Puno - pierwszy półwysep (48 km) :: 22.08.2011
Rano wszyscy udajemy się na kolejny szwedzki stół, zdając sobie sprawę, że to ostatnie takie śniadanie w najbliższym czasie. Romek kończy pakowanie, ja tymczasem zamawiam przez internet bilety wstępu do Machu Picchu.
Po 9:30 jesteśmy już gotowi do wyruszenia w trasę. Mamy jeszcze kilka spraw do załatwienia na mieście, nie spieszymy się zbytnio. Dojeżdżamy do głównego placu, gdzie czekają przyjaciele Manuela (przewodnika), udajemy się na pocztę, gdzie o dziwo nie mają kopert, odwiedzamy aptekę, wymieniamy również kolejne dolary na sole, aby mieć za co przekupić Indian, na wypadek gdyby chcieli nas zjeść. Chociaż myślę, że dolary też by przyjęli...
Po jedenastej odbywa się nasz uroczysty start z centrum, robimy małe show, co ułatwia nam miejscowa policja. Za sprawą Manuela mamy bowiem prawdziwą eskortę policjantów na motorze oraz w radiowozie.
Wyjeżdżamy z miasta, mając nadzieję, że za około 14 dni będziemy z powrotem. Pierwszych 20 kilometrów trasy prowadzi główną, asfaltową drogą - na tym odcinku towarzyszy nam policyjna eskorta. Następnie skręcamy w boczną drogę, policjanci żegnają się z nami, a my rozpoczynamy prawdziwą ekspedycję. Chwilę później zjeżdżamy bowiem na drogę szutrową i nie zanosi się, żebyśmy mieli szybko wrócić na asfalt.
Droga jest ciężka, kamienista, pył dostaje się do oczu i ust, jednak z każdego wzniesienia rozpościera się fantastyczny widok na dostojne jezioro Titicaca. Cel na najbliższe dni to objazd pierwszego półwyspu jak najbliżej linii brzegowej. Ania i Szymon, przyzwyczajeni do jedzenia na wyprawie obiadu w ciągu dnia (pozostali zazwyczaj jedzą w namiocie przed snem), tracą siły nieco szybciej niż reszta ekipy, musimy zatem zacząć szukać noclegu i przygotować coś do jedzenia. Zatrzymujemy się w samym środku wsi, na głównym placu. W Peru nawet bardzo małe miejscowości mają swój główny plac, na środku stoi pomnik lub coś na kształt fontanny, dookoła zaś rozmieszczone są punkty handlowe - o tej porze roku (a może ogólnie w obecnej sytuacji ekonomicznej kraju) większość z nich zamknięta na cztery spusty.
Rozbijamy namiot i gotujemy kolację, którą spożywamy w towarzystwie ciekawskich miejscowych, głównie małych dzieci i ich babć, robiących na drutach. Ryż na mleku od miejscowego osła bardzo smakuje wszystkim, tylko Manuel coś kręci nosem, że nie może jeść mleka i chyba kładzie się głodny. No nic, sam nam mówił, że za pożywienie wystarczy mu woda i liście koki do przeżuwania.
23.08.2011
W wiosce nie możemy kupić chleba, musimy się więc zadowolić śmiesznymi kolorowymi chrupko-płatkami zbożowymi z mlekiem, które niestety dają bardzo mało energii. Kupujemy zgrzewkę wody, trochę wafli i kontynuujemy objazd pierwszego cypla. Nasze tempo nie jest zbyt imponujące. Droga jest ciężka, szutrowa i w wielu miejscach prowadzi pod górę, a nasza forma nie jest jeszcze optymalna.
Po 15 kilometrach jesteśmy już bardzo zmęczeni i postanawiamy ugotować obiad, co wyraźnie dodaje energii Ani i Szymonowi, resztę wyraźnie spowalnia (znowu wychodzą inne przyzwyczajenia). Po obiedzie czeka nas bardzo ciężki podjazd, zakończony na szczęście cudownym punktem widokowym, co nieco poprawia nam humory. W międzyczasie udaje mi się połamać pedał w moim rowerze (jestem już z tego znany w moim ulubionym serwisie rowerowym), Marek dobrodusznie oddaje mi swoje zapasowe pedały. Na szczycie dokonuję wymiany, widoki umożliwiają też wykonanie małej sesji zdjęciowej. Chwilę odpoczywamy, próbujemy również użyć telefonu satelitarnego, który pożyczył nam Jurek, jednak nie udaje nam się uzyskać połączenia z bazą w Houston.
Po ciężkim podjeździe zazwyczaj czeka zjazd - nie inaczej jest i tym razem. Rozpędzamy się do ponaddźwiękowych prędkości, a że niektórzy nie zużywają hamulców na darmo, jazda dostarcza dużej adrenaliny dzięki dziurom w nawierzchni. W mojej tylnej oponie w pewnym momencie puszcza łatka na dętce i znowu muszę dokonać naprawy. Romkowi tymczasem odpada hak z nowej sakwy przedniej - od tej pory musi wiązać sakwę ekspanderem.
Niestety bardzo szybko, około 17, robi się ciemno i trzeba szukać noclegu. Obecność Manuela i jego znajomość wielu miejsc na naszej trasie znowu się przydaje. Bez problemu znajduje nam miejsce na rozbicie namiotów z dostępem do wody (studnia z pompą). Jesteśmy w miejscowości Palalla, przejechaliśmy dziś zaledwie 36 kilometrów po bardzo ciężkiej trasie. W pobliskim sklepie kupujemy niezliczoną ilość bułek maślanych, następnie przygotowujemy kolację podlewaną oczywiście herbatą z koki (ciągle piszę o tej koce, prawda? Warto wspomnieć, że ma ona tyle wspólnego z kokainą, co chmiel z piwem albo żyto z wódką. Podobno do wyprodukowania 1 g narkotyku potrzeba 6 kg liści i kilku innych składników, więc może nasza wyprawa nie skończy się tak źle). Miejscowi notable wyrażają zgodę na nasz pobyt w miejscu, które obraliśmy za tymczasowe pole namiotowe. O 19 kładziemy się spać, jest już bowiem bardzo zimno i zupełnie ciemno.
Palalla - Juli :: 24.08.2011
Na śniadanie quinoa z mlekiem, zamówiona dzień wcześniej u pani ze sklepu, podana w pięknych glinianych naczyniach. Porcja jest ogromna, poza mną i Manuelem nikomu nie udaje się zjeść do końca. Szutry na naszej trasie nie chcą się skończyć, na szczęście dzisiejszy odcinek jest dosyć płaski. Po 35 kilometrach docieramy do asfaltu, za którym zdążyliśmy zatęsknić.
Dojeżdżamy do pierwszego większego miasta - Ilave, gdzie na głównym rynku spożywamy tradycyjne tanie i szybkie pollo con patatas fritas, czyli kurczaka z frytkami. Mamy kontakt ze światem w postaci kafejki internetowej, wysyłamy więc na szybko maile. Korzystamy również z toalety w miejscowym ratuszu, która nie jest niestety dobrą wizytówką miasta.
Ania pożycza mi swoje okulary przeciwsłoneczne. Jazda bez okularów po takich drogach jest zabójcza dla moich oczu, które pieką, są pełne kurzu i nieco uczulone na wszechobecne słońce - mam wrażenie, że wysokościowy ból głowy tylko się wzmagał przez brak ochrony dla oczu.
Wyjeżdżamy z miasta, mamy przed sobą 35km pięknego asfaltu. Jesteśmy zmuszeni ominąć kolejny cypel wcinający się w jezioro, gdyż znany jest on z tego, iż masowo jest tam produkowana kokaina, co może rodzić poważne zagrożenie dla naszego bezpieczeństwa. Jeszcze podczas kolacji w Puno Manuel zdecydował, że ten fragment sobie odpuścimy. Przed miejscowością Juli łańcuch Manuela ulega drobnej awarii, którą szybko naprawiają Marek i Szymon, my z Romkiem jesteśmy z przodu i chwilę odpoczywamy pod pięknymi czerwonymi skałami.
Dzień powoli zbliża się do końca, czeka nas jednak jeszcze kilka solidnych podjazdów. Mocno brakuje mi paliwa, czuję, że bez zastrzyku cukru daleko nie zajadę, przepuszczam więc wszystkich i zatrzymuję się na wypłaszczeniu przy drodze. Porcja ciastek i witaminy rozpuszczone w wodzie zadziwiająco szybko stawiają mnie na nogi. Na szczycie wzniesienia jest tłum ludzi, w mieście Juli kończy się bowiem jakiś festyn. Mamy trochę problemów z wyminięciem pieszych i samochodów, kiedy to się jednak udaje, czeka nas już tylko superszybki zjazd i nocleg na terenie przyległym do miejscowej szkoły.
