Wystartowaliśmy punktualnie o 9-tej. Pierwsza faza wędrówki, to osiągnięcie górnej stacji kolejki linowej z Bagni di Moso (1353m npm) na Prati di Croda Rossa (około 1900m npm). Rasowi turyści włoscy nie pokonują tego odcinka pieszo, tak jak my. My z wiadomych względów - bilet kosztuje 7500 lirów - przyszliśmy tutaj na własnych nogach. Tutaj okazuje się, że wyglądamy na odszczepieńców, a z pewnością pod względem wyposażenia. Mało kto tutaj ma półbuty trekingowe, nawet gdyby miał wejść na wysokość tatrzańskich Liliowych. Osoby wyposażone w kaski i szpej z pewnością wybierają się tak jak my na ferraty. Przecież to tylko szlak turystyczny na wysokości 3000 m.
bunkiero!
Z hali przy stacji ruszamy w kierunku grani przypominającej Mały Kościelec, a dokładnie kilka Małych Kościelców. Trochę powyżej 2000 m, nieopodal pierwszych ruin bunkrów z czasów i wojny światowej zjadamy drugie śniadanie. Przechodzący obok Włosi mruczą ciągle - bunkiero, bunkiero!. Widać w ich oczach prawdziwy zachwyt. Ciekawe czy widzieli "nasz" Wilczy Szaniec - kwaterę Hitlera w okolicach Gierłoży. To co tu widzieliśmy - to pikuś.
pomruki burzy
Ruszamy dalej. Widoki coraz pełniejsze, panorama coraz szersza. Pogoda zapowiada w najbliższym czasie pogorszenie. Ale idziemy dalej, wyprzedzając jeden zespół. Po kilku minutach poczuliśmy pierwsze krople deszczu, na razie są rzadkie. Dochodzimy do rumowiska skalnego. Agata znajduje niewielkie schronienie w postaci dachu z dwóch obsuniętych, dużych płyt skalnych. Nie zwlekając, postanowiliśmy tutaj przeczekać nasilające się opady. Agata pod skalnym namiotem, a ja z Tobym w niewielkim dwuosobowym zagłębieniu ze skalnym zadaszeniem. Siedzimy skuleni. Ciemne chmury napływające zza szczytów a pomruki burzy wskazują, że nie jest to tylko drobny deszczyk. Zapowiadają się mocniejsze emocje. Obok nas przechodzi 3-osobowa grupa. Ze spokojem idą w kierunku szczytu. My czekamy dalej, choć pewnie przy takim nasileniu deszczu to zbytnie asekuranctwo. Stopniowo, coraz bardziej czujemy ochłodzenie, a może chłodzi nas sam bezruch. Z wypakowanym sprzętem i ubraniami plecakiem szło się raczej ciężko. Nie mogłem znaleźć termometru aby ocenić obiektywnie temperaturę (niestety, termometr pozostał w namiocie). Ubieramy się cieplej, by nie tracić cennej energii. Zapowiada się dłuższy postój.
maniana - finito...
Kiedy po około 20 minutach padało już całkiem solidnie, zaczęły nas mijać, schodząc w dół kolejne zrezygnowane zespoły. Byli już nieźle przemoczeni. Ze zrezygnowaniem kręcili głowami, mówiąc maniana - finito. Według nich dziś wejście nie ma sensu i nie będzie pewnie możliwe.
Jest około 12:30. Ustalamy, że będziemy czekać aż przestanie padać a potem podejmiemy decyzję o kontynuacji bądź zmianie planu. Miejsce jest na razie bardzo bezpieczne, nie prowadzi tędy żadna droga spływu wody, skała jest sucha. Centrum burzy jest w sporej odległości od nas. Kierunek skąd napływają ciężkie chmury jest całkowicie przed nami ukryty, nie można w żaden sposób kontrolować sytuacji. Można tylko cierpliwie czekać. Na razie mamy jeszcze czas.
w blasku słońca wszystko wygląda wspaniale
O 13:25 przestał padać deszcz i momentalnie się wypogodziło. Błękit nieba, który początkowo pojawił się w południowo-zachodniej części, rozszerzał się szybko, odsuwając burzowo-deszczowe chmury.
Na tak wspaniałą pogodę musieliśmy trochę poczekać. Z późniejszej analizy wynikło że nasz postój trwał od 11:45 do 13:30.w blasku słońca wszystko wygląda wspaniale. Natychmiast sięgamy po aparaty. Skała jest mokra i zimna, jednak w tak silnych promieniach słońca wszystko schnie błyskawicznie. Po około 30 min dochodzimy do pierwszego odcinka ferraty. Jest to system drabin, biegnący pionową ścianą, przechodzący w górnym odcinku w asekurację linową (lina stalowa). Ja z Agatą idziemy lekko z przodu. Postanawiamy wchodzić bez asekuracji, co jak się okazało nie było zbyt wielkim wyczynem. Drabiny solidne, górny odcinek ściany, już nie jest tak pionowy, posiada sporo chwytów i bardzo mocną skałę. Po przejściu tego kawałka postanawiamy przygotować sprzęt do ferrat, licząc na bardziej wyrafinowane odcinki. Po kilku minutach dołącza do nas Toby, również pokonując ten etap na żywca. Teraz już ze sprzętem na sobie, ruszamy dalej. Czyste niebo przysłaniają nam wolno przesuwające się ogromne obłoki pary i chmur. Co jakiś czas my wpadamy w taką chmurę.
szczyt Croda Rossa di Sesto - 2939m npm
Pokonujemy kolejne wzniesienia i przełęcze, za którymi ukryty jest cel naszego wejścia. Trasa nie jest trudna do przejścia i co najważniejsze do odnalezienia. Co jakiś czas mijamy kolejne punkty widokowe oraz stanowiska ogniowe i umocnienia z czasów wojny. Dotarliśmy do rozległej przełęczy Anderterscharte 2698m npm usianą fragmentami fortyfikacji. Stąd już blisko na szczyt, który widać teraz wyraźnie. Pogoda chyba wytrzyma, choć część nieba przysłaniają opary, uniemożliwiające prawidłową ocenę. Po około 25 min. niezbyt trudnej wspinaczki jesteśmy na szczycie. Sam szczyt Croda Rossa di Sesto jest rozczłonkowany i składa się z trzech pomniejszych szczycików. Jeden ze stanowiskami ogniowymi rozmieszczonymi na zboczu, na który prowadzi łatwa ferrata. Środkowy, na który można wejść na żywca i ostatni, trzeci z zamontowanym na szczycie krzyżem oraz książką wejść ukrytą w stalowej skrzynce.Dokonujemy wpisu, robimy kilka zdjęć, konsumując jedną czekoladę.
Jest kilka minut po 16-tej, to zbyt późna pora by pozwolić sobie na dłuższą biesiadę na szczycie. Z tego samego powodu nie podejmujemy zrobienia innej drogi zejściowej, co z pewnością uatrakcyjniłoby tę wycieczkę. Nie wiemy też czym nas jeszcze zaskoczy dzisiejsza pogoda. Miejsce właściwego posiłku wyznaczone jest na ławce, tam gdzie jedliśmy drugie śniadanie. Aga nas popędza. Ona jak zwykle jest najmniej głodna. Rozpoczynamy długie, monotonne, z małymi wyjątkami, schodzenie.
Tego dnia, w książce nie było żadnych wpisów, jednak prawdopodobnie nie byliśmy na szczycie pierwsi. Poniżej pierwszego ubezpieczonego odcinka minął nas pojedynczy wyszpejowany dolomiciarz. Nie ma wątpliwości, że schodził ze szczytu. Szczyt nie jest wybitnie wysoki i nie ma obowiązku wpisów do książki. Tak czy inaczej po nas nie wszedł na szczyt już nikt tego dnia. Poprzedniego dnia był wpis dwóch dziewcząt, jesteśmy pewni, że tych samych, które minęliśmy w drodze na przełęcz pod wieczór. Wyglądały na nieźle zmęczone.
pionowa ściana spada ostro w dół
Podczas zejścia częściej korzystamy z asekuracji, bo wiadomo, że to właśnie podczas nich najwięcej jest wypadków. Po za tym jesteśmy już nieźle zmęczeni i głodni. Z utęsknieniem wypatrujemy ławeczki.
Dochodzimy do ostatniego ubezpieczonego odcinka. Okazuje się, że jest to najbardziej trudny technicznie odcinek całej ferraty. Dopiero teraz, podczas zejścia widać to najlepiej. Pionowa ściana spada ostro w dół, tutaj nie sposób się nie asekurować i choć my korzystamy z żelaznych ułatwień wyłącznie w celach asekuracyjnych (stopnie i chwyty są w skale) to całkowita rezygnacja z asekuracji byłaby niebezpieczna. Pomiar wysokości mówi nam, że do ławki jeszcze daleko, jednak tutaj teren jest już dość łatwy.Po osiągnięciu wyznaczonego miejsca popasu zdejmujemy z siebie uprzęże i liny, odpoczywamy, posilając się i fotografując doskonale oświetlony w tych godzinach cel naszej dzisiejszej wyprawy.
...udało nam się zdążyć przed deszczem
Pozostał nam ostatni etap, powrót na camp. Ruszamy niechętnie w dół snując wspomnienia z czasów socjalistycznej szkoły podstawowej i średniej. Na prawdę ciekawe klimaty. O godzinie 20:52 osiągnęliśmy camping. Sklep niestety czynny był tylko do 19-tej. Z orzeźwiającego piwa nic nie wyjdzie.Kiedy doszliśmy do swojego namiotu, zaczął padać deszcz, który zamienił się po kilkunastu sekundach w solidną ulewę. W pośpiechu zapakowaliśmy się wszyscy do namiotu, szczęśliwi, że udało nam się zdążyć przed deszczem. Jesteśmy bardzo zmęczeni dzisiejszym dniem ale też zachwyceni Dolomitami.
10 sierpnia - dzień 16
Dzień odpoczynkowy.
dzień w skrócie
Pogoda do południa słoneczna. Odpoczywamy i regenerujemy siły po wczorajszej wędrówce. Po południu Czarek z Tobym wyskoczyli do Sesto i Moso w celu zebrania informacji i zrobienia zakupów. Niestety pogoda się popsuła, więc musieli jechać podczas deszczu. I tak już było do wieczora - padało z niewielkimi przerwami.
Wszyscy odczuwamy skutki wczorajszej 12-godzinnej wędrówki. Wąsko wyspecjalizowane mięśnie, a to z racji ciągłego pedałowania, domagają się wypoczynku i regeneracji. Pogoda dość ładna. Można się wygrzewać na słońcu, leżąc i nic nie robiąc. Po nadzwyczaj obfitym śniadaniu robimy zakupy drobnych suwenirów.
Rozpoczęła się sjesta i pojawiły się pierwsze oznaki nadciągającego pogorszenia pogody. W planach mamy kurs do Sesto i Moso. Niestety po sjeście zaczęło padać i grzmieć. Opady raczej ciągłe z kilkuminutowymi przerwami. Przed 17-tą przestaje padać, ruszamy. Właściwie, kurs do Sesto nie miał większego sensu, bo ceny w supermarketach podobne jak w sklepie na campingu. Nie pokryłyby nawet kosztów paliwa dla zmotoryzowanych. W dodatku prawie cały czas padało i trudno nam było przejechać ten krótki odcinek aby nie zmoknąć. Udało się jednak zdobyć kilka informacji noclegowych. Nie będziemy na to tracić czasu jutro.