Rozbijamy się przy budynku, po kolacji siedzimy z Romkiem i Markiem w moim namiocie i raczymy się pisco, odkażając bakterie połykane przez cały dzień. Wieje bardzo silny wiatr, szybko więc chowamy się do śpiworów, które jak na razie świetnie sprawdzają się w peruwiańskich warunkach (w nocy są drobne przymrozki).
Juli - Desaguadero :: 25.08.2011
Tak, mamy szron na namiocie, w nocy było chyba około -5 C. To jak na razie najzimniejsza noc. Manuel jest przeziębiony, bo jego śpiwór na takie warunki nie wystarcza. Dokładamy mu każdej nocy kolejny koc polarowy (zdobyliśmy ich trochę podczas lotu do Sao Paulo), ale to trochę za mało.
Kontynuujemy zjazd, potem delikatny podjazd, zatrzymujemy się na wzniesieniu z miłym widokiem na jezioro, u kobiety sprzedającej przy drodze kupujemy pierwsze pamiątki, pobierając lekcję targowania się. W miejscowości Pomata robimy przerwę zakupowo-śniadaniową. Romek twierdzi w żartach, że ?oszukałem" ekipę na 200 soli. Oczywiście to sam Romek skitrał 200 soli ze wspólnych pieniędzy w jednym ze swoich piętnastu portfeli. Po 3 godzinach wyjaśniło się, że wszystko w moich wyliczeniach jest ok. Nadal jestem księgowym wyprawy, mogę więc dalej przekładać pieniądze z jednej kieszeni do drugiej (tak Romek podsumowuje rolę księgowego).
W Yunguyo zatrzymujemy się na obiad, niespodziewanie spotykając Manuela - koordynatora z żoną i dzieckiem (15-miesięczny Adrian robił naprawdę zabawne miny). Przypadkowo oprócz dużej coli ma też 8 kubeczków. Okazuje się, że to jednak nie przypadek - nasz przewodnik zadzwonił do niego i poprosił o dostarczenie mu drugiego śpiwora. Zjadamy znowu truchę lub kurczaka z frytkami, naszych rowerów za kilka soli pilnuje starszy pan, dla którego będzie to chyba dzisiaj jedyny zarobek. Zastanawiamy się, czy objeżdżać dokładniej półwysep z miasteczkiem Copacabana, ostatecznie jednak decydujemy się zrezygnować z tego fragmentu. Na razie nasz średni dzienny dystans nie wskazuje na to, abyśmy mieli zdążyć objechać jezioro w 2 tygodnie. Musimy przyspieszyć, kierujemy się już w stronę granicy z Boliwią.
W drodze do Desaguadero (miejscowość na granicy) mijamy kilkanaście wiosek, zauważając ciekawe zjawisko. W żadnej z wiosek nie ma asfaltu, jest on tylko pomiędzy nimi, ale też w kratkę. Czasami tylko połowa jezdni jest wyasfaltowana, czasami wcale go nie ma. Różne teorie dotyczące przyczyn takiego stanu rzeczy pojawiają się w naszych zwariowanych głowach, jednak główny powód jest jeden ? Peru to niezbyt bogaty kraj, nie posiadający wielu wartościowych zasobów. Poza turystyką naprawdę ciężko znaleźć tu jakieś perspektywiczne zajęcie.
Kolejny odcinek stanowi droga szutrowa, jednak osiągamy na niej rekordy prędkości dzięki mocnemu wiatrowi w plecy. Wjeżdżamy na asfalt i ostro finiszując, docieramy do Desaguadero. Jest już późno, ale wymiana handlowa kwitnie! Nigdy wcześnie nie widzieliśmy takiego przejścia granicznego, są tu setki ludzi, każdy coś sprzedaje lub przewozi towar na trójkołowych rowerach obładowanych do granic wytrzymałości. Prawdziwy folklor, czyli to, co lubię najbardziej. Po stronie peruwiańskiej składamy wizytę w urzędzie imigracyjnym, oddajemy karteczki z pieczątką wjazdową, wygląda to w miarę profesjonalnie. Na posterunku policji pan już tylko spisuje nasze numery paszportów na kartkę, zostawiamy rowery pod opieką stróżów prawa i przechodzimy na chwilę na stronę boliwijską, wypełniając karty imigracyjne (w zasadzie to panie wolontariuszki zrobiły to za nas bez pytania - oczywiście była to nietypowa forma wolontariatu, bo cała operacja kosztowała jakieś 3 sole za 6 osób). Po chwili wracamy na stronę peruwiańską, ponieważ zostajemy tu na nocleg. Rano przekroczymy granicę już bez żadnych ceregieli.
Szukamy hostelu z ciepłą wodą w rozsądnej cenie. Jak na tak zaludnione miejsce, ceny są niskie, za 20 soli od osoby (20 zł) nocujemy w końcu w hotelu (wysoki standard, a ceny niższe niż w hostelach tuż obok). Przed wejściem prosimy Manuela, by zapytał czy na pewno dla wszystkich wystarczy ciepłej wody, co mocno go rozbawia, właściciel jednak gwarantuje, że tak będzie. Większość pokojów nie ma okien, ale standard naprawdę nas zadowala (najlepsze są kocyki z pandą na łóżkach). Może poza tym, że jednak nie dla wszystkich wystarcza wody i Ania kładzie się spać w złym humorze.
Desaguadero - Tiwanaku - Tarapoto :: 26.08.2011
Dziś kolejne śniadanie mistrzów gotowane na grzałce Romka. Rano trochę przeciągamy wyjazd, żeby wysłać światu komunikat, iż jeszcze żyjemy. Żadni tubylcy jakoś nie są zainteresowani przyrządzeniem pieczeni z Polaków. Nie wiem dlaczego, może to nasz blady kolor skóry? A może ogniska słabo się palą w zimie? Opuszczamy hotel, robimy zdjęcia na moście i kolejny raz przedzieramy się przez gąszcz kupców, uciekając jednocześnie przed dziećmi, które czyhają na moment naszej nieuwagi, w nadziei, że coś uda się zwędzić.
I tak się porobiło, że jesteśmy w Boliwii. Dokręcamy bagażniki, bo kilka śrub nam odpadło w niewiadomych okolicznościach. Jedziemy w stronę Tiwanaku, miasta słynącego z ruin pradawnego miasta. Mijamy kolejną odprawę celną i jedziemy dalej asfaltem, ale jest to jak na razie najmniej przyjemny odcinek naszej trasy. Jak to na granicy - pełno samochodów, a droga wąska. Kiepsko mi dziś noga podaje, wszyscy widząc to oferują wożenie części mojego bagażu, ale stwierdzam, że nie zrobi mi to specjalnej różnicy, a tylko zabierze czas na przepakowanie się. Trochę mnie skręca od miejscowych bakterii, połykam więc kilka tabletek węgla i po chwili już jedzie się lepiej (ach, ten efekt placebo!).
Zwiedzanie słynnego Tiwanaku sprowadza się do zobaczenia głównego placu i 2 miejscowych knajp. Jest już dosyć późno, dodatkowo mamy sezon zimowy, więc muzeum wraz z ruinami jest już zamknięte. Restauracji Real na głównym placu stanowczo nie polecamy, dostajemy tam bowiem ryż gotowany jakieś 5 dni temu i jednego małego ziemniaka. Tylko ryba jest w miarę zjadliwa, chociaż patrząc jak siedzący obok Chińczycy wcinają ten okropny ryż zaczynam się zastanawiać, czy my w tej Europie nie jesteśmy za bardzo rozpieszczeni. Markowi i Romkowi jakoś udało się najeść (nie mówiąc o Manuelu, który pozjadał wszystkie resztki), natomiast my z Anią i Szymonem trafiamy do kolejnej knajpy - Cabana del Puma, gdzie ceny są już porównywalne do restauracji na rynku w Krakowie. Zamawiamy jakieś kanapki z kurczakiem oraz frytki i oddajemy się sjeście.