Po naszym powrocie pada już nieprzerwanie. Gotowanie musi odbywać się w przedsionku a my stłoczeni w namiocie szykujemy kolację: jajecznica z cebulą, pomidor, bułki i herbata. W tym czasie rozbiją się obok nas Włosi. Początkowo długo chodzili po małym, podmokłym, po kilku godzinnych opadach, terenie i nie mogli się zdecydować, które miejsca wybrać. Należy dodać, że te kilkadziesiąt metrów kwadratowych to jedyny obszar przeznaczony na pole namiotowe. Camping sprzyja gustom karawaniarzy, przecież to oni właśnie pozostawiają najwięcej pieniędzy.Nasi sąsiedzi w deszczu walczą ze swoim namiotem. Po godzinie zmagań naszym oczom ukazał się ogromny namiot typu igloo z przedsionkiem.
Pada nieprzerwanie. Temperatura wynosi 10°C, a wilgotność 100%. Prawdopodobnie znów dotarło do nas wilgotne powietrze z Wenecji. Niektórzy czują nawet zapach wodorostów.
11 sierpnia - dzień 17
Trasa: camp - Moso - Sesto - San Cándido - Dobbiaco - Carbonin - Misurina camp Rist. Alta Baita
dzień w skrócie
Opuszczamy ekskluzywny camping w Sesto. Przy regulowaniu należności miła niespodzianka. Toby nie został policzony, a dzięki temu nasz budżet trochę zyskał. Jedziemy do Misuriny, miasteczka położonego nad Lago di Misurina otoczonym od południa murem Sorapis. Nareszcie trafiamy na fajny camping bez karawaniarzy. Wieczorem mały sprawdzian silnej woli, czyli kąpiel w temperaturze 4°C.
W nocy nie padało. O godzinie 7:10 temperatura wynosi 8°C, a wilgotność 100%. Zbieramy się. Wokół nisko wiszące chmury, nie pada i brak wiatru. Suszarki do włosów, w które wyposażone są łazienki działają doskonale. Udaje nam się dosuszyć pranie. Przy 100%-procentowej wilgotności nic nie miało szans wyschnąć.
wskazówka higrometru drgnęła
wilgotność 98% i nieznacznie jeszcze spada. Start około 10:20. Znów kiepska znajomość języków obcych (obustronna!) działa na naszą korzyść. Toby nie został policzony i zapłaciliśmy tylko za 2 osoby. Jednak ceny są tak wysokie, że trudno było z tego nie skorzystać.
Jedziemy w dół. Jest zimno, ale najważniejsze, że nie pada. W Sesto przejaśnia się. Słońce zaczyna grzać w plecy, ale powiewy wiatru są nadal zimne. Zatrzymujemy się tylko w Moso przy skrzynce pocztowej aby wrzucić kartki. I jedziemy dalej aż do San Cándido, a następnie ścieżką rowerową do Dobbiaco. Tam robimy zakupy prowiantu i w drogę do Misuriny.z Dobbiaco do Cortiny jest 29 km. Na początkowym odcinku droga jest dość ruchliwa. Za miejscowością Carbonin ruch znacznie się zmniejsza, kierujemy się na Misurinę. Niestety nastromienie rośnie do 12%. Po drodze doskonałe widoki na wspaniały szczyt Croda Rossa 3139m npm, masyw Monte Cristallo i Tre Cime.
droga do Misuriny
Droga jest dość stroma, serpentynami wiedzie na ogromne wypłaszczenie, na którym znajduje się jezioro Lago di Misurina. Camping znajdujemy łatwo. Leży przy drodze prowadzącej do schroniska Auronzo. Świeci słońce i jest bezchmurne niebo. W słońcu wydaje się, że jest bardzo ciepło, jednak termometr umieszczony w cieniu wskazuje tylko 14°C - jesteśmy przecież na wysokości 1750m npm. Początkowo chcieliśmy się nawet opalać, ale temperatura zaczęła spadać. Podczas obiadu było już 11°C. Opalanie skończyło się tym, że musieliśmy się cieplej ubrać, bo słońce zaczęło się chować za szczyty.
Na obiad standard - makaron i pomodori. Gotowanie makaronu jest strasznie paliwożerne i prawdopodobne nie wystarczy nam paliwa na następną porcję makaronu. Jedziemy więc na rowerach do Misuriny zobaczyć te porażające widoki z pocztówek. Przy okazji kupimy prowiant na jutro.
mur Sorapis
Widoki robią wrażenie, szczególnie doskonale widoczny z tej strony mur Sorapis, masyw po którym chcemy pospacerować. Niestety cukierkowe klimaty dostępne są tylko i wyłącznie na pocztówkach. Rzeczywistość jest dodatkowo upstrzona ingerencją człowieka, która niszczy niejednokrotnie przyrodę.
Supermarket SPAR czynny jest nawet w niedzielę, więc nie będziemy mieli problemów z zaopatrzeniem. Niestety nie ma stacji benzynowej. Trudno, będziemy jeść tzw. suchy prowiant. Na herbatkę paliwa nam wystarczy, a gorąca herbata na pewno się przyda, bo przy tak czystym niebie temperatura jeszcze spadnie. Jest 19:30, temperatura wynosi 8,9°C. Jeszcze kilka kresek w dół a zrezygnujemy z wieczornej kąpieli.
Wśród mieszkańców pola namiotowego widać duży kontrast ubraniowy. Ci, którzy właśnie zeszli z gór paradują jeszcze w krótkich spodenkach i klapkach. Obok nich przechadzają się osoby będące tutaj już kilka godzin, ubrane w kilka warstw polarów, czapki, Gore-TEX'y, a nawet w kurtki puchowe.
wieczorna kąpiel w 4°C
Warunki na polu raczej spartańskie, bez zbędnego wyposażenia i atrakcji, bez karawaniarzy - dla nich jest parking poza granicami pola namiotowego. Nareszcie jest cisza i spokój, którego nam ciągle brakuje po wspaniałym pobycie na campie w Altmünster.
Kąpiel w temperaturze 4-5 stopni to prawdziwy sprawdzian silnej woli. To prawie zima. Gorąca woda była przez około 4 min. Po zachodzie słońca temperatura szybko spada, osiągając około godziny 21-ej wartość 2°C. Tak niskie temperatury w nocy są za sprawą ogromnego układu wyżowego. Z naszych pomiarów i obliczeń wynikało, że ciśnienie atmosferyczne jest o 20 hPa wyższe od normalnego. Oby taki stan trwał jak najdłużej. Śpiwory mamy ciepłe, nie musimy się martwić ujemnymi temperaturami. Kładziemy się spać kilka minut po 21-ej.
12 sierpnia - dzień 18
Wejście na szczyt Monte Paterno 2744m npm.
dzień w skrócie
Pobudka w temp. -0,7°C. Szybko wstajemy i pakujemy rzeczy. Dzisiaj wycieczka na Monte Paterno 2744m npm. Śniadanie zjadamy przy schronisku Auronzo w iście kosmicznej scenerii. Droga prowadzi najpierw niewielką sztolnią a dalej trawersując górę Croda Passaporto. Wspaniała pogoda i dobra przeźroczystość pozwala nam dostrzec ze szczytu austriackie wierzchołki. Schodzimy korytarzami sztolni do schroniska Locatelii, a dalej do Misuriny. Powoli mamy dosyć słońca. Kolejny dzień pełen wrażeń. Jeszcze tylko chwila odwagi podczas kąpieli i można iść spać.
Dzień rozpoczął się od pomiaru temperatury. Termometr wskazuje +0,2°C. Po zmianie położenia czujnika, wcześniej był od zawietrznej, przysłonięty naszym namiotem, temperatura spadła do -0,7°C, co jest chyba bardziej wiarygodne, gdyż wszystko pokryte jest cienką warstwą szronu.
w drogę
Zapowiada się przepiękny dzień. Głęboki błękit nieba roztacza się nad naszymi głowami. Zachwyt ustępuje jednak odczuciu zimna. Ubieramy się we wszystko co mamy. Agata nieruchomo czeka w śpiworze na podniesienie się temperatury. Rzeczywiście temperatura trochę się podniosła, jest +2°C, ale na jej dalszy wzrost trzeba będzie poczekać aż słońce wyłoni się z nad otaczających nas szczytów. Jesteśmy bowiem w dość głębokiej dolinie, a więc nie nastąpi to szybko.
Dziś szykujemy się do wejścia na Monte Paterno 2744m npm. Atrakcyjny szczyt, znajdujący się w rejonie największego magnesu Dolomitów, jego symbolu - Tre Cime di Lavaredo. Wczoraj postanowiliśmy, że nie będziemy tracić czasu na śniadanie i na miejsce pierwszego posiłku wyznaczyliśmy schronisko Auronzo (2320m npm). Po za tym kto chciałby przygotowywać jedzenie w takich warunkach. Pakujemy sprzęt, jedzenie, wodę i o 7:45 ruszamy w drogę. Do schroniska Auronzo można dojechać samochodem bądź autobusem. Trochę żałowaliśmy, że nie wystarczyło nam determinacji w odszukaniu przystanku autobusowego w Misurinie. Było to dość trudne, bo przystanki nie posiadają zwykle rozkładu jazdy, a to niewiele by nam pomogło. Droga na plato jest płatna dla samochodów osobowych. Tam znajdują się ogromne parkingi, na których można pozostawić swój pojazd. Trzeba dodać, że droga jest wyjątkowo stroma - 16%-owy podjazd.Szlak pieszy prowadzi krótki fragment drogą asfaltową aby później odbić w prawo, ścinając serpentyny. Znacznie szybciej niż na campingu dostaliśmy się w strefę oświetloną przez pierwsze promienie słoneczne. Okazało się, że brakuje okularów Agaty. Przy dzisiejszej pogodzie jest to niezbyt dobra nowina.
Dojście do schroniska Auronzo było dla nas poranną rozgrzewką. Choć lepiej byłoby tutaj wjechać pierwszym autobusem.Schronisko jest raczej hotelem i restauracją. Brak ławek dla turystów zmusza nas do podjęcia konsumpcji w promieniach słońca na stalowej skrzyni. Wokół nas przewalają się tłumy ludzi różnej narodowości, wiek od 3 do 70 (a może więcej) lat. Zauważyliśmy też grupę z Meksyku. Mamy nadzieję, że Monte Paterno nie leży w granicach ich możliwości, bo wspinaczka będzie musiała przypominać końcowe 200m wejścia na Giewont z okresu szczytu popularności. W tej festynowo-kosmicznej, a to za sprawą krajobrazu, scenerii śniadanie smakuje wyśmienicie. Szczególnie dojrzewający ser z keczupem.
międzynarodowy korowód
Schroniska Auronzo i Rif. Lavaredo 2344m npm połączone są szeroką ścieżką. Ścieżka ta jak też kolejne szlaki prowadzące do schroniska Tre Cime A. Locatelli, a potem okrążając północne piargi Tre Cime di Lavaredo tworzą pętlę, którą cała ta pielgrzymka podąża.
Włosi, a można ich bezbłędnie rozpoznać po starannie dobranym wyposażeniu (spodnie, buty, czepeczki, plecaki) są we wspaniałych humorach, który i nam się udziela. Idziemy szybko, mijając kolejne grupy. Ten szlak stanowi spory kontrast w porównaniu z naszą poprzednią wycieczką. Zasługą jest panująca dziś wspaniała pogoda i oczywiście tłumy na szlaku.
Najwspanialsze szczyty Dolomitów od strony południowej nie wyglądają tak jak na pocztówkach. Rzadko fotografowie decydują się na ujęcia z tej strony - symbol to symbol. Przed schroniskiem Lavaredo zatrzymujemy się tylko na chwilę, obserwując grupy wspinaczy atakujących wschodnią igłę. Sądziliśmy, że północną ścianą o tej porze nie będzie się nikt wspinał (ze względu na temperaturę), jednak nic bardziej błędnego. Tam też już ktoś atakuje.
włoscy amatorzy ferrat
Na Monte Paterno chcemy się dostać drogą trawersującą szczyt Croda Passaporto 2701m npm. Droga bardzo przyjemna i atrakcyjna, na którą wybierają się również dorośli ze swoimi dziećmi. Trzeba dodać, że w przypadku dzieci na takich szlakach nie można mówić o jakichkolwiek oszczędnościach w sprzęcie.