Po posiłku wyjeżdżamy z miasta, a dołącza do nas nowy przewodnik ? miejscowy chłopak na swoim rowerze prowadzi nas lokalną drogą w kiepskim stanie poprzez kolejne miejscowości. Na razie nie wiemy gdzie będziemy nocować. Mijamy Tarapoto, gdzie akurat odbywa się jakiś festyn. Masa ludzi, poprzebieranych w kolorowe stroje, muzyka, alkohole wszelkiej maści... Jest już ciemno i zastanawiamy się, czy nie zostać na noc w tej miejscowości. Manuel stwierdza jednak, że nie wie, czego spodziewać się po tych ludziach (być może nigdy nie widzieli na oczy turystów) i że to zbyt niebezpieczne, aby tu nocować. Mi to się nie do końca podoba, stwierdzam że pokazaliśmy właśnie, iż żadni z nas odkrywcy, raczej zwykli rzemieślnicy. Wyjeżdżamy zatem z miasta i tylko Marek zostaje gdzieś w tyle. Czekamy, czekamy... Okazuje się, że chłopak trochę zabalował, podczas przejazdu przez miasto zdążył bowiem zostać zaczepiony przez miejscowych i napił się czegoś alkoholowego z dwóch różnych butelek. Na szczęście udało się go wyciągnąć z tego siedliska rozpusty i pojechaliśmy dalej.
Boliwia jest jeszcze bardziej dzika niż Peru. I dużo biedniejsza.
Manuel mówi, że przed nami są kleine Schwierigkeiten, czyli niewielkie utrudnienia. Po chwili jest już zupełnie ciemno, a przed nami wysoka góra. Jedziemy, jedziemy, końca nie widać, a zmęczenie daje się we znaki. Droga szutrowa, podjazd coraz bardziej stromy, zaczynamy prowadzić rowery, kamienie nie ułatwiają sprawy. Jest też bardzo zimno, po zmroku przecież szybko robi się 0 stopni. Nasz nowy przewodnik mówi, że jeszcze 2 kilometry do celu, przejeżdżamy jednak jeszcze 5,5 kilometrów, zanim docieramy do domu jego rodziny. Od teraz uważamy, że boliwijskie 2 kilometry nie równają się żadnym innym. Jesteśmy zmęczeni i nieco wkurzeni (oraz oczywiście zakurzeni od wszechobecnego pyłu).
Ostatecznie lądujemy w gospodarstwie, gdzie bieda aż piszczy, a jednocześnie roi się od zwierząt. Namiot rozbijamy obok świń, kur, owiec, snopków siana, a pod tropikiem usadawiają się koty. Dostajemy od gospodarzy mate de coca, Manuel długo zaś rozmawia z nimi w języku Aymara, zapewne popijając z nimi pisco lub inny miejscowy bimber.
do Patapatani (46km) :: 27.08.2011
Gospodarze rano znów przyrządzają dla nas mate de coca, zjadamy szybkie śniadanie na zimno i wyruszamy w drogę. W pierwszym miasteczku robimy zakupy (jakaś kolorowa woda o smaku plastiku i inne lokalne specjały), Romek nawet sugeruje, żebym zapłacił w sklepie za zakupy jednej z miejscowych kobiet, ale znając jego problemy z liczeniem, odmawiam - potem znowu będzie próbował udowodnić, że coś zdefraudowałem.
Zjeżdżamy w dół i jesteśmy na prawdziwym Altiplano. Płaskowyż rozciąga się stąd aż do horyzontu, na którym widać już ośnieżone, monumentalne 6-tysięczniki. Mamy do przekroczenia pierwszą rzekę na naszej trasie, postanawiamy wykorzystać ten moment do zrobienia foto- i video relacji z klasycznego adventure. Śmiechu przy tym co niemiara, Manuel też powoli zaczyna rozumieć nasze poczucie humoru.
Za miejscowością Capata czeka nas ważna decyzja. Mamy w planach objazd półwyspu jak najbliżej jeziora, jednak miejscowi zdecydowanie to odradzają, twierdząc, że w tej części brakuje dróg. Manuel też nie podchodzi entuzjastycznie do naszego pomysłu. Nasza decyzja jest jednak jednoznaczna - próbujemy przebić się wzdłuż wybrzeża, na naszej mapie jest w tym miejscu jakaś ścieżka, liczymy na to, że w rzeczywistości uda się nią przejechać. Romek wyrusza jako pierwszy, aby ocenić klasę bystrza, potem ma pretensje, że my z Markiem nie przenieśliśmy jego roweru (za dużo się chłopak naczytał książki Jurka Majcherczyka o odkryciu Kanionu Colca).
Nie żałujemy naszej decyzji, czujemy smak prawdziwej wyprawy. Zamiast drogi mamy co prawda górski szlak, jest jednak pięknie położony nad samym jeziorem, a za widok znowu mamy ośnieżone szczyty, do których z każdym dniem się zbliżamy. Jedziemy powoli, czasem prowadząc rowery lub przepychając przez wyboiste pola, w końcu dojeżdżamy do wioski. Nie mają tu dobrego miejsca na nasze namioty, po niedemokratycznym głosowaniu (jest remis, ale Manuel ma dwa głosy) jedziemy dalej. Rozbijamy się w Patapatani, znowu na terenie przyległym do szkoły. Szybko pojawiają się miejscowi, od których kupujemy 20 jajek po nieco zawyżonej cenie. Ale warto zapłacić trochę więcej - w końcu to jajka od kur z wolnego wybiegu. Gotujemy kolację okraszoną kisielem ananasowym i już za chwilę słodko śpimy.
Patapatani - Huarina (58km) :: 28.08.2011
Romek i Szymon wstali rano na wschód słońca, aby zrobić parę zdjęć, po czym przygotowali śniadanie dla całej ekipy. Wyruszamy o 9, trasa z każdym dniem jest coraz piękniejsza. Tym razem przebijamy się odcinkiem, gdzie na naszej mapie jest jezioro. Mamy jednak porę suchą, więc da się tędy przejechać. Podziwiamy fantastyczne skały, Romek zachwyca się ptasim rajem, często zatrzymuje się na zdjęcia, po drodze mijamy krowy i owce, musimy im ustępować miejsca, bo jest bardzo wąsko.
Po wielu kilometrach naprawdę egzotycznych, nieuczęszczanych tras, docieramy do Batallas. Miasto wygląda na wymarłe, jedynie wokół głównego placu coś się dzieje. Jemy obiad na ulicy - domowe potrawy podawane prosto z garnka, bardzo przypada nam do gustu ten styl spożywania posiłków (może to zamiłowanie Hiszpanów do jedzenia przy ulicy wynika z podobnych zwyczajów z przeszłości?). Robimy jeszcze zakupy i o 13 wyruszamy w kierunku Huariny. Wybraliśmy niewłaściwy wyjazd z miasta, musimy więc zawrócić i zjechać na równoległą drogę, my z Romkiem i Markiem przebijamy się przez pole i podczas tego manewru mój rower łapie kolejnego kapcia.
Wymiana dętki przez 3 gringos trwała 40 minut i nie jest może rekordem, ale zważywszy na fakt, że jesteśmy na wysokości powyżej 3850m n.p.m., brakuje nam tlenu, jest palące słońce i w każdej chwili może ugryźć nas skorpion, to był dobry wynik! Nie wspominając już o naszej codziennej głupawce i konieczności rozmasowania mięśni przepony... Reszta ekipy mocno niepokoiła się o nasz los, czekając przy głównej drodze. Nie mieliśmy kontaktu, bo nasze telefony albo nie działały w ogóle, albo były wyłączone, więc smsy nie dotarły. Otrzymujemy małą dawkę motywacyjną od Szymona w postaci quizu psychologicznego i po 5 minutach jedziemy już wszyscy w szyku hokejowym pięknym asfaltem. Ten styl jazdy kolektywnej średnio mi pasuje, bo każdy ma inne tempo i ciężko się zgrać.
W Huarinie szukamy dostępu do internetu (w końcu odpuszczamy, bo wszystkie komputery zajmują dzieci zabijające kolejnych przeciwników w pasjonujących grach), robimy zakupy w 3 różnych sklepach. Wszyscy dzwonią do domu. Kupujemy ciemne boliwijskie piwo - zdecydowanie najlepsze podczas całej wyprawy.
Kolacja składa się z 2 dań - bulionu z makaronem i pomidorowej (wystarczy dodać koncentratu, który tu jest jedynym dostępnym rodzajem sosu do obiadu). Manuel organizuje ognisko, pijemy piwko, próbujemy wykonać jakiś taniec Inków. Romek z Markiem stwierdzili, że opóźniam ekspedycję, bo złapałem dziś kapcia dwukrotnie. W nocy mocno wieje, będzie burza.