Droga rozpoczyna się od wejścia w krótki odcinek sztolni a następnie ferratą, biegnącą wąską skalną półką trawersującą zbocze. Szlak o tyle atrakcyjny, że prowadzi raz z jednej, raz z drugiej strony Passaporto. Możemy ciągle delektować się nowymi widokami. Droga choć łatwa, nie nudzi. Spokój trwa do momentu połączenia się trzech szlaków na przełęczy. Ilość kierujących się na szczyt zwielokrotnia się, a właśnie w tym miejscu rozpoczynają się trudności techniczne, bardzo skromne z resztę. Dla niektórych amatorów ferrat był to moment aby popisać się przed kolegami w prędkości podchodzenia pod górę. Z przykrością trzeba stwierdzić, że Włosi używają stalowej asekuracji wyłącznie w celach wciągania się po niej na górę. Nie potrzebne są im żadne chwyty i stopnie. Za to w tej technice niezbędne stają się solidne rękawice i kaski, i to nie bynajmniej ze względu na odpadnięcia a na latające kamienie oraz niesamowity tłok jaki robi się podczas takich wyścigów. Widząc włoskiego turystę, można pomyśleć, że jest to osoba, która dba o własne bezpieczeństwo, posiadając: kask ochronny, bardzo wytrzymały i solidny zestaw do ferrat oraz równie solidne buty, które maja chronić nogi np. na piargach. Nic bardziej błędnego. Na ubezpieczonych stalowymi linami odcinkach aż roi się od niebezpiecznych sytuacji stwarzanych przez tych odpowiednio(?!) wyekwipowanych turystów. Najczęstszą zauważoną przez nas sytuacją było "wchodzenie" na tę samą pionową linę asekuracyjną kilku osób na raz (nawet czterech). W przypadku odpadnięcia znajdującej się najwyżej osoby spada cała grupa lecąc do najbliższej kotwy.Teraz wiadomo dlaczego na ferraty zaleca się sprzęt o najwyższych parametrach wytrzymałościowych.
Monte Paterno i wspaniała panorama
Wracając na drogę. Pozostało nam jeszcze pokonać kilkunasto metrową dobrze ubezpieczoną i wyposażoną w bardzo dobre chwyty i stopnie ścianę. Nic nadzwyczaj trudnego.Można bez trudu przejść całą trasę bez obciążania i pomagania sobie żelastwem, przy okazji delektując się wspaniałą skałą. Na szczycie tradycyjnie krzyż i kilkanaście opalających się osób. Zajmujemy jeden z oderwanych szczytów i rozglądamy się po okolicy. Widoki są doprawdy kosmiczne. Przeźroczystość pozwala zobaczyć nawet odległe szczyty w Austrii.
Identyfikujemy szczyty, robiąc przy okazji mnóstwo zdjęć. Robimy też małą przekąskę. Okolice naszego miejsca lustrują jacyś Włosi. Ku naszemu zdziwieniu jeden z nich ma na swych dłoniach rękawice ślusarskie rodem z polskich fabryk. Teraz już taki widok mnie nie dziwi.
atrakcyjna droga zejściowa
Postanawiamy opuścić wreszcie szczyt. Spora jeszcze grupa wspinających się czeka na przejście przez wąskie gardło w kluczowym punkcie. Są to Czesi. Oni odznaczają się trochę większym rozsądkiem niż Włosi. Sprawnie możemy się minąć i zejść niżej na przełęcz. Stąd schodzimy poszarpanym żlebem i rynnami na północną grań Monte Paterno. Droga jest bardzo efektowna i co dla nas jest najważniejsze biegnie w cieniu. Jest to szczególnie zacienione miejsce, sprzyjające zaleganiu śniegu. W około 1/3 grani wchodzimy w kompleks sztolni i podziemnych tuneli, w których co jakiś czas odbijają korytarze zakończone wykutymi w ścianach otworami. Co jakiś czas wychodzimy na którąś stronę grani i możemy podziwiać zmieniający się krajobraz. System tuneli sprowadza nas prawie do podstawy góry w pobliże schroniska Locateli. Tam chwilę odpoczywamy w cieniu.
Słońca mamy już dosyć. Po za tym brakuje nam jednej pary okularów i choć wymienialiśmy się podczas drogi, to jednak dzisiejszy dzień jest szczególnie słoneczny. Włosi smażą się na słońcu przed schroniskiem. Tutaj chyba nie wypada być nie opalonym.
Alta via Dolomiti
Jako drogę powrotną wybraliśmy szlak Alta via Dolomiti (nr 105), okrążający Tre Cime od północy. Jak na zakończenie wędrówki szlak trochę męczący, ponieważ przecina kilka schodzących w dół pomniejszych dolin i w dodatku o tej porze wędruje się cały czas pod słońce, które świeci prosto w twarz.
zapasy wody już się skończyły
Odcinek do parkingów koło schroniska Auronzo pokonaliśmy w godzinę i 15min. Liczyliśmy na autobus około 18-tej, jednak po wnikliwej analizie rozkładu jazdy nie było co liczyć na jakikolwiek transport. Czeka nas więc jeszcze zejście na camping. Nasze zapasy wody już się skończyły i podczas drogi powrotnej nie marzymy o niczym innym jak o tym aby słońce już zaszło i żeby się napić do woli, choćby wody z kranu. Poziom startowy, wysokość 1750m npm osiągnęliśmy dokładnie o godzinie 20-tej. Na campingu zrobiło się trochę tłoczno, przybyło namiotów i oczywiście samochodów. Obstawiamy temperaturę na noc. Niestety nie spadła poniżej 5°C.
13 sierpnia - dzień 19
Trasa: Misurina Rist. la Baita - przełęcz Passo Tre Croci 1809m npm - Alverá - Cortina d'Ampezzo camp Rocchetta
dzień w skrócie
Po pobudce urządzonej przez niemieckich motocyklistów musieliśmy wstać. Podczas pakowania podjechali do nas rodacy, którym zwolniliśmy miejsce i ruszyliśmy na przełęcz Passo Tre Croci. W godzinach sjesty dojechaliśmy do Cortiny d'Ampezzo naszego dzisiejszego celu. Po rozstawieniu namiotu na campingu udaliśmy się do miasteczka aby zrobić zakupy i zdobyć trochę informacji. Niestety zakup paliwa o tej godzinie okazał się niemożliwością. Musieliśmy obejść się bez ciepłej herbatki.
Wstaliśmy dosyć późno, choć pobudka była wczesnym rankiem i to nie bynajmniej przez autoalarm polskiego samochodu. Inteligencja niemiecka na motorach nie mogła sobie poradzić z cichym pakowaniem namiotu. Ale czego można wymagać od kogoś kto jeździ tak hałaśliwym pojazdem?
- my też jesteśmy z Polski
Słońce wyjrzało spoza szczytów, robi się coraz cieplej. Po śniadaniu i zakupach rozpoczęliśmy pakowanie. O tej porze temperatura jest na tyle wysoka, że można pozwolić sobie na kąpiele słoneczne. Już prawie byliśmy spakowani, kiedy w pobliże podjechał samochód na rodzimej rejestracji. Dżentelmen, który opuścił samochód zagaił angielszczyzną do Agaty opalającej się na ławce. Zanim otrzymał odpowiedź Toby odrzekł:- My też jesteśmy z Polski. Trochę było śmiechu, ale my mamy ułatwioną sprawę - patrzymy na rejestrację i już wiadomo o co chodzi, kto jest kto.
Są ze Szczecina i właśnie zakończyli 15-to godzinny rajd przez Europę w Misurinie. Trochę rozmawiamy wymieniając różne informacje między innymi strasząc dziewczyny zimnymi nocami. Toby zareklamował naszą stronę internetową. Jeśli udało Wam się, drodzy szczecinianie, nie zgubić naszego adresu i czytacie ten tekst, to możemy wam teraz powiedzieć, że wysokie, solidne buty w Dolomitach jednak się przydają - o czym na kolejnych stronach.
Passo Tre Croci 1809m npm
O 12-tej w południe start do następnego etapu, czyli Cortiny d'Ampezzo. Dziś nie musimy się śpieszyć. Do Cortiny jest zaledwie 12 km i jedna przełęcz - Passo Tre Croci.Na przełęczy robimy sobie zdjęcie. Aparat na statyw, samowyzwalacz i zaraz zdjęcie gotowe. Musimy jednak uważać na duże grupy kolarzy i motocyklistów. Jedni i drudzy mają wielką ochotę znaleźć się w naszym kadrze. Wreszcie udało się.Cała przełęcz to ogromny parking. Samochody stoją na każdym wolnym skrawku drogi. Nie można się dziwić, stąd startuje sporo szlaków na masyw Cristallo. Droga w dół bardzo przyjemna, z rozległymi panoramami na Tofanę, Cristallo i Sorapis. Jeszcze nie zdecydowaliśmy na co się jutro wybierzemy, więc być może któryś z widoków szczególnie nas urzeknie.
Cortina d'Ampezzo
W Cortinnie d'Ampezzo jeszcze trwa sjesta. Jako, że postanowiliśmy zrobić tutaj większe zakupy suwenirów, wskazane było by zlokalizowanie interesujących nas sklepów. Do tego dochodzą jutrzejsze plany górskie, które zadecydują o miejscu noclegowym - jako naszej bazy wyprawowej. Decyzje ważne i odpowiedzialne, ale jak tu o nich myśleć gdy wokół panuje niezwykły upał.Po zakupie mapy wiemy jaki będzie plan na najbliższe dni.
Agata: Przy zakupie mapy wychodzi małe nieporozumienie. Czarek tak wnikliwie oglądał mapy, że wybrał dwie z tym samym obszarem. Musieliśmy wrócić do sklepu i oddać jedną. Ale wszystko dobrze się skończyło i mieliśmy z powrotem 11 000 lirów - w przeliczeniu jeden nocleg dla jednej osoby.
Jutro idziemy na Tofanę (Tofana di Mezzo 3244m npm). Więc nie Sorapis i nie Cristallo, choć tego drugiego masywu trochę żałujemy. Jest też plan na dzisiejszy dzień, pełen ważnych działań z punktu widzenia jutrzejszego dnia. Najpierw jedziemy na camp Rocchetta, następnie wracamy do centrum ale już bez bagaży po prowiant, suweniry, informacje o autobusach i kolejce linowej oraz po paliwo do kuchenki.
suweniry i problemy z paliwem
Plan był szczegółowy i bez problemu przeszliśmy przez pierwsze jego elementy. Prowiant mamy, Toby z Agatą powrócili z prezentami dla siebie (Aga z butami z szarotkami a Tomasz z petzl'owskim kaskiem i kompletem karabinków na ferraty), kiedy ja obserwowałem ze spokojem główny deptak w Cortinie. Następnie jedziemy pod stację kolejki na Tofanę. Chcemy się zorientować w cenach i godzinach pracy, aby zadecydować o przydatności tego środka transportu w naszej wyprawie.