Huarina - Achacachi (68 km) :: 29.08.2011
Z noclegu w lesie wyjeżdżamy późno, około 10.15. To chyba przez wczorajsze ognisko. Po drodze zachwycamy się pięknymi widokami, jedziemy znakomitą drogą asfaltową. Robimy sesję zdjęciową z banerami naszych sponsorów - Politechniki Gdańskiej, Classic Travel, BCM Nowatex. Dojeżdżamy do przełęczy na wysokości 3950 m i wdrapujemy się na szczyt 4050 m (jak na razie to nasz rekord życiowy). Zaraz potem łapię kolejnego kapcia, po naprawie zjeżdżamy w dół, ścigając się z miejscowymi dzieciakami. Na dole dla odmiany Ania przebija oponę i mamy postój w wiosce. Wykupujemy cały zapas słodkich bułek w miejscowym sklepie-delikatesach, do tego mini batony i cola. Pan w sklepie próbuje nas oszukać na 50 soli, ale czujny księgowy nie daje sobie wmówić, że dał banknot 50 soli, a nie 100.
Koleje kilometry pokonujemy bardzo szybko jadąc piękna, malowniczą trasą. Kończymy objazd kolejnego półwyspu i udajemy się w stronę Achacachi. Bardzo silny wiatr utrudnia dostanie się do miasta, ale się nie poddajemy. Das ist expedicion! ? to kolejny z naszych okrzyków bojowych. Słońce już prawie zachodzi, a my wjeżdżamy na Plaza de Armas (tak nazywa się większość głównych placów w Peru, więc już w każdym mieście używamy tego samego określenia). Znajdujemy hostel gdzie płacimy łącznie 200 boliwianos (80 zł), idziemy na klasyczny wyprawowy obiad (pollo, patatas fritas). Nadal jesteśmy głodni, idziemy więc na obiad do innej knajpy. Tu już porcje są monstrualne, a ceny nadal konkurencyjne. Pique macho (góra mięsa na ostro), żeberka oraz miejscowe piwo umilają nam wieczór. Manuel zamawia zaś tzw. menu, czyli danie dnia. Wieczorem aktualizujemy nasz profil na facebooku w miejscowej kafejce. Musieliśmy dać znać naszym fankom, że odkryliśmy półwysep. Po drobnych problemach z powrotem do hostelu (nie ma kto nam otworzyć, wszyscy śpią), lądujemy w pokoju i szybko zasypiamy.
Achacachi - Escoma (79km) :: 30.08.2011
O 9.00 rano jemy śniadanie w Achacachi na ulicy. Sympatyczna pani podaje nam ser owczy kupowany na bieżąco od koleżanki ze stoiska obok, bułki, jajko sadzone, a do picia mate de coca lub czekoladę (uwaga - tajny przepis: 1 łyżka cukru + 1 łyżeczka kakao + duuuużo wody). Szymon musiał zjeść coś porządnego, kupił więc kurczaka, również prosto z ulicy. Potem drobne zakupy (jakieś 30 batonów) i wyjazd z miasta.
Droga jest łatwa, ale dosyć nudna, aż do obiadu w mieście Ancoraymes. Obiad to kwestia umowna, jemy bowiem konserwę rybną, bułki z dżemem oraz brzoskwinie. Z racji tego, że jesteśmy dla tutejszych dzieci ciekawostką, rzucają w nas kamieniami, co sprawia, że używam kilku nieparlamentarnych, soczyście polskich słów. W zasadzie mógłbym rzucić podobną wiązankę po hiszpańsku, ale jestem tu gościem, trzeba się więc umieć zachować. Od rana mam problemy z rozkręcającą się ośką z tyłu, najpierw Marek z Romkiem skręcają mi ją za mocno, potem kilka razy poprawiam ich fuszerkę i mogę jechać dalej. Kolejna godzina to zmagania z podjazdem na przełęcz na wysokości 4100 m - jak na razie największe wyzwanie. Na górze przez chwilę pada nawet grad. Na pobliskim wzniesieniu robimy napis TITICACA z kamieni (to nasz kolejny rekord wysokości, 4150 m n. p. m.).
Po chwili odpoczynku zjeżdżamy w dół piękną trasą, Romek co chwilę się zatrzymuje, żeby uchwycić drapieżniki zawieszone w powietrzu tuż nad naszymi głowami. Robimy dużo zdjęć. O 17.00 zjadamy bułki i popijamy colą w kolejnym małym miasteczku. Kolejna godzina to podjazd i przejazd do Escomy. Na wzniesieniu czekamy długo na Anię i Szymona, docierają mocno zdenerwowani, gdyż Szymon ma problemy z kolanem i gdyby nie to, że uciekliśmy, wolałby się rozbić przed tą górą. Na szczęście do Escomy jest już tylko w dół...
Manuel szuka nam kolejnego noclegu i w końcu po negocjacjach lądujemy w pomieszczeniach szkolnych, należących prawdopodobnie do seminarium. Sala ma 9 łóżek, jest dosyć ciepło, a za nocleg nie musimy nic płacić. Wyruszamy na miasto, na kolacja zjadamy w miejscowej restauracji (na pierwszy rzut oka to niezbyt urokliwe miejsce) pyszne menu (zupa kapuśniak, ryż z wołowiną, mate de coca - całość za 7 boliwiano, czyli 3 złote).
Wieczorem gotuję kisiel i rzekomo psuję Romkowi grzałkę (co jak zwykle okaże się później bujdą na resorach), tę grzałkę, która już wielokrotnie ratowała nam życie, oszczędzając jednocześnie niezliczone ilości gazu. Rano dowiemy się od przewodnika, że nocleg udało się załatwić dzięki m.in. naszej fladze watykańskiej przy rowerze z wizerunkiem papieża Jana Pawła II.
Escoma - Tilali (49 km) :: 31.09.2011
Śniadanie robi kucharz Romek. Szymon nie potrafi posługiwać się sporkiem, od tej pory Romek ma widelec i nóż osobno (później okazuje się, że w dziedzinie łamania plastikowych przedmiotów Szymon posiada rozliczne talenty). Za nocleg zostawiamy gospodarzom 10 dolarów. Wyjeżdżamy o 9.15, droga przez cały dzień jest kiepska, szutrowa. Manuel proponuje mały Abkurzung (skrót) piękną trasą przy samym brzegu jeziora. 5 kilometrów drogi szutrowej zamieniliśmy na 12 km po wydmach, piaskach, półpustyniach, kamieniach itp. Po powrocie ze skrótu dalej jedziemy szutrem, aż do Puerto Acosta. Po raz kolejny muszę naprawić koło (kapeć), tym razem znajduję jednoznacznego winnego - to Romek i jego rzekomo fantastyczna taśma antyprzebiciowa, którą mi dobrodusznie pożyczył (tak naprawdę chciał, żebym nie ukończył wyprawy, już ja go znam!). Kupujemy bułki, dżem, wodę, wymieniamy 10 dolarów na 68 boliwiano w miejscowym sklepiku. Jest już 16, a do granicy z Peru w zależności od drogi mamy od 1,5 h do 2,5 h jazdy. W Boliwii i Peru już około 17.30 robiło się ciemno.
Decydujemy się na trasę trudniejszą (dużo podjazdów) i pokonujemy w sumie 300 m przewyższenia jadąc szlakiem przemytniczym - nieoficjalnym szlakiem do Peru, który wiedzie miejscami szczytami wzniesień górującymi nad jeziorem. Na granicy (którą stanowi tylko jeden duży słup z napisami) jesteśmy po 18.00, brak miejsca na nocleg zmusza nas do jazdy po ciemku. Jesteśmy z powrotem w Peru! Po drodze mijamy posterunek celnika, którego bardzo dziwi nasza obecność w tym miejscu o tak późnej porze. Używamy naszego listu żelaznego od ambasadora i możemy jechać dalej. Po 20 minutach kosztujemy już pysznego Menu w lokalnej restauracji w miejscowości Tilali, gdzie płacimy równowartość 21 złotych za wykarmienie 6 osób. Za nocleg obieramy hostel, znajdujący się 50 metrów dalej, standard nie poraża, ale i cena nie jest wygórowana.
Tilali - Moho - Huancane (79 km) :: 1.09.2011
Nocowaliśmy w hostelu u przedsiębiorczej babci, która oprócz kilku pokoi do wynajęcia ma aptekę i budkę telefoniczną. Wstaliśmy wcześnie z zamiarem przejechania dużego dystansu. Poranny wyjazd został jednak opóźniony przez Romka, który zapodział gdzieś klucz od zapięcia rowerowego. Po godzinie poszukiwań klucz odnalazł się w najbardziej banalnym miejscu, w portfelu.
Jedziemy świetnym asfaltem do miejscowości Conima, gdzie mamy krótką przerwę bananową (niestety, na drzewach tu owoce nie rosną). Manuel spotkał swojego znajomego, Ania i Szymon wyruszyli w dalszą drogę jako pierwsi. Chyba mają powoli dosyć rozmów z nami... Jedziemy dalej, zatrzymujemy się na chwilę na pierwsze zamoczenie nóg w lodowatej wodzie jeziora (chociaż Marek już to podobno zrobił wcześniej). Romek zbiera luksusowe kamyczki na prezent.
Widoki powalają! Po drodze mijamy prywatną wyspę, otrzymujemy nawet propozycję noclegu na niej, ale nie korzystamy, gdyż jest tam ponoć najdroższy hotel w obrębie całego jeziora. Dojeżdżamy do Moho. Dzieci w miasteczku mają wolne od nauki, obchodzą dzień ziemi. Romek postanowił podzielić się pamiątkami, które otrzymał z Biura Rozwoju Miasta Wrocławia. W kilka chwil reklamówka ze smyczami z logiem miasta zostaje przechwycona przez tłum dzieci - Romek nie miał nic do powiedzenia, wreszcie w przypływie instynktu samozachowawczego postanowił porzucić wszelkie pamiątki i uciec.
Zjadamy szybki obiad na środku głównego placu. Słoninkę, ziemniaki białe i czarne, kukurydzę oraz szczątki wieprzowiny kosztujemy od jednej z miejscowych kobiet, które przywiozły te delikatesy z domu i sprzedają prosto na ulicy. Pycha! Na koniec jeszcze po batoniku i w drogę!
Wyjazd z miasta to podjazd pod bardzo ostrą górę, dalej jedziemy szutrem. Po około 11 km jedziemy już asfaltem, dla odmiany cały czas w dół. Zjazd jest piękny, ja i Marek jesteśmy kilkanaście minut przed resztą stawki, robimy sobie małą przerwę i zjadamy puszkę brzoskwiń. Romek oddaje się robieniu seryjnych zdjęć, próbując uchwycić nas w locie. Dojeżdżamy do Huancane, gdzie możemy przenocować w jednej z sal w miejscowej szkole. Po mizernej kolacji (ktoś stwierdził, że śmierdziało malizną), idziemy z Markiem i Romkiem na internet, podzielić się wrażeniami z ostatnich dni z grupą kilkuset osób, które śledzą naszą wyprawę od samego początku. Wracając z centrum do szkoły szukamy jeszcze lokalnej mordowni - tęsknimy za ciemnym boliwijskim piwem.
Huancane - Llachon (90km) :: 2.09.2011
Jedziemy drogą asfaltową do Taraco, gdzie wykonujemy telefon do Jurka, zjadamy śniadanie, a Szymon i Ania zaliczają nawet wizytę w muzeum (nie przypada im jednak do gustu). Dalej kierujemy się ładną trasą w kierunku ostatniego półwyspu. Co chwilę zatrzymujemy się na kolejne sesje zdjęciowe. Po drodze zjadamy kurczaka z frytkami lub makaronem w miejscowej restauracji. Lokal położony jest w samym centrum niewielkiej miejscowości Pusi. W środku nie ma nawet wylewki betonowej, siedzimy na klepisku. Nie przeszkadza nam to wcale, zamawiamy druga porcję dla wszystkich!
Dalsza trasa wiedzie wysokimi klifami i urwiskami tuż nad jeziorem. Widoki z każdym kilometrem piękniejsze. Wyrywam trochę do przodu i rozkładam się na trawie w jednej z wiosek, po chwili podchodzi miejscowy i ucinamy sobie krótką pogawędkę. Świetnie jest znać podstawy hiszpańskiego! Chwilę żartujemy z Manuelem, a gdy pojawia się reszta ekipy kierujemy się w głąb półwyspu, do miejscowości Capachica. Według twierdzeń Manuela jesteśmy 7 km przed miejscowością LLachon (nasz cel na dzisiejszy dzień). Po 3 kilometrach jesteśmy znowu 7 km przed LLachon. W końcu po dobrych kilkunastu kilometrach dojeżdżamy do miejsca, gdzie zaplanowany był nocleg. Od ponad godziny jest już zupełnie ciemno, a my jesteśmy zziębnięci, wykończeni i mocno wkurzeni na Manuela za to, że trochę nas oszukał. Szymon i Ania chcieli nawet nocować wcześniej, jednak uwierzyliśmy Manuelowi że rzeczywiście jest już tylko 7 km. Manuel chciał nas jednak zmotywować, abyśmy dojechali do miejsca, w którym pensjonat z restauracją prowadzą jego znajomi. Dzień wcześniej zamówiliśmy tu zupę na dzisiejszą kolację. Z perspektywy czasu na pewno oceniamy to inaczej (nasz przewodnik jakoś musiał nas zmotywować), wtedy jednak myśleliśmy o rezygnacji z usług Manuela następnego dnia rano.
Kolację jemy w restauracyjce typowo turystycznej, wystrój ma bardzo ozdobny. W naszym dzisiejszym zestawie jest zupa z quinoi, ryż, kurczak, mate de coca i piwo. Tylko Ania została w namiocie, bo nie miała nawet siły jeść - od razu poszła spać. Manuel trochę czuje się winny i załatwia nam zniżkę 50% na obiad, a po kolacji oficjalnie kończy wyprawę mówiąc, że Expedition ist fertig. Atmosfera jest jednak pogrzebowa, nie mamy ochoty dzielić się naszymi uwagami na temat trasy. W ogóle nie czujemy, że to już koniec wyprawy ? do Puno jeszcze ponad 50 kilometrów, jak twierdzi Manuel. Naradzamy się w namiocie po zjedzeniu na deser puszki brzoskwiń. Wniosek na przyszłe wyprawy jest jeden - kończymy z przewodnikami! Chcemy wolności! Przed snem czytamy jeszcze o wyspach Uros, na które pewnie wkrótce się wybierzemy.
Llachon - Puno (92 km) :: 3.09.2011
Powoli mija nam zdenerwowanie na Manuela. Rano jemy zupę (później znaną jako dobra zupa, dobra, która jednak nie była dobra), przed wejściem do restauracji nasze szyje przyozdobione zostają naszyjnikami z kwiatów Inków. Po śniadaniu zażywamy orzeźwiającej kąpieli w jeziorze Titicaca. Temperatura wody - około 8 stopni - nie pozwala na zbyt długie pluskanie. Z nudów próbujemy wrzucić Manuela do wody, puszczamy go przed samym brzegiem jeziora - trochę najadł się strachu, ale jak to Manuel - wszystko skwitował charakterystycznym śmiechem. Tworzymy na piasku napis Titicaca 2011 i urządzamy szybką sesję zdjęciową. Wspinamy się z powrotem na wzgórze, z którego zeszliśmy nad jezioro, pakujemy sakwy na rowery, dziękujemy za gościnę i ruszamy w drogę. Wracamy szutrem do miejscowości Capachica (łączny dystans to 14,5 km, a nie 7 km - jak twierdził wczoraj Manuel, co Szymon daje wyraźnie do zrozumienia naszemu przewodnikowi).
Dalej mkniemy już asfaltem, jesteśmy trochę głodni, ale nie ma gdzie zjeść obiadu - trzeba jechać dalej. Przed nami dosyć trudny podjazd, przy naszej formie nie powinien sprawić większych trudności, ale brak porządnego posiłku odbiera mięśniom połowę siły. Ratujemy się batonami Marka i elektrolitami Romka, który w ten sposób chce nas skompromitować w oczach komisji antydopingowej i wygrać wyścig dookoła Titicaca. Po kolejnym odcinku, tym razem zupełnie płaskim, docieramy do głównej drogi w kierunku Puno. W przydrożnym sklepie uzupełniamy zapasy i mkniemy dalej. Wkrótce pojawia się nasza policyjna obstawa, zamówiona przez Manuela - znowu eskortują nas na ostatnich 20 kilometrach do mety. Jedziemy równo, ponieważ droga jest ruchliwa i niebezpieczna, ale momentami aż przesadzamy z tą wolną jazdą, co dla mnie jest nieco irytujące. W końcu docieramy do najwyższego punktu wzgórza unoszącego się nad Puno i zaczynamy zjazd w dół. Humory po długim podjeździe nie były najlepsze, ale teraz szybko wraca uśmiech na twarzy. Już za chwilę będziemy na mecie! Po pokonaniu 825 km dookoła jeziora, docieramy do centrum Puno, gdzie czekają na nas Manuel Quispe, jego żona, żona Manuela - przewodnika, ich przyjaciele oraz kupcy chętni do przejęcia naszych rowerów za kilkaset dolarów. Szampan, podrzucanie Manuela i śmigamy do hotelu. Za 25 soli mieszkamy w 3-gwiazdkowym Quelqatani Hotel ? to w ramach sponsoringu, załatwionego na szybko przez naszego koordynatora. Spotykamy się z Manuelami na kolacji w dosyć drogiej pizzerii, podczas rozmowy ja i Romek sprzedajemy nasze śpiwory Manuelom za łączną kwotę 400 soli + 4 noclegi i 2 śniadania w Cusco u rodziny Sharon - żony przewodnika. Jesteśmy zadowoleni z naszych umiejętności negocjatorskich - szybko się nauczyliśmy! Niestety Marek miał problemy żołądkowe i nie był z nami na kolacji.