Słońce schowało się już za szczyty więc zrobiło się trochę chłodno. Najbardziej odczuwa to Agata, która decyduje się na powrót na camp. Prawdopodobnie się przegrzała dzisiaj. Pozostaje nam jeszcze zakup paliwa i też wracamy do bazy. Niestety, okazało się to trochę trudne. Wszystkie stacje, które znamy z kilku rund po miasteczku wydają się być bezobsługowe lub już nieczynne. Podjechaliśmy jeszcze raz pod stacje przy hotelu. Uprzejmy pan, który nie rozumie angielskiego ni w ząb tłumaczy nam, że chiuzo=open i następna stacja jest jakieś 6 km stąd na drodze prowadzącej stromo w dół. Nie jesteśmy aż tak zdeterminowani, wracamy do centrum. W Cortinie o tej porze (godzina 20-ta) wszystkie stacje są chiuzo i wszystkie są self-service. Minimalna kwota transakcji to 10000 L, bez wydawania reszty - nam niestety potrzebny jest niecały litr. Na stacji niedaleko dworca prosimy jednego kierowcę o pomoc i już moglibyśmy mieć problem z głowy, gdy okazuje się, że stacja rzeczywiście jest chiuzo (nieczynna), ze względu na uszkodzenia automatu pobierającego banknoty.
Z tego co udało się zauważyć na stacjach benzynowych w Cortinie jest bardzo trudno kupić paliwo po 19-tej, nawet rodowitym Włochom. Niestety konfrontacja automat-kontra-człowiek wypada zwykle na korzyść maszyny i nic nie można na to poradzić. Zrezygnowani wracamy na camping. Przy okazji chcemy rozszyfrować rozkłady jazdy autobusów podmiejskich, co również nie jest łatwym zadaniem. Rozkład jest uniwersalny. Pytanie tylko, czy zaznaczona pozycja jest nazwą przystanku. Nazwy przystanków (jeśli są to przystanki) powtarzają się kilkukrotnie. Dla nas nie znających zwyczajowych nazw jest to w pierwszej chwili trudne do rozszyfrowania. Po drugiej próbie wreszcie udaje się rozszyfrować metodę i wszystko staje się jasne. Nie możemy sobie pozwolić na testowanie metody na żywo. Dla pewności jedziemy na jeszcze jeden przystanek, tym razem koło naszego campingu. Wszystko OK.
Niestety nie napijemy się dziś herbaty. Przeglądamy jeszcze mapy i planujemy jutrzejszy wypad w góry.
14 sierpnia - dzień 20
Wejście na szczyt Tofana di Mezzo 3243m npm
dzień w skrócie
Dzisiaj wybieramy się na Tofanę. Wędrówkę zaczęliśmy od stacji Ra Vales, gdzie dostaliśmy się kolejką. Dalej idziemy Via Ferratą G. Olivieri, która ma wiele ciekawych odcinków. Szczególne wrażenie zrobił na nas trawers pionową ścianą. Docieramy na szczyt. Widoki są fantastyczne. Po odpoczynku zaczynamy schodzić. Najpierw przez skalne rumowisko, potem przez pola śnieżne a na koniec dwu kilometrowym piargiem. Droga zejściowa dostarczyła nam tak samo dużo wrażeń jak wejście. Po 11-stu godzinach wędrówki znajdujemy się na campingu.
Pobudka o godzinie 6:00 - Agata jak zwykle ;-) później, o 7-ej. Dzisiejszy plan, przynajmniej do godziny 9:35, jest taki: autobus do Cortiny o 8:06, tankowanie na stacji benzynowej - przyda się paliwo po powrocie z gór. Pierwszy wagonik kolejki startuje o 9-tej. Autobus przyjeżdża punktualnie. Wycieczka autobusowa jest przyjemna. Zaskoczyła nas tylko trasa, a mianowicie autobus dojechał do małej zatoczki, wykręcił i wrócił na poprzednią trasę, aby później odbić do centrum. Starsze panie, które wsiadają do autobusu, witają wszystkich oraz kierowcę - Ciao.
Tutaj niemożliwością jest podróżowanie bez biletu. Wsiada się przy kierowcy i kasuje bilet. Dlaczego nie można wprowadzić tego w Polsce. Po dojechaniu od centrum kierujemy się na stację benzynową. Bezproblemowo tankujemy na stacji koło dworca autobusowego. Ruszamy w kierunku kolejki. Przed stacją widać już pierwsze osoby. Po zakupie biletów pakujemy się do kolejki razem z ogromnym zbiornikiem wody. Jedziemy na drugą stację Ra Vales, do trzeciej dojdziemy pieszo, czyli na Tofanę.
kosmiczny krajobraz
Gdy wysiedliśmy przywitał nas kosmiczny krajobraz, czyli lądowanie na poziomie dwa. Dookoła sama skała, zero roślinności, a konstrukcja wyciągu podobna do statków kosmicznych, jakie znamy z filmów s-f. Smarujemy się kremami ochronnymi i ruszamy w drogę. Przed nami prawdopodobnie dwie grupy. Zdążamy w kierunku górnej stacji wyciągu. Tam wyprzedzamy pierwszą grupę.
Potem mała przeprawa przez pole śnieżne, aż dziwne, że śnieg utrzymuje się w tym rejonie ale dzisiejsza aura jest pewnie osobliwa. Słońce świeci bardzo wyraźnie, niebo jest bezchmurne. Całe szczęście, że dzisiaj nikt nie zapomniał okularów. Toby natomiast testuje swój nowozakupiony kask.
Via Ferrata G. Olivieri
Przed nami z mozołem wspina się para obładowana plecakami. Dochodzimy do przełęczy gdzie znajduje się krzyżówka ferrat Punta Anna i Via Ferrata G. Olivieri. Przypadkiem kierujemy się na łącznik na Punta Anna - bardzo atrakcyjny szlak prowadzący na szczyt. Z dołu widzimy jak pędzi jakaś grupka miłośników ferrat.
Okazuje się, że nie tędy prowadzi nasza droga, więc zawracamy, przepuszczając pędzących z dołu. Odnajdujemy zagubiony szlak. Pojawiają się pierwsze ubezpieczenia, pokonujemy drabinkę. Widoki są porażające. Za zejściem na szlak prowadzący na Punta Giovannina (2936m npm) zaczynają się kolejne fragmenty ubezpieczeń, prawdopodobnie są trudne do przejścia, bo utworzył się zator i niewielka kolejka oczekujących. Na szczęście możemy oczekiwać w cieniu, panuje tam przyjemny chłód. Toby jest zadowolony ze swojego kasku, nie odczuwa zupełnie upału.
trawers pionowej ściany
Początkowy fragment jest dość trudny, choć nie sprawił nam problemu - jest to dostanie się na tzw. pierwsze piętro. Następny trochę trudniejszy ale równie interesujący do miejsca, w którym ferrata przechodzi w trawers, także dobrze ubezpieczony.
Trawers jest zwieńczeniem tego trudnego odcinka. Nie byłoby w tym fakcie nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że prowadzi on wąską półeczką, a właściwie ryską. Agata idzie pierwsza. Trawers ma bardzo słabe stopnie oraz głębokie poziome pęknięcie na chwyty. Dodatkową atrakcją jest fakt, że droga idzie kilkudziesięciometrową pionową ścianą, a że koniec ferraty ginie nam za załomem początkowo nie wiadomo jak długo będą trwać tak mocne wrażenia.
Następnie kontynuujemy trawers ogromnego kotła ścieżką biegnącą lekko poniżej poszarpanej grani w kierunku widocznych umocnień przeciwlawinowych. Tutaj droga zaczyna piąć się stromo do góry. Za naszymi plecami odsłania się widok na odcinek, który właśnie pokonaliśmy. Przy okazji uzupełniamy zapasy wody w potoczku zasilanym prawdopodobnie z pól śnieżnych znajdujących się dużo wyżej - o źródła raczej trudno. Nad górnym pasem umocnień mijamy grupę tych samych Włochów, którym się tak strasznie spieszyło. Zasięg telefonów komórkowych we Włoszech jest doskonały, więc co jakiś czas widzimy włoskich turystów z telefonami przy uchu toczących długie głośne rozmowy. Wolni od takich problemów wyprzedzamy naszych sprinterów. Na niebie pojawiły się niewielkie obłoki chroniące nas przed upałem. Pogoda jest raczej stabilna więc nie ma obaw, że zaskoczy nas deszcz.
Możliwe, a nawet wskazane jest przejście tego odcinka wykorzystując chwyty i stopnie nie trzymając się liny asekuracyjnej jak poręczy, co z pasją stosują Włosi. Identyczna sytuacja panuje w Tatrach jeśli chodzi o łańcuchy, ale mniejsza o Tatry.Grupa Włochów idąca za nami na tym odcinku asekurowała się nawet z liny. A już myśleliśmy, że będą nas poganiać. Widocznie nie wszyscy traktują identycznie chodzenie po górach - a może to tylko wyjątek na potwierdzenie reguły (tej z poręczą).
spotkanie na 3000m npm
Nieco powyżej dochodzimy do chłopaka i dziewczyny z wypakowanymi plecakami, z którymi już kilka razy mijaliśmy się na szlaku. Rozpoczynamy rozmowę, w trakcie której okazuje się że są ze Słowenii. Są tak samo jak my oczarowani Dolomitami, choć u nich istnieją góry równie piękne. W planach mają nocowanie w biwaku Baracca degli Alpini (2922m npm), stąd też mają tyle bagażu. Zatrzymali się w celu posilenia się, my natomiast na miejsce posiłku wybraliśmy sam szczyt. Właśnie niedaleko tego miejsca minęliśmy po raz pierwszy swoje 3000m npm - o godzine 13-tej. Ruszamy dalej do szczytu już niedaleko.
Na kilkadziesiąt metrów przed samym szczytem zaczęli pojawiać się pierwsi amatorzy mocnych wrażeń - czyli osobnicy którzy wjechali na szczyt kolejką i penetrują jego okolice z braku ciekawszego zajęcia, podczas oczekiwania na zjazd. Znaczny obszar szczytu i okolic ogrodzony jest palisadą z lin - wyznacza to bezpieczny teren do poruszania się dla tych wszystkich, którzy wjadą tu kolejką.
Tofana di Mezzo 3243m npm i rozgadani Włosi
Dochodzimy do szczytu, na którym jest oczywiście krzyż. Widok jest fantastyczny, robimy zdjęcia i identyfikujemy szczyty. Toby zwraca uwagę na "bunkiero" w dole obok pola śnieżnego. Po kilku minutach pojawiają się Włosi (ochrzczeni przez nas "sprinterami"), okazują się bardzo sympatyczni. Grupę tworzy dwóch mężczyzn i nastolatka. Trochę trudno nam się rozmawia, ponieważ my znamy tak włoski jak oni angielski, ale Włosi to bardzo rozmowny naród więc nie ma większych problemów. Jest bardzo wesoło. Chwalą się swoim wynikiem czasowym Tofana di Mezzo przez Punta Anna - 5:20 godziny, które widzieliśmy na zegarku takim jak ma Toby. Stąd ten ich pośpiech na szlaku. Powodem pośpiechu mógł być jeszcze fakt, że drogę zejściową zastąpią zjazdem kolejką. Tak właśnie chodzi się po Dolomitach.