Puno :: 4.09.2011
Zgodnie z tradycją rdzennych mieszkańców Peru w nocy najpierw ja, a potem Romek oddajemy pokarm matce naturze. Mówiąc mniej eufemistycznie, wymiotujemy i skręcamy się w nudnościach. Marek też czuje się fatalnie. Rano nie jesteśmy w stanie nic zjeść, na śniadanie woda i sucharki to i tak za dużo. Cały dzień umieramy w hotelu. Ania i Szymon mają się świetnie, przez pół dnia z nudów robią zakupy na targu (mieliśmy jechać razem na pływające wyspy Uros, ale nasza choroba wykluczała jakiekolwiek wyjścia poza hotel). Wieczorem próbujemy zgrać ślady z GPS-a, z czym są duże problemy (brak oprogramowania), obmyślamy też z Romkiem prezentację na konferencję, w końcu ja siedzę nad nią jeszcze długo po północy. Przez naszą chorobę dzień był niestety zmarnowany.
Puno :: 5.09.2011
Rano jest już z nami dużo lepiej. Jemy w miarę normalne śniadanie i wyruszamy na Uros. Manuel - koordynator załatwił nam bardzo tanie bilety - za 10 soli w obie strony. Niestety wyspy nie zachwycają nas, wszystko jest przesiąknięte komercją. To nie jest prawdziwe życie Aymarów, jakie widzieliśmy na trasie wokół jeziora. Widzimy tylko poprzebieranych w kolorowe stroje mieszkańców wysp, sprzedających niby ręcznie robione przedmioty, ale u każdego takie same, co wskazuje jednoznacznie na masową, mechaniczną produkcję. Trochę to wszystko przesadzone, chcemy jak najszybciej uciekać z wysp.
Ania i Szymon wracają do hotelu, my natomiast wyruszamy na targ z pamiątkami na zakupy. Kupujemy chyba z 15 swetrów z alpaki, torebki i tym podobne bibeloty. Każdy zakup poprzedzony jest długim targowaniem, wszystko jednak wychodzi bardzo tanio nawet bez tego. Wracamy taksówką za 3 sole do hotelu. Niestety Ania i Szymon nie zostali wpuszczeni do naszego pokoju i nie mogli dokończyć prezentacji, więc teraz my z Romkiem mamy godzinę na wybór zdjęć, dopracowanie tekstu i wklejenie mapy z gogle earth.
Konferencja miała się rozpocząć o 16, czekaliśmy jednak ponad 40 minut na pojawienie się garstki dziennikarzy i innych zainteresowanych. Konferencja była dosyć udana, przede wszystkim dzięki obecności naszego przewodnika, który miał wiele do opowiedzenia, a przede wszystkim mógł to zrobić płynnym hiszpańskim, w przeciwieństwie do nas. Wracamy do hotelu, potem pizza w restauracji, gdzie było wielu gringos, w tym nasi znajomi z Niemiec, poznani w drodze na wyspy Uros, Kanadyjczyk grający na gitarze i śpiewający (po rozmowie okazało się, że ma dziewczynę Polkę i musi się z nią spotkać gdzieś na mieście, więc nie dał się namówić na piwo). Ania i Szymon wracają do hotelu, my z Marco i Romano włóczymy się jeszcze trochę po mieście, poznając ciekawych ludzi i jeszcze ciekawsze zakamarki. Żałujemy tego dnia, który straciliśmy na chorobę, bo w Puno na pewno byłoby wiele do zwiedzenia na kolejny pełny dzień pobytu.
Puno - Cusco :: 6.09.2011
Rano wstajemy wcześnie, jemy śniadanie w biegu, Manuel (koordynator) już czeka na nas w hotelu. Jedziemy na PKS i ładujemy się do autobusu. Żegnamy się z Manuelem i wyruszamy w drogę. Później trochę żałujemy, że nie podziękowaliśmy Manuelowi w nieco bardziej okazały sposób, niż tylko dwiema kolacjami na nasz koszt.
W autokarze jak zwykle musimy przekupić kilka osób, aby mieć dobre miejscówki. Romek jednak zna już na tyle dobrze język Aymara i hiszpański, że świetnie dogaduje się z miejscowymi i nie płaci za wymarzone miejsce przy oknie. Uiszczamy również dodatkową opłatę za rowery (50 soli). O 9 wyjeżdżamy z Puno. Trasa jest po raz kolejny bardzo malownicza, żałujemy że nie pokonujemy jej na rowerach. Po 8 godzinach docieramy do Cusco. Czeka na nas rodzina żony Manuela (przewodnika). Po rozpakowaniu ruskich toreb i zapakowaniu się w sakwy jedziemy do ich domu tzn. gonimy taksówkę, pokonując zatłoczone uliczki dawnej stolicy Inków.
Kolejne 4 noce spędzimy w ponad 100 letnim domu, położonym zaledwie 2 km od ścisłego centrum. Dom jest bardzo duży, mieszka tam 3-pokoleniowa rodzina. Mimo braku ciepłej wody jest bardzo klimatycznie. Wkrótce udajemy się na miasto. Jako główny księgowy wyprawy wydaję każdemu po 20 soli i idziemy zaszaleć. Tres gringos zjadają hamburgery, popijając dużymi jogurtami i zagryzając innymi smakołykami z marketu, Szymon zaś idzie na mięcho - tym razem szaszłyki. W międzyczasie idziemy do biura turystycznego zabukować wstęp do Machu Picchu, gdyż nasza wcześniejsza rezerwacja okazała się być nieważna. Trochę jeszcze włóczymy się po mieście, po czym wracamy do naszego darmowego mieszkania.
Cusco :: 7.09.2011
Wstaliśmy późno, na śniadanie jemy ryż z kukurydzą i warzywami. Odbieramy nasze bilety do Machu Picchu, idziemy uzyskać informacje na temat godzin odjazdu busów do Ollantaytambo (miejscowość w drodze do Machu), potem Ania i Szymon zwiedzają markety z typowo lokalnymi pamiątkami, reszta ekipy natomiast podziwia dawną stolicę Inków - Cusco.
Wchodzimy na wzgórze, z którego mamy dobry widok na miasto, potem długo wędrujemy wąskimi uliczkami, następnie schodzimy na główny plac i podziwiamy paradę zespołów tanecznych - dzisiaj bowiem zaczął się ich festiwal, trwający kilka dni. Odkrywamy z Romkiem, że wszyscy studenci uniwersytetu w Cusco mają konta na hotmail.com, chociaż sami nie wiemy, co można dalej zrobić z takim odkryciem. Na koniec i my odwiedzamy targowisko z pamiątkami, później kierujemy się do punktu z internetem, na koniec zahaczamy o sąsiadującą z nim cukiernię (szybko staliśmy się jej stałymi klientami), w markecie robimy zakupy i wracamy do domu. Sen będzie krótki, bo o 3 w nocy mamy busa do Ollanta.
Cusco - Ollantaytambo - Machu Picchu - Cusco :: 8.09.2011
Pobudka jest dzisiaj o 2.05 rano, a 3.00 jesteśmy już w busie do Olllyantambo, skad o 6.10 mamy pierwszy tego dnia pociąg do Aguas Calientes. Ale nie tak szybko - o 5.15 jesteśmy w Ollyanta, śniadanie jemy w restauracji. Mate de coca, pyszna kawa, czekolada na gorąco i własne kanapki! Tak, własne kanapki w restauracji, które Romek po uzyskaniu zgody od właścicielki postanowił zjeść. I nie on sam. Ja tymczasem stosuję zasadę nie wchodzenia z brudnymi buciorami do nie swojego domu i w ramach tego nie jem samoobronnych kanapek w restauracji. Jedynie Marek popiera mój protest.