Cezar: Na informację, że jesteśmy Polkami, brodacz chce się upewnić czy nie jestem Bońkiem. Niestety o Małyszu chyba nic nie słyszeli, ale nie dziwię się im. Gdyby nie Adam mało kto by pamiętał, że istnieje taka dyscyplina jak skoki narciarskie.
perspektywy zejścia
Pojawiają się również na szczycie Słoweńcy. Chyba spotkali swoich rodaków. Gratulujemy im wejścia. Czas się zbierać. Będziemy schodzić szlakiem z przełęczy pomiędzy Tofana di Mezzo a Tofana di Dentro. Szlak biegnie zachodnią stroną grani. Pierwsza próba nie udana - przeoczyliśmy znaki szlaku zejściowego, ale po chwili go odnajdujemy. Szlak grania nie jest specjalnie trudny, choć mało bezpieczny ze względu na kruchość materiału skalnego. Całość odcinka ubezpieczona jest stalową liną. Na przełęczy zaczyna się nasz szlak okrążający Tofana di Mezzo i Punta Giovannina od zachodu i kierujący się do schroniska Giussani (2580m npm) na przełęczy Fontananegra. Droga prowadzi przez skalne rumowisko, wiec trzeba się liczyć z tym, że nie zobaczymy tutaj żadnej wyznaczonej ścieżki.
pędzący debile oraz pola śnieżne
Za nami granią pędzą jacyś debile. Niektórzy wyposażeni w reklamówki, biegną prawdopodobnie do biwaku Baracca degli Alpini. Domyślamy się że będzie tam dziś jakaś libacja - trochę szkoda sympatycznych Słoweńców. Dzieciarnia wjechała pewnie kolejką a teraz pędzi aby zająć lepsze miejsca, strącając kilka głazów, które ściągają za sobą niewielkie lawinki. Niektóre z kamieni osiągają odległe pole śnieżne. Całe szczęście, że nie byliśmy w linii niespodziewanego ataku.
Pomimo to i tak schodzi się fatalnie. Weszliśmy na pole śnieżne. Kopiemy sobie stopnie i ostrożnie schodzimy w dół. Przydało by się trochę lepsze wyposażenie. Przejście tego śnieżnego odcinka, który nie wydawał się być długi zabrało nam około 40 minut. Idziemy dalej po skalnym rumowisku, które przeszło w gruby piarg. Pod warstwą kamienia i tłucznia zauważyliśmy grube pokłady czarnego lodu. Czyżby zalążki lodowca?
Dochodzimy do drugiego pola. To nie jest już takie strome jednak i tak nie ułatwia nam to wędrówki. Co jakiś czas mijamy kamienne kopczyki, które świadczą o tym że idziemy dobrze. Słońce przypieka, szczególnie dokuczliwe było na płatach śniegu. Na samym szlaku żywego ducha. Ale widzimy ślady tzn. że czasami ktoś tędy chodzi. Obchodzimy teraz zachodnie stoki Tofane di Mezzo. Ścieżka czasami wznosi się nieznacznie do góry.
przeprawa przez 2-u kilometrowy piarg
Dochodzimy do miejsca, które zapadnie nam w pamięci na bardzo długo - około 2 km piargu. W oddali widać już ścieżki biegnące prawdopodobnie koło schroniska do którego zmierzamy. Odcinek piargu jest bardzo niebezpieczny ze względu na wyzwalanie kamiennych lawin. Idziemy w znacznych odstępach, wolno aby nie strącać na siebie kamieni. Aga początkowo trawersuje piarg przyległą obok ścianą i idzie jej całkiem nieźle. Niestety żleb rozszerza się i dalsze kontynuowanie drogi w ten sposób staje się niemożliwe. Trzeba rozpocząć zjazd piargiem. Nie ma jednoznacznej dobrej metody na to. Sposoby są różne w zależności od rodzaju i wielkości kamieni tworzących piarżysko. Jedną z metod jest zejście zygzakiem o bardzo dużej długości ramion - chyba najbardziej łagodna forma. Po za tym metoda jest czasochłonna, wycieńczająca, monotonna oraz nużąca - jeśli taki spacer trwa odpowiednio długo to może być również niebezpieczna.
Cezar: Ja wypracowałem metodę kontrolowanego zjazdu, polegającego na długich krokach (na jedną nogę) w dół i krótkotrwałego jechania w lawinkach około 1-1,5 metra. Należy wybierać tę część piargu która ma możliwie duże ale nie większe niż pięść kamienie. Natomiast drobnicy należy unikać, ponieważ przy dłuższych zjazdach będziemy się zapadać. Mniejsze kamienie będą wpadać nam do butów i dodatkowo utrudniać wędrówkę. Powyższy sposób jest chyba najbardziej efektywny, z tych które znam.
tragedia w górach
Na odcinku piargu również trafiły się małe zaśnieżone obszary.Gdy byliśmy w połowie piargu do naszych uszu dobiegł warkot śmigłowca. Toby obserwuje zdarzenie. Śmigłowiec robi kursu co jakieś 20 min - to chyba jakaś poważna akcja. Zawsze świadomość, że komuś nie udało się powrócić z gór o własnych siłach powoduje przygnębienie.
Aga ma problemy, musimy na nią czekać. Ma już dość schodzenia a jest dopiero w połowie drogi. Przydały by się lepsze buty, albo skarpety ;-) których to nie zabrała ze sobą z namiotu. Cóż, opalanie łydek kosztuje cierpienia. Dobrze, że schodzimy w cieniu. Trochę odpoczniemy od słońca, ale nie na długo. Zbliżamy się do końca piargu i wyjdziemy na słońce. Dalej ścieżka zawija do schroniska. Cała okolica usiana jest ruinami schronisk, a może fortyfikacji. Wygląda trochę jak starożytne miasteczko azteckie. Dochodzimy do schroniska przed którym jest dość tłoczno, może ze względu na bliskość lądowiska i całej akcji ratunkowej. Odpoczywamy chwilę i ruszamy dalej. Droga jest jeszcze bardzo długa.Ze schroniska wiedzie w kierunku doliny szerokim chodnikiem. Chyba widzieliśmy jednego osobnika, który miał zaparkowany motocykl obok schroniska. Szlak jest dobrze utrzymany ale za to bardzo długi. W dole widać kolejny, ale nie ostatni z punktów pośrednich prowadzących na camping.
końcówka maratonu
Skracamy sobie czasem serpentyny, choć najczęściej skróty są piarżyste, a piargów mamy już dosyć. Idziemy już w cieniu, po drodze robiąc chyba ostatnie już dziś zdjęcia. Rozmawiamy, wymieniając na świeżo wrażenia, a było ich sporo. Myślę, że nie warto byłoby zjeżdżać kolejką w dół. Ze zjazdu niewiele byśmy zapamiętali. Droga powrotna mimo sporego trudu jaki włożyliśmy w jej pokonanie była równie atrakcyjna jak wspinaczka. Doszliśmy do parkingu i drogi. W to miejsce można swobodnie dojechać samochodem. Niestety autobusy tu nie kursują. Idziemy dalej. Wędrówka ścieżką turystyczną nieznacznie skraca drogę, jednak samo schodzenie staje się już bardzo męczące. Ścieżka wiedzie przez lasy do miejscowości Pocól. Potem fragment skrótem w okolice campingu. W lesie między drzewami jest już ciemno. A gdy wychodzimy na polanę niedaleko campingu jest już noc.
Agata: Na polanie dostrzegamy z Czarkiem kogoś leżącego. Podejrzenie pada na Tobiego - pewnie robi zdjęcie. Tylko co on fotografuje w takich ciemnościach? Gdy podeszliśmy trochę bliżej okazało się, że to nie jest Toby, tylko jakaś parka baraszkuje sobie korzystając z ciepłego wieczoru :-).
Nareszcie dochodzimy na miejsce. Jest godzina 21:11. Dzisiejsza wędrówka trwała chyba ponad 11 godzin.
15 sierpnia - dzień 21
Dzień odpoczynkowy.
dzień w skrócie
Po wczorajszej wędrówce odpoczywamy. Pogoda dopisuje można się opalać i zrobić przepierkę. Popołudniu wycieczka do centrum Cortiny na małe szaleństwo lody i cappucino. Wieczorem natomiast pyszna uczta, na której nie zabrakło włoskiego wina musującego.
Dzisiaj odpoczywamy. Obżeranie się na max'a, opalanie i przepierka to elementy przedpołudnia. Potem zamierzamy się wybrać się do Cortiny, aby poczuć atmosferę tego miasta, poobserwować trochę ludzi a może nawet jeszcze kupić jakieś pamiątki. Przy okazji pozwoliliśmy sobie na odrobinę szaleństwa, czyli lody a Agata dodatkowo cappucino. Zrobiliśmy również zakupy na wystawną kolację, przecież dziś jest świąteczny dzień, co daje się też zauważyć na ulicach. Kupiliśmy ogromnego arbuza, wino w butelce, pyszny twaróg i bułeczki na śniadanie.
plan kolejnych dni
Na camp wracamy pieszo. Na miejscu szykowanie uczty oraz snucie planów na następne dni. Po analizach map doszliśmy do wniosku, że wejście na Civettę będzie dla nas zbyt kłopotliwe z powodu sporego oddalenia od możliwych miejsc noclegowych. Stąd też wybraliśmy dojazd pod Marmoladę.
Jednocześnie wczorajsze wyjście w góry udowodniło nam, że śniegu w Dolomitach jest dość dużo i nasze wyposażenie jest zbyt skromne aby wchodzić na główny szczyt Marmolady. Będąc na Tofanie widzieliśmy potężny lodowiec tego masywu. Mało atrakcyjne wydaje się wejście i zejście tą samą drogą. Aby zamknąć pętle musielibyśmy iść lodowcem. Niestety brak raków oraz długiego odcinka liny eliminuje taki wariant. Marmoladę trzeba zostawić na inny wyjazd.
16 sierpnia - dzień 22
Trasa: Cortina d'Ampezzo - Pocól - przełęcz Passo di Falzarego 2105 - Cernadoi - Collaz - Rucava - Caprile - Saviniér di Laste - Rocca Pietore - Col di Rocca - Bosko Verde - Pian - Sottoguda - Malga Ciapela
dzień w skrócie
Ruszamy w kierunku Marmolady. Z Cortiny jedziemy na przełęcz Falzarego, a dalej do Malgi Ciapeli. Podczas zjazdu odkrywa się przed nami masyw Civetty. Temperatura wzrasta. Męczy nas upał i ciągłe podjazdy. Chyba idzie zmiana pogody. Za miejscowością Sottogudą wjeżdżamy do głębokiego wąwozu. Choć promienie słoneczne tam nie docierają to i tak ciężko się jedzie, gdyż nastromienie drogi wzrosło. Docieramy na super oblegany camping.
Temperatura o 8:00 wynosi 16,5°C. Ruszamy w kierunku Marmolady.
ulubiony camp Polaków?
Agata: Przy regulowaniu rachunku, bardzo mile przywitał mnie pan w recepcji. Znał nawet kilka słów po polsku i bardzo dobrze wymówił słowo Łódź. Widocznie Polacy często bywają na tym campingu. Świadczyły o tym recenzje naszych rodaków wywieszone w recepcji, którzy bardzo sobie chwalili to miejsce oraz obsługę.
kolejna przełęcz - 2105m npm
Od razu na dzień dobry mamy stromy podjazd bardzo ruchliwą drogą wylotową z Cortiny w kierunku przełęczy Falzarego. Droga jest tłoczna ale bezpieczna, przynajmniej dla nas. Sypią się lusterka, szkiełka kierunkowskazów. Całe szczęście, że dzieje się to na środku jezdni. Nas samochody mijają w bezpiecznej odległości. Szybkość wznoszenia jest znaczna, jednak okupiona zmęczeniem. Czasem jedziemy nawet trochę szybciej od nieobciążonych niczym amatorów kolarstwa, a kolarzy jest tutaj sporo, tak jak motocyklistów.
Na przełęczy robimy sobie pamiątkowe zdjęcia i odpoczywamy. Jest stosunkowo ciepło, temperatura wynosi 19°C. Z kamienia przy kapliczce posilając się obserwujemy pewną parę z walizkami oczekującą jak się okazało na taxi. Chyba nic bardziej nie mogłoby zaskoczyć jak widok na ponad 2-tysiącznej przełęczy taxi, jadącego jeszcze do oddalonego o 4 km schroniska. Wyglądają jakby przed chwilą wysiedli z samolotu. Po około 20 min zaczęli machać na każdy przejeżdżający samochód. A po jakimś czasie gość zaczął wykonywać nerwowe telefony. Czyżby do jakiejś centrali przewozowej?
Z przełęczy można dostać się kolejką linową na szczyt Pizo Lagazuoi 2752m npm. Wagoniki kursują w zależności od ilości chętnych, pokonując bardzo szybko trasę.Po odpoczynku i regeneracyjnym posiłku wkładamy ciepłe ubrania i w dół. Droga zjazdowa jest bardzo atrakcyjna, trochę tuneli i oczywiście fantastyczne widoki. Początkowo powietrze próbuje nas wychłodzić jednak im jesteśmy niżej tym staje się coraz bardziej ciepłe. Nagle wpadamy w bardzo gorące masy powietrza i trzeba zrzucić z siebie docieplacze.
okropna spiekota i spojrzenie na Civettę
W Cernadoi mamy dylemat którą drogą jechać do Rocca Pietore. Po chwili namysłu wybieramy lewe (wschodnie zbocze). Obie drogi należą do atrakcyjnych widokowo. Po drodze odkrywa się przed nami masyw Civetty. Po zjechaniu z przełęczy dopada nas upał. Panuje okropna spiekota. Słyszymy bicie zegara. Jest dokładnie 16-ta. Nie zatrzymujemy się i jedziemy dalej. Z mapy wynika, że do końca naszego dzisiejszego celu będzie pod górę, a w dodatku to okropne gorące powietrze strasznie męczy. Z przyjemnością więc jedziemy krótkimi zacienionymi odcinkami. Przy miejscowości Col di Rocca i przed najcięższym podjazdem zatrzymujemy się aby odpocząć.
Leżymy na trawce przy drodze zjazdowej do miejscowości delektując się cieniem. Biometr jest niekorzystny, nie ma złudzeń, to musi się zakończyć gwałtowną zmianą pogody. Wszyscy mamy już dość tego upału i podjazdów z tak ciężkimi bagażami. W takiej chwili przekrada się myśl : "Czy takie połączone w swych celach wyprawy (jazda rowerem i chodzenie po górach) mają sens?" Ja wierzę, że tak. Mnie brakuje tylko przełożeń a sama determinacja nie pomaga.
wąwóz Serrai di Sottoguda
Ruszamy po mniej więcej godzinnym leżeniu w chłodnej trawce. Ostatecznie nie było tak źle. Podjazd był stromy ale do przeżycia. Wydaje się teraz, że nawet jest trochę chłodniej. W najbliższych miejscowościach nie widać sklepów spożywczych. Liczymy, że może w Sottoguda znajdziemy sklepy. Stąd też zbaczamy w tej miejscowości z drogi głównej przejeżdżając przez centrum. Czynnych sklepów ani śladu ale za to trafiamy do bardzo głębokiego wąwozu Serrai di Sottoguda - super atrakcji turystycznej.
Dno wąwozu zamknięte jest dla ruchu samochodowego. Mogą w nim poruszać się tylko piesi i rowerzyści. Panuje w nim chłód i nieustający szum potoku, a nad naszymi głowami, gdzieś wysoko przelatuje droga z której zboczyliśmy. Natomiast droga, którą jedziemy cały czas pnie się do góry w stopniu uniemożliwiającym nam jazdę, musimy kawałek podprowadzić. Po dojeździe do Malgi Ciapeli od razu kierujemy się na camping około 2km.
Malga Ciapela
Miasteczko wydaje się być malutkie. Camping z kolei wypchany po brzegi. Początkowo nawet nie chcą nas przygarnąć dopiero informacja, że jedziemy na rowerach coś ruszyła. Z miejscem dla namiotów nie jest tak źle. Rozbijamy namiot pośrodku placu. Na campingu namierzamy sklep, ceny w nim dość wysokie, ale do przyjęcia. Jednak postanawiam sprawdzić jak jest w mieście. Jadę tam rowerem a Toby z Agatą rozbijają nasze obozowisko.
Miasteczko faktycznie małe. Sklepy znajdują się tylko na obszarze przyległym do hotelu. Odnajduję supermarket. Ceny w nim obłędne. Większość artykułów mogłaby zastąpić suweniry dla rodziny. Dwukrotnie odwiedzam sklep, ale rezygnuję z zakupów. Sprawdzam również przystanki autobusowe, które są jednak pozbawione rozkładów jazdy. Wcześniej nie zauważyliśmy też aby jakiś autobus mijał nas na tej trasie. Przy kasie kolejki linowej oprócz cen można znaleźć prognozę pogody na najbliższe dni. Zapowiadają burze jutro po południu. Jednak trudno jest zidentyfikować dokładnie nasze położenie na tej mapie. Wracając do namiotu robię zakupy trzeba coś zjeść. Po powrocie bierzemy się za gotowanie.Na campingu pora wieczornych kąpieli, więc Włosi spacerują w szlafrokach.
Ceny: maślanka VIPITENO - 0,9Euro; jogurt VIPITENO - 2,3Euro;
Temp. na przełęczy 19°C. Temp. za przełęczą, okolice Rocca Pietore 26-28°C w cieniu - odczuwalne gorące powietrze.
17 sierpnia - dzień 23
Via Ferrata Eterna przez Punta Serauta - 2962m npm
dzień w skrócie
Nie sądzę by można było opisać ten dzień w kilku zdaniach oraz czy było by to celowe. Zapraszam do zapoznania się z wydarzeniami tego dnia - zapraszam w podróż na Punta Serauta.autor - Cezary Śliwakowski.
Rano widać pierwsze zmiany pogody. Niebo w barankach zapowiada zgodnie z prognozami pogorszenie pogody. Wybieram się przed śniadaniem na poszukiwanie przystanków autobusowych. Niestety, żadnego śladu. Zakupy, śniadanko: bułki, pomidory, ser i herbata. Postanawiamy wejść na Punta Serauta. Kotleś-Agata rezygnuje z trudów wejścia. Nie ma sposobu aby ją namówić.
Mamy drobne kłopoty ze spakowaniem się, ponieważ niebo zrobiło się bezchmurne i słońce przypieka bez litości. Ciepłe rzeczy przy takiej pogodzie to zbędny balast, jednak zdążyliśmy się już nie raz przekonać o tym, że pogoda w Alpach potrafi zaskoczyć. Z trudnością udaje nam się dopchnąć prowiant i wodę. Najmniejszy problem stanowią okulary, przy takiej ekspozycji trzeba je zabrać gdyż lodowiec może nas oślepić. :-).
Wreszcie startujemy.
Postanowiliśmy początkowo skrócić sobie drogę z campingu do szosy ale wszędzie był teren prywatny i musieliśmy skapitulować. Dochodzimy do drogi asfaltowej. Jest tak stromo, że trudno jest iść, a co dopiero jechać rowerem. Jechałem tym fragmentem rano ale nie wydawał się tak stromy. Jadący obok nas kolarze bardzo mocno pracują. Wydaje mi się, że niektórzy mają zbyt ciężkie przełożenia ale jak trzeba trenować, to nie można sobie odpuszczać. Upodobaliśmy sobie szczególnie jednego, który nie dawał sobie zupełnie rady na tym podjeździe - być może wychodziły skutki jakiejś imprezki. Co 100-200 m robił sobie przystanki. Postanowiłem, że go dojdziemy i choć odległość stale malała, to ciągle był jeszcze zbyt daleko by poczuć naszego ducha rywalizacji. Słońce grzeje równo tak, że i nam jest ciężko.
Zatrzymujemy się na chwilę by sprawdzić gdzie rozpoczyna się szlak. Okazuje się, że zejście pozostało jakieś 500m za nami. Dziwne, bo niczego nie zauważyliśmy.
Pierwotnie, plan zakładał wejście doliną Antermoia na przełęcz koło górnej stacji kolejki i dalej granią na Punta Serauta. Szczerze mówiąc, to nie chce nam się wracać, a na przełęcz nie jest już tak daleko, stamtąd moglibyśmy spróbować wejść na szczyt od drugiej strony - z przełęczy Fedaia.Postanawiamy - idziemy na przełęcz drogową. Po minucie marszu mija nas autobus. Zatrzymuje się na przystanku, który jest niestety zbyt daleko aby do niego dobiec na czas. Okazuje się, że nie mieliśmy szczęścia. Kiedy doszliśmy do przystanku obok na ścianie zauważyliśmy rozkład jazdy, pierwszy rozkład jazdy od Malga Ciapela, a może od Rocca Pietore. W ten sposób zaoszczędziliśmy kilka tysięcy lirów i straciliśmy trochę cennego czasu.Przed nami serpentyny, które pokonujemy skrótem, przecinającym kolejne zakosy. Docieramy wreszcie do przełęczy drogowej Fedaia na 2057m npm.
Znalezienie szlaku prowadzącego na początek ferraty nie jest proste, bo ścieżka jest nieprzetarta i trzeba polegać na mapie i kompasie. W 1/2 odcinka pod ścianę zatrzymujemy się w zacienionym miejscu by ubrać się w uprzęże i trochę się posilić.Wreszcie docieramy na miejsce startu. W perspektywie najbliższych godzin będziemy mieli przyjemność wspinania się tą prawie 600 metrową ścianą.
Via ferrata Eterna
Początek ferraty widać już z dala. Oznaczony jest dużą, wymalowaną na skale literą F. Tuż obok startuje stalowa lina asekuracyjna, w którą się wpinamy i ruszamy do góry. Początek trasy biegnie dość stromą ścianą. Wspinaczka jest bardzo satysfakcjonująca. Dużo chwytów i stopni, bardzo dobre tarcie. Skała mocno związana.
Szybko wznosimy się do góry, pozostawiając za sobą nitkę drogi na przełęcz. Po około 200m nachylenie trochę słabnie, ale nie na tyle by popsuć dobrą zabawę. Idziemy ciągle do góry, tylko czasami fotografując. Z resztą krajobraz jest niezmienny. Od czasu do czasu trafia się fragment, w którym trzeba wytężyć umysł i rozpracować kolejne ruchy, ale dodatnio wpływa to na nasze samopoczucie. Z takiej perspektywy nasze wejście na przełęcz drogową było czysto sportowe i nie potrzebne. Teraz widać którą ścieżką należało podejść pod ścianę. Startuje ona już przy pierwszych serpentynach nowego odcinka.
pierwsze oznaki zmiany pogody
Około 2/3 wysokości szczytu dalsza droga zaczyna trochę nużyć. Ciągle ten sam krajobraz, te same trudności techniczne. Jest około 15-tej, zauważamy pierwsze oznaki zmiany pogody. Od zachodu widać niebieskawy horyzont. Wygląda na to, że chmury przesuwają się na północ więc ta fala przejdzie obok nas. Jak jest na kierunku południowym nie wiemy, wszystko przysłania nam szeroki stok.