O 6.00 jesteśmy już w pociągu PERU RAIL do Machu Picchu (jest to najtańszy pociąg, a mimo tego kosztuje aż 35 dolarów w 1 stronę). Jedziemy oszklonym wagonem, aby można było podziwiać widoki. W pociągu są sami gringos, miejscowi mogą bowiem pojechać lokalnym pociągiem jakieś 10 razy taniej. Turystom takie przywileje odebrano. Obok mnie i Romka siedzi dwóch Amerykanów, notabene jeden z nich to niejaki Gregory Stawicki, którego ojciec kupował kiedyś bułki w polskiej piekarni na Milwaukee Avenue w Chicago. Po drodze mijamy piękne góry schodzące niemal pionowo do Rio Urubamba z licznymi bystrzami, według naszej oceny klasy II+.
Do Aguas Calientes dojeżdżamy o czasie, tzn. o 8 rano. Jest już za późno na wschód słońca, mgła jest wysoko, zastanawiamy się czy iść na piechotę, czy też wspomóc się busem. Ania i Szymon jadą busem do samego Machu, co kosztuje około 25 soli za osobę, natomiast reszta naszej ekspedycji idzie z buta. Ja z Markiem postanawiamy nadrobić zaległości śniadaniowe ? Romek oczywiście wypomina nam sytuację z restauracji, gdzie podczas niemal godzinnego oczekiwania na pociąg nic nie zjedliśmy, a teraz zabieramy mu cenny czas. Droga piesza na Machu to prawie 2000 stopni, dość ostre podejście zajmuje nam 65 minut ze śniadaniem, dużo szybciej niż według przewodnika Bezdroży.
Machu Picchu zdobyte!
Na szczycie napawamy się widokiem znanym ze wszystkich obrazków przedstawiających to tajemnicze miasto Inków. Cały dzień zwiedzamy ruiny, robiąc niezliczoną ilość zdjęć. Chcemy wynagrodzić naszym sponsorom wsparcie naszej wyprawy, robimy więc zdjęcia z banerami - szybko jednak podbiega do nas jeden ze 100 ochroniarzy z ramienia UNESCO i grzecznie tłumaczy nam, że nie możemy tu uprawiać propagandy robiąc zdjęcia z wielkimi banerami bez zgody zarządców tego terenu. Decydujemy, że fotki zrobimy pod koniec dnia w innym miejscu. Pogoda jest piękna przez cały dzień, a ruiny naprawdę fascynują, szczególnie niektóre rozwiązania architektoniczne. Przy dawnych łaźniach spotykamy lamy, które traktują je jak wodopój. One również nie umykają naszym obiektywom.
Jak każde piękne miejsce, także i Machu Picchu trzeba kiedyś opuścić. O 18.00 jesteśmy już na dole w Aguas Calientes, mamy jeszcze trochę czasu do pociągu (przynajmniej tak nam się wydaje), udajemy się więc na kolację w centrum. Turystów jest o tej porze roku na tyle mało, że restauratorzy wręcz się o nich zabijają. My na wstępie dostajemy zniżkę 50% (choć ceny wyjściowe są mocno wygórowane), a pisco sour za darmo przekonuje nas do wybrania miejsca tuż przy głównym placu. Zupa kremowa, ryba albo mięso, pizza, soki ? oto nasz królewski zestaw. Śpieszymy się na pociąg powrotny, poganiamy obsługę, na koniec dostajemy rachunek na 80 soli + 20 soli dodatkowego podatku lokalnego, którego się nie spodziewaliśmy. Powrót do Ollantaytambo spędzamy na śpiąco, kolejny raz dostajemy niezmiernie obfity posiłek w pociągu (jakieś 5 gram chipsów i draże w ilości 7 sztuk oraz pół kubeczka mate de coca). W Ollyanta jesteśmy o 20.15 i od razu szukamy busa do Cusco, takiego za 3,5 sola nie znajdujemy, są tylko za 10 soli, ale ostatecznie wracamy z jakąś wycieczką za 8 soli od osoby. Podróż trwa długo, ale zostajemy odwiezieni pod sam dom (ach, te nasze gringowskie przywileje). Idziemy spać brudni, spoceni, bo wody niestety już nie ma. Miasto w porze suchej ma z tym problemy.
Cusco :: 9.09.2011
Wstajemy późno, mocno zmęczeni po zdobyciu Machu Picchu. Po śniadaniu wyruszamy na miasto. Znowu się rozdzielamy, robimy zakupy, doskonaląc nasze umiejętności targowania się. Raz po raz wołają za nami Compre... Amiiigooo! (Kup... Przyjacieeelu!). Romek kosztuje Ceviche - mówi, że dobre, ale z ostateczną opinią lepiej zaczekać do jutra. Kręcimy film - surowa ryba. Przedłużające się zakupy sprawiają, że nasz plan zdobycia tutejszej twierdzy zostaje szybko zrewidowany, powoli robi się ciemno i zabrakłoby nam czasu na zwiedzanie.
Udajemy się znowu na internet i torcik za 3 sole w cukierni, a w markecie kupujemy dla odmiany soki z marakuji i guanabany (rym niezamierzony, przysięgam!). Kupujemy bilety na autobus do Limy, spłukując się do reszty, zostają nam jakieś 4 sole. Obiecujemy sobie, że słynną świnkę morską skosztujemy w Limie.
Cusco - Lima :: 10.09.2011
Romek i Jacek (tak mnie zwą Romek i Marek od jakiegoś czasu) wstają wcześnie i idą po ciepłe bułeczki do sklepu, jogurcik, banany, serek. Reszta ekipy miała w tym czasie ugotować makaron, ale mieli inne priorytety. Potem udajemy się na kolejną rundę zakupów w marketach z pamiątkami. Odbywa się tam ostre targowanie, zakończone zdobyciem łupu w postaci czapek, ceramiki i tysięcy innych przedmiotów. Po powrocie planujemy sprzedawać to wszystko na allegro, tyle już kupiliśmy tych souvenirów.
Wieczorem wyjeżdżamy, mamy więc ostatnią okazję, aby powłóczyć się do najpiękniejszym mieście Peru. Zjadamy ostatni torcik, plaster ananasa prosto z ulicy, zwiedzamy kilka nieodkrytych wcześniej uliczek. O 15.00 wracamy, pakujemy się, zjadamy spaghetti bolognese i owoce tropikalne kupione przez Szymona. Potem szybko biegniemy do pobliskiej kafejki, aby zobaczyć walkę Kliczko-Adamek. Znajdujemy relację live i mimo słabego łącza widzimy to samo, co widzi około 40 tysięcy ludzi na stadionie we Wrocławiu i miliony przed TV. Jednym słowem Adamek dostaje łomot. Wracamy do domu, żegnamy się z miłymi gospodarzami, zostawiamy im w ramach podziękowania 100 soli i jedziemy na dworzec autobusowy. Obsługa z firmy autobusowej nie jest zadowolona na nasz widok, nie to żeby nie lubili Europejczyków, ale zaczynają wątpić, czy nasze bagaże się zmieszczą do autokaru. Rozkręcamy rowery i pakujemy je pionowo, miejsca jest jednak wystarczająco dużo.
Pan z obsługi chce dodatkowe 100 soli za rowery! Wczoraj umawialiśmy się w kasie na 50. Romek zachowuje trzeźwy umysł i idzie z Jackiem do siedziby firmy i tam uiszczamy opłatę 50 soli. Pan z obsługi już nie marudzi, chociaż powinien, bo stracił niezłą łapówkę - gdyby chciał 50 soli, pewnie dostałby taką sumę do własnej kieszeni.
Przypadkowo spotkani na dworcu Amerykanie nie chcą odkupić od nas rowerów, ale gratulują wyczynu. O 18.00 Vamos! Hora!. Autobus jest znowu dosyć luksusowy, fotele ma regulowane, a kolacja jest jak na pokładzie Boeinga 737 - lomo saltado, deser ? żyć, nie umierać. Oglądamy filmy, co ciekawe są to same nowości ? zjawisko rzadko spotykane w autokarach. Ania i Szymon mają ostre problemy żołądkowe, przyczyny mogą być dwie - zatrucie owocami albo choroba lokomocyjna. To drugie jest bardzo możliwe, bowiem trasa wiedzie niekończącą się serpentyną, na której autokarem strasznie rzuca.