Przyśpieszamy podejście, bo schodzenie tą samą drogą nie będzie należało do przyjemnych biorąc pod uwagę opady. Wydaje się, że szczyt jest już tuż, tuż - ale nie, to kolejne spiętrzenia. Idziemy tak szybko jak się da, przy zachowaniu maksymalnej ostrożności i asekuracji. Przed szczytem zaczyna się kolejna porcja wspinaczki. Trasa jest dość urozmaicona - przepaściste trawersy, przejścia wąską poszarpaną granią, to w górę to w dół. Wyraźnego szczytu nie widać. Jeszcze nie pada, wieje tylko wiatr. Zachmurzenie wzrasta. Idzie burza.
błyska się
Błyska się. Liczymy sekundy do grzmotu. Z wyliczeń wychodzi, że odległość wynosi 3km. Nie jest dobrze. Przypadkiem dochodzimy do szczytu, a może to nie jest szczyt? w każdym razie nic wyżej nie widać. Trzeba zmiatać stąd, bo to nie jest dobre miejsce na przeczekiwanie burzy. Chmury przykrywają doliny z lewej strony. Wieje ciepły wiatr, który coraz bardziej się wzmaga. Nagle poczułem kopnięcie podczas przepinania karabinków na kotwie. Stalowa lina się elektryzuje! to nie wróży nic dobrego.Dochodzimy do jakiejś przełączki a właściwie szczerby. Po przeciwnej stronie poniżej z prawej widać wykutą skalną nyżę. Postanawiamy w niej przeczekać burzę. Pakujemy się do tego skalnego zagłębienia wypinając lonże z lin stalowych i odpinając je od uprzęży. Błyska się ale jest w normie, nie pada. Przechodzi bokiem. Czekamy nadal, przegryzając w tym czasie po bułce z serem. Przeciera się, wyruszam na rekonesans.
grad
Wracam na szczerbę, wyglądam na drugą stronę doliny. Rozwiało już chmury i mgły widać dno doliny oświetlone słońcem. Niestety nie widać dokładnie południowej części nieba, skąd napływają chmury. Kieruję się więc w drugą stronę szlaku. Kiedy jestem obok koleby spadają pierwsze krople deszczu, jego szum narasta zaskakująco szybko. Chyba nie zdążę nic więcej zobaczyć. Wchodzę do naszej kryjówki. Deszcz przeradza się w grad o średnicy 5mm.
Teraz rozpadało się na dobre. Lodowe kuleczki spadają w dół żlebami i rysami zbierając się w naturalnych zagłębieniach w ścianach i na półkach. Kiedy już pierwsza fala zdawała się kończyć grad uderzył ze zdwojoną siłą, lód był już większy, około 1cm. Jest tuż przed 17-tą. Czasami słychać grzmoty, ale gdzieś daleko. Czekamy, obserwując okolicę. Zauważamy, że odległy od nas masyw Sella jest lekko pokryty śniegiem. Śnieg na południowych stokach, w środku lata? Może to tylko złudzenie, albo jakieś wapienne skały. Bieli przybywa z minuty na minutę. To jest padający tam grad. Muszą to być całkiem pokaźne ilości. Ciekawe jak wygląda nasz stok, z pieczary mało można zobaczyć. u nas też pada, i to całkiem nieźle.Lodowy granulat przesypuje się w dół nie mogąc utrzymać się już na półeczkach. Kaskady lodu szumią monotonnie.
Obserwujemy biegnącą gdzieś w dole nitkę drogi z przełęczy. Wypatrujemy motocyklistów. Jeśli się pojawią, to znak, że tam w dole już nie pada i są dobre warunki. Pada jeszcze długo, z małymi tylko przerwami, ale chmury wciąż wiszą nisko. Przestało wreszcie padać, z dołu dobiega do nas słaby ryk motorów. W czasie gradobicia przeanalizowaliśmy nasze położenie. Do schroniska i górnej stacji kolejki jest niedaleko, ale droga wiedzie poszarpaną granią, której stopnia trudności nie znamy. A czas ucieka. Podejmujemy próbę dalszego przejścia. Szybko mijamy kolejne kotwy, cały czas się asekurując, bo wszystko jest mokre, śliskie i zimne. Czujemy powiewy zimnego powietrza, mieszające się z pozostałościami ciepłego frontu. W tym zderzeniu frontów jesteśmy my. Pamiętając upał na dole, nie można się dziwić tak gwałtownych wyładowań.Tylko dlaczego tak szybko? Liczyliśmy, że nastąpi to trochę później.
rzut oka na lodowiec
Ciemnych chmur wokół nie brakuje, ale nie pada i nawet wydaje się, że na dłużej. Przemieszczamy się szybko, zostawiając za sobą szczyt. Teraz widać go wyraźnie. Wreszcie widać lodowiec Marmolady. Obraz, który pamiętam, to jak jedna klatka z filmu. Jeden rzut oka. Ogromna ilość śniegu z niewielkimi powierzchniami niebieskiego lodu z wyraźnymi trasami zjazdowymi wykonanymi przez ratraki. Stacja kolejki też jest widoczna. W dobrych warunkach tę odległość pokonuje się w kilka minut ile zabierze ona nam, trudno powiedzieć. Jakieś 150m dalej na przeciwległej ścianie jest spora pieczara. Żeby udało się tam dojść.
trzeba uciekać z grani
Zsunąłem z głowy kaptur aby mieć lepszą widoczność i swobodę ruchów. Włosy na głowie są jakoś dziwnie nienaturalne naelektryzowane, nie dają się rozładować. To strasznie denerwujące uczucie nie daje mi spokoju. Błyska się co chwilę i grzmi. Wszystko bardzo blisko. Trzeba uciekać z grani.
Szlak schodzi ostro w dół na lewą stronę grani pionowym kominem. Silny deszcz uderzył znienacka. Zabezpieczenia w kominie są mocno zdewastowane. Przejście tym fragmentem w taką pogodę, kiedy pada deszcz i płynie w nim woda, a w dodatku podczas szalejącej burzy, jest szczególnie niebezpiecznie.Idę pierwszy. Mijam pierwszą przepinkę i schodzę dalej. Jest strasznie ślisko, zbyt ślisko. Tracę stopnie. Nie udaje mi się wyhamować trzymając się liny i jadę w dół bez kontroli prawdopodobnie do najbliższego przelotu, jakieś 1,5m. Uderzyłem w coś łokciem i udem. Na szczęście nic się nie stało. Bez wpiętej w poręczówkę lonży mój lot nie skończyłby się tak szczęśliwie. Łokieć, wiadomo, trochę boli, ale trzeba schodzić dalej - bardziej ostrożnie. W podstawie komina szlak w skręca lewo na półkę. Na łuku, kilka metrów dalej wybita jest płytka ale dość szeroka pieczara. Tutaj przeczekamy. Ulewa przybiera na sile. Cały czas grzmi.Wciskamy się w zagłębienie, jest dość płytkie i niskie, ale wystarczy. Siedzimy w kucki. Stalową linę poręczówki mamy na wysokości twarzy w odległości około 50 cm. Na szczęście jest tutaj sucho, nigdzie nie cieknie woda. Odpięliśmy mokre lonże. Spodnie też mamy mokre, woda dostała się do butów. To był chyba najgorszy i najtrudniejszy jak dotąd odcinek.
suchy trzask
Pioruny walą bardzo blisko. Co chwilę jednostajny szum deszczu rozdziera huk grzmotu, spotęgowany przez skały i przepaście. Nagle ogromny rozbłysk, trzask i grzmot. Wszystko nie trwało więcej niż sekundę. Dwa zdarzenia, pierwsze i ostatnie, bardzo dobrze nam znane. Suchy trzask skojarzony przez Tobyego jako spust migawki, był prawdopodobnie przeskokiem iskry na linie poręczowej. Na szczęście wygląda na to, że centrum burzy jest po przeciwnej (zachodniej) stronie grani, za naszymi plecami. Czekamy. Lecą minuty. Jest zimno. W taką pogodę przydałyby się nieprzemakalne spodnie, cóż jedyne co posiadamy to kompletnie przemoczone getry z PowerDry. Przed nami nisko wiszące, na linii naszego wzroku, kłębowisko granatowych chmur. Przesuwają się to w lewo, to w prawo. Czasem kierują się wprost na nas, wtedy robi się obłędnie zimno i choć w oddali widać oświetloną słońcem dolinę u nas pada i grzmi nieustannie.Tak mija kilkadziesiąt minut oczekiwania na poprawę. Gdzieś tam w dole po prawej stronie biegnie trasa zejściowa, którą będziemy musieli pokonać. Stąd nie wygląda to na łatwe zadanie. Na razie trzeba dostać się do schroniska. W nogach zaczynam czuć mrowienie. Muszę wstać, bo dłużej nie wytrzymam. Mrowienie sięga połowy uda, ledwie stoję na nogach. Czuję jak ciepło spływa w dół. Getry pokryły się drobniutką rosą - zaczynają schnąć.
Rozglądam się wokół. Przybyło jeszcze gradu. Teraz wyraźnie bieli się na ścieżce, prawie jak zimową porą. Jest pochmurno i szaro, ciągle pada. Burza trochę się oddaliła - 3-5km, ale pojedyncze błyskawice uderzają w odległości poniżej 1 km. Trudno podjąć decyzję o kontynuacji marszu.Wreszcie ruszamy. Nie ma co czekać. Ruch nas trochę rozgrzeje, oby nic więcej. Przerwa w nawałnicy trwa może 2min. Z trudem udaje nam się dotrzeć do pieczary, którą zauważyliśmy z grani ponad 2 godziny temu.
Pieczara jest przelotowa z dość dużą komorą boczną po prawej stronie. Tutaj schronienie jest doskonałe. W ekstremalnie złych warunkach można tu nawet przenocować. Na razie nie ma podstaw o tym żeby myśleć o takich rzeczach. Przy wejściu do pieczary od strony stacji kolejki znajduje się tablica informacyjna - początek ferraty Eterna przez Punta Serauta, średni czas przejścia 6 godzin. Gdyby nie nieustające burze weszlibyśmy tutaj w 4 godziny. Obok mosiężnej tablicy znajduje się też znak zakazu przejścia, jak się później okazało byliśmy w skrajnej komnacie Włoskiego Muzeum Fortyfikacji Wojennych na Punta Serauta, a zakaz dotyczył zwiedzających.
Mamy szczęście, że schronienie jest przestronne i suche wewnątrz, nie musimy siedzieć w kucki. Pioruny uderzają w odległości 200-300 metrów od nas, całości dopełnia solidny deszcz z gradem. Centrum burzy chyba od strony Marmolady, choć czasem grzmot rozdzierający monotonny szum ulewy słychać tuż za plecami. Temperatura gwałtownie się obniżyła. Przejmujące zimno staje się szczególnie dotkliwe gdy stoimy w przeciągu, obserwując dolinę, którą będziemy schodzić. Martwi nas stopień zaśnieżenia dna doliny oraz jej głębokość - 600m w dół, prawie pod naszymi stopami. Być może będziemy musieli pokonać ten bardzo stromy odcinek w ciemnościach.
Schronisko - stację kolejki widać jak na dłoni. Kiedy tam się dostaniemy? czy są szansę zmniejszenie się opadów? Mijają kolejne minuty.Jest beznadziejnie zimno. Trzęsę się z zimna. Od około 3 godzin w ruchu byliśmy może około 10-15 minut. Coraz bliżej do momentu kiedy zacznie się ściemniać. Burze nie słabną ani na chwilę. Nawałnice idą jedna za drugą. Po ruchach chmur wydaje się, że to jedna burza krąży ciągle nad nami. Najwięcej zamieszania jest po stronie lodowca. To przez niego jest tutaj taki kocioł.
Mam obawy co do możliwości odnalezienia szlaku zejściowego w ciemnościach. Co prawda z przełączy schodzi kawałek ferraty, ale jest chyba krótki. Toby wyciąga czołówkę, studiujemy mapę, by dokładnie znać kierunek naszej drogi i punkty charakterystyczne.Stacja kolejki kompletnie nieoświetlona. Wydaje nam się to trochę dziwne, bo powinno być tam schronisko. Chyba, że schronisko zamykają wraz z odjazdem ostatniego wagonika w dół.