Lima :: 11-13.09.2011
Jedziemy dalej autobusem, rano oglądamy jakiś głupi amerykański film z Nicolasem Cage, śniadanie w busie oczywiście jest wliczone w cenę biletu (80 soli). W końcu dojeżdżamy do Limy, a dzięki nieprzeciętnym zdolnościom nawigatorskim Jacka (po prostu jako jedyny zajrzałem wcześniej na google maps), trafiamy dosyć łatwo do domu Cecilii.
Pobyt u naszej ulubionej Peruwianki jest krótko mówiąc GENIALNY! Nie dość, że mamy zapewnione miejsce noclegowe oraz posiłki, to jeszcze tak się składa, że przebywają u niej obecnie kucharze z Brazylii, z którymi mamy okazję wymienić się doświadczeniami oraz... zwyczajnie, po ludzku, napić się. A że rozmaitych alkoholi przybywa, to i impreza nabiera coraz większego tempa. Mamy tu pisco sklepowe i pisco macerado (robione przez gospodarza z pisco i wiśni), brazylijską cachaçę z trzciny cukrowej, rum montilla oraz niespodziewanie naszą wyborową. Ten dom to prawdziwa ostoja polskości w Peru! Jest fantastycznie! W międzyczasie smakujemy lokalnych specjałów z lamy, słodkich ziemniaków, ciasta king-kong i wielu innych. W tym domu wszyscy świetnie gotują! Romek trochę nie wytrzymuje tempa i najszybciej odpada z imprezy, a jego wierni kompani - Marek i ja - pomagają mu dojść do siebie (za tą cenzurę należy mi się chyba humanitarny Nobel... mam nadzieję, że Romek ma trochę oszczędności na koncie...).
Następnego dnia mamy w planach zwiedzanie Limy. Wstajemy dosyć późno i leniwie zbieramy się do wyjścia. Udaje nam się zwiedzić centrum oraz napić się po raz ostatni soku ze świeżych owoców i zjeść ananasa z ulicy. Odwiedzamy również fantastyczny klasztor franciszkanów z interesującymi rozwiązaniami chroniącymi przeciw skutkom trzęsienia ziemi oraz podziemnymi kryptami, w których znajdują się szczątki kilkudziesięciu tysięcy osób.
Negocjujemy z zaprzyjaźnionym kierowcą jutrzejszy transport z naszymi bagażami na lotnisko. Wieczorem wraz z Romkiem i Markiem postanawiamy zamoczyć nogi w Pacyfiku, który rozciąga się równoleżnikowo aż na 19.800 kilometrów (tyle jest stąd do Indonezji drogą morską, tak przynajmniej twierdzi wikipedia). Odkrywamy zupełnie nowe oblicze Limy i całego Peru ? nowoczesna, wystawna dzielnica Miraflores w niczym nie przypomina otaczających miasto slamsów. Wszystko jest tu na najwyższym poziomie. Nawet zjazd do oceanu jest z wysokiego poziomu, a układ obwodnic nieco skomplikowany, więc dotarcie nad ocean zajmuje nam trochę czasu. W końcu udaje się spełnić nasze marzenie i moczymy stopy w nieco cuchnącej wodzie. Szybko wracamy do Cecilii, zjadamy pyszną kolację, długo rozmawiamy, po czym kładziemy się do łóżek.
Rano zdobywamy pisco, pakujemy się, dokonujemy pamiątkowego wpisu do księgi gości, czule żegnamy się z Cecilią, staramy się okrągłą sumką wesprzeć domowy budżet w ramach podziękowania za niezwykłą gościnność i już za chwilę odjeżdżamy w kierunku lotniska. Za transport bagaży i dojazd taksówką płacimy łącznie 105 soli.
Na lotnisku początkowo czepiają się wagi naszych bagaży, które przekraczają normy linii TAM, w końcu jednak przy próbie masowego przepakowywania się pracownicy obsługi linii dają za wygraną i udaje nam się uniknąć dopłaty za rowery. Każdy z nas jest 140 dolarów do przodu, bo tyle wynieść miała dopłata!
Już za chwilę będziemy na pokładzie. Wspomnienia cudownych 4 tygodni stają przed oczami, bardzo żałujemy, że to już koniec naszej przygody. Trzeba tu jeszcze kiedyś wrócić!
Madryt :: 14-16.09.2011
Lot do Madrytu przebiega spokojnie, wysoki standard linii TAM znamy z drogi TAM. W stolicy Hiszpanii znowu czeka nas przenoszenie niezliczonej ilości bagaży i pięciu kartonów z rowerami. Docieramy do stacji przy parku Casa del Campo, udajemy się tym razem do innego, dużo lepszego hostelu. Przestrzeni zarówno w pokojach, jak i wokół ośrodka jest zdecydowanie więcej.
Kolejne dni upływają nam na powrotnej aklimatyzacji (musimy przestawić się o 7 godzin, co początkowo jest bardzo trudne - optymalną porą na wstawanie wydaje się być 15), a przede wszystkim na odkrywaniu na nowo stolicy Hiszpanii. Tym razem miasto wydaje nam się dużo ciekawsze. Może dlatego, że wróciliśmy z ubogiego Peru, a może raczej dlatego, że trafiliśmy do dużo lepiej zagospodarowanej części miasta z dużą ilością zieleni.
Jeden z wieczorów poświęcamy na obejrzenie na stadionie meczu Atletico - Celtic w Lidze Europy, natomiast ostatni dzień przed wylotem do Polski poświęcamy na objechanie - nie, nie jeziora! - całego Madrytu na rowerach. Pętla ma 65 kilometrów i prowadzi świetną trasą poprzez większość parków w mieście, jest też znakomicie oznaczona (może poza kilkoma miejscami, gdzie chwilę musieliśmy się zastanawiać).
Na 6 kilometrów przed końcem madryckiej vuelty ma miejsce zjawisko niespotykane. Udaje mi się złamać suport w moim rowerze, prawy pedał wraz z połową korby i zębatkami odpada, dodatkowo raniąc mnie w stopę (jak na złość w Madrycie jeżdżę w sandałach). Postanawiamy dotrzeć jakoś do hostelu, chłopaki wpadają na genialnie szalony pomysł - Marek mnie holuje na lince przywiązanej do jego siodełka i mojej ramy. Idzie mu to nadspodziewanie dobrze, ale trzeba przyznać, że podczas wyprawy to on był największym koksem i najszybciej pokonywał większość wzniesień.
W parku leżącym przy naszym hostelu, jak co nocy mijamy niezliczone ilości pań lekkich obyczajów, na szczęście na rowerze łatwo się przed nimi ucieka. Chwilę potem jesteśmy już na miejscu. Robimy sobie ostatnią mini-imprezę podsumowującą i kładziemy się spać z myślą, że kolejną noc spędzimy już w Polsce.
Madryt-Poznań-Wrocław/Czersk/Łąg/Gdańsk/Gdynia :: 17-18.09.2011
Rano przemieszczamy się w okolice stacji metra i dopiero tam składamy rowery do kartonów. Napotykamy jednak na niespodziewane problemy w metrze, dwie panie nie chcą nas wpuścić z taką ilością bagażu. Po długich kłótniach (tak, umiemy już się kłócić po hiszpańsku) udaje się wynegocjować, abyśmy pojedynczo wsiadali do metra, każdy z odrobiną bagażu. Mamy jednak bardzo mało czasu, każdorazowo dojeżdżamy tylko do stacji przesiadkowej. W końcu udaje się dotrzeć na lotnisko, do odlotu zostało bardzo mało czasu, więc od razu kierujemy się na odprawę. Wszystko przebiega sprawnie, za chwilę jesteśmy już na pokładzie.
Wieczorem lądujemy w Poznaniu. Po 5 tygodniach jesteśmy znowu w Polsce! Robimy pamiątkowe zdjęcie, po czym Romek wraca z tatą i bratem do Wrocławia, pozostali natomiast jadą do Bydgoszczy samochodem z przyczepką, którym przyjechał brat Szymona. Po drodze zatrzymujemy się na monstrualnych rozmiarów schabowego, kurczaka, hamburgera i zapiekankę. Jesteśmy wykończeni, podziwiam fakt, że Szymon jest w stanie jeszcze prowadzić. W Bydgoszczy znowu się rozdzielamy, Szymon z Anią jadą już do nieodległych domów rodzinnych w Łęgu i Czersku, natomiast my z Markiem skręcamy rowery i jedziemy pociągiem do Trójmiasta...
I tu kończy się kolejna przygoda życia, po której jak zwykle trzeba możliwie szybko wrócić do szarej codzienności. Kto nas zna, ten jednak wie, że za rok znów poniesie nas gdzieś, gdzie można poczuć zapach rowerowej wolności...