Reminiscencje z grani:
Jeśli schronisko było by czynne i ktoś powiedziałby nam, że nie ma szans dotrzeć na camp w takich warunkach, to psycha siadłaby mi całkowicie. Na szczęście nie było nikogo. Nic nas nie zdekoncentrowało i nikt nie odebrał nam chęci zmierzenia się z trudnościami i wygrania tej konfrontacji. Do końca zachowaliśmy wiarę we własne możliwości i doświadczenie w radzeniu sobie z przypadkowymi trudnościami.
nie można pozwolić sobie na żaden błąd
Nagle przestaje padać. Huk grzmotów dochodzi do nas ze znacznym opóźnieniem jak na taka pogodę. Ruszamy bez zwłoki. Trochę ruchu dobrze nam zrobi, dreszcz zimna trzęsie naszymi rękoma. Oby tylko nagle nie lunęło.
Idziemy szybkim krokiem po półce całkowicie zasypanej gradowym granulatem. Trzeba uważać. Ruchy wykonujemy automatycznie, ale precyzyjnie i dokładnie. Nie można pozwolić sobie na żaden błąd, na żadną fuszerkę w asekuracji. Dokładne przepinki - zawsze przynajmniej jeden karabinek jest wpięty do liny. Pędzimy trawersem grani. Pod półką przepaść, która nie wiadomo gdzie się kończy. Jest już szaro. Widoczność kiepska. Włączamy czołówki.
Udało nam się dojść do przełęczy. Tutaj kończy się lina. Trzeba polegać na sobie. Niedaleko zauważyliśmy jakąś poręczówkę biegnącą szeroką półką. Kierunek pokrywał się z naszym odczytanym z mapy. Po kilkunastu metrach z ciemności wyłaniają się kolejne pieczary. W niektórych zauważamy nawet całkiem niezłe wyposażenie - stoły, leżanki, mundury, flagi czerwonego krzyża itp. Trafiliśmy na trasę muzeum. Musimy się wycofać, ta droga nie jest dobra. Nie mamy czasu na zwiedzanie. Trzeba szukać drogi zejściowej przed kolejną burzą. Niestety ciągle czujemy jej bliskość, a nasza wysokość niezmiennie, trochę ponad 2900m npm. Błyskawice od czasu do czasu rozświetlają niebo. Kierujemy się na budynek stacji. Nie ma żadnych problemów, bo przełęcz jest rozległa.
przełęcz Serauta 2950m npm
Jest już ciemno, w zasadzie noc, a przed nami widok jak na terenie czernobylskiej elektrowni - Blok B. Huczy wiatr, a do tego biało. Warunki śniegowo lodowe jak w zimie. Może to i lepiej, że jest tutaj tak biało, wyraźniej widać załamania terenu. Krążymy wokół stacji. Atmosfera mocno przygnębiająca. Nie ma żywego ducha.
Od południowej strony tego betonowego klocka znajdujemy początek ferraty. Wpinka i od razu ruszamy w dół. Liny strasznie długie i luźne. Powyrywane kotwy pośrednie wydłużają odcinki pomiędzy przelotami do 50-ciu a nawet więcej metrów. Strasznie nas buja na tych linach, czasami biegną bardzo gładkimi ścianami, czasem zbyt stromo. Mimo to nie rezygnujemy z asekuracji. Marna, a nawet bardzo marna ale nas uspokaja. Od czasu do czasu błyski rozświetlają całą dolinę. Na ułamek sekundy jest jasno jak w koszmarnie słoneczny dzień. Na szczęście błyski są coraz rzadsze, a pomruki są prawie niesłyszalne.
W pośpiechu pokonujemy teren, który w obecnej sytuacji jest dość trudny, a może nawet niebezpieczny. O pomyłkę nie trudno - strącony kamień, przerwana lina, chwila nieuwagi mogą nas całkowicie zablokować. Ciągle w dół, a końca nie widać. Może lepiej, że jest ciemno, bo z kolejnymi krokami mamy nadzieję, że teren będzie łatwiejszy. Wysokościomierz pokazuje jednak co innego, obniżamy się bardzo wolno. Wolniej niż nam się wydaje, niż byśmy chcieli.Dochodzimy do bardzo niejasnego miejsca. Lina biegnie pionowo w dół i ginie gdzieś poza zasięgiem naszych czołówek. Proponuję odpiąć się od liny i pójść łukiem, który też ginie gdzieś w ciemnościach. Trudno powiedzieć co jest lepsze. Toby nalega by trzymać się poręczówki, bo nawet gdy nie jest mocno przytwierdzona to jednak wyznacza szlak. Puszczam go przodem. Ja nie czuję się na siłach by eksperymentować w trudnym terenie, ból łokcia mocno osłabia mi całe ramię. Toby rusza w dół. Pomagam mu maksymalnie ściągając linę w prawo, wisząc na lonży zapierając się nogami o spore głazy. Schodzi. Po kilku metrach mówi, a właściwie krzyczy (wszystko skutecznie zagłusza wiatr i szum potoku) o jakiejś pieczarze przez która trzeba się opuścić - będzie próbował. Siup... i zniknął gdzieś za załomem. Na dole widać poruszające się światło czołówki. Po chwili światełko świeci w moją stronę, a Toby coś krzyczy. Huk zwalającego się w dół potoku wszystko zagłusza. Jak na tak długi lot mówi raczej żwawo, więc z nim wszystko OK.
Pytam go czy można to obejść łukiem, lecz odpowiedzi kompletnie nie rozumiem. Słychać tylko szum wodnej kaskady. Trudno, trzeba podjąć ryzyko. Odpinam się od poręczówki i idę swoim wariantem nieubezpieczany. Sprawdzam każdy chwyt, jest stromo. Powoli dochodzę do uskoku, który z poprzedniego miejsca były poza zasięgiem latarek. Przy krawędzi uskoku odnajduję poręczówkę. Kilka metrów poniżej stoi Toby. Schodzę na dół. Toby relacjonuje mi swoje zejście.
pola śnieżne, piargi i poszukiwania szlaku przez kosówkę
Zbliżamy się do pola śnieżnego. Tutaj ferrata się kończy. Zaczynają się trudności innego typu. Do swobodnego poruszania się po takim terenie potrzebne są przynajmniej kijki i solidne buty. My niestety nic takiego nie mamy.Najgorszy jest początek, aby wejść na pole śnieżne trzeba przekroczyć głęboką szczelinę. Początek jest stromy, schodzimy twarzą do stoku podpierając się rękoma o zgranulowany śnieg. Schodzimy już ładnych kilka minut, a pokonaliśmy może 1/10 odcinka. Trochę poniżej pole lekko się wypłaszcza. Stosujemy kontrolowany ślizg boczny, ta metoda znacznie przyśpiesza zejście. Trzeba jednak uważać by nie stracić równowagi. Czasami jakaś odległa błyskawica rozświetla niebo. Jak na razie nic nie zapowiada kolejnych burz, jednak sam spokój też może być niepokojący. Pole jest bardzo długie, ponad 600m. Kierujemy się na zwężenie śnieżnego jęzora, nieopodal ogromnych skał - z góry wyglądały jak zwykłe głazy. Z bliska są ogromne, wielkości sporego pokoju.
Chyba niedawno ktoś szedł tą drogą, widać jeszcze rozmywające się ślady. Przy krawędzi śniegu szukamy szlaku. Udaje się go odnaleźć. Dolina jest zbyt szeroka by można było pokonać ją na wprost. Lepiej jest posuwać się szlakiem. W ciemnościach bardzo trudno jest go utrzymać. To co doskonale widoczne jest w dzień, w świetle czołówki nie zawsze jest jednoznaczne. Wiele punktów charakterystycznych ginie w ciemnościach. Znów szukamy szlaku, schodząc jednak ciągle w dół. Dolina zaczyna się szybko rozszerzać. Kluczymy miedzy ogromnymi głazami. Pomimo, że odnajdujemy co jakiś czas "pamiątki z wojny" np. aluminiowe puszki po napojach, to jednak nie wydaje nam się by kiedykolwiek tędy dreptał jakiś człowiek. Zatrzymujemy się by przestudiować mapę i określić nasze położenie. Niebo jest czyste, widać wszystkie gwiazdy, przy okazji również okoliczne szczyty dobrze odcinają się na rozgwieżdżonym niebie. Gdy na chwilę wyłączamy latarki, wokół panuje doskonała czerń.
Z mapy wynika, że niedługo powinniśmy dojść do strefy roślinności, jednak tego nie jesteśmy pewni na 100%. Robimy trawers w prawo i po około 40 m odnajdujemy znaki szlaku. Teraz ścieżka jest wyraźniejsza choć jej szerokość jest nie większa niż 30cm. Szybko dochodzimy do obszaru kosówki. Zaczyna się istny taniec, szlak kluczy gęstym zygzakiem. Droga znacznie się wydłuża. Z pewnością nie uda nam się dotrzeć do namiotu o północy.
Nie ma co narzekać, gdyby nie udało nam się odnaleźć tej wątłej ścieżki szlakowej, prawdopodobnie nie moglibyśmy opuścić doliny - no, chyba, że mielibyśmy maczety i świeży zapas sił. A zmęczenie jest znaczne. Zatrzymujemy się na chwilę i posilamy się suszonymi owocami, popijamy wodę. Mamy jeszcze po bułce z żółtym serem, ale na konkretny posiłek zatrzymamy się dopiero po dojściu do drogi asfaltowej na dole.Wędrujemy tak przez około 1 godzinę. Robi się ciepło, to raczej za sprawą obniżania się naszej wysokości.
Na jednym z zakrętów dostrzegamy światła hotelu znajdującego się przy drodze na przełęcz. Radość z tego faktu trwa krótko, bo okazuje się, że musimy zejść jeszcze około 400m w dół. Zdejmujemy GoreTEX'y i ruszamy dalej. Ścieżka biegnie teraz bardzo stromo, jest zabójczo wąska, szerokości przeciętnego buta. Musimy uważać na obrywy, ruchome kamienie, wystające korzenie. Co jakiś czas tracimy równowagę, ślizgamy się bez kontroli. Co za przeklęta ścieżka, prawdopodobnie autorstwa samego Reincholda Messnera. Buty znowu mamy mokre, ale jesteśmy wreszcie na dole. Musimy tylko dojść jeszcze do drogi. Przechodząc w poprzek łąki trafiamy jeszcze na okresowy strumień. Naszym butom już nic nie zaszkodzi, jednak wypada odnaleźć jeszcze bród. Wreszcie jesteśmy na drodze. Zatrzymujemy się nieopodal hotelu. Zgodnie z wcześniejszym założeniem mamy zamiar skonsumować ostatnie 2 bułki i kawałek sera żółtego.Nagle błysk, grzmot i na chwilę przygasa światło. Musiało uderzyć w linię wysokiego napięcia. Oj, czuję, że to jeszcze nie koniec. Dopiero teraz zauważamy, że już 1/3 nieba przykryta jest chmurami. Nie ma co tracić czasu na delektowanie się smakołykami. Pakujemy pośpiesznie rzeczy i pędzimy w dół chodem Roberta Korzeniowskiego. Burza przybliża się. Do namiotu pozostały jeszcze 2 km.
jest 1:16 - to nareszcie koniec
Maszerujemy równo. Po całym dniu łażenia po kamieniach, spacer po asfalcie jest wielką przyjemnością. Jesteśmy już na wysokości dolnej stacji kolejki, a to dopiero połowa drogi. Zaczynają padać pierwsze krople. Zakładamy kurtki. Bardzo słusznie, bo po chwili już solidnie leje. Maszerujemy dalej. Zabrakło nam kilku minut, by powrócić w suchych ubraniach. Pogoda nie była dla nas dziś łaskawa. A może nie powinniśmy narzekać, bo udało nam się jednak szczęśliwie powrócić z tak niebezpiecznej wędrówki? Jest godzina 1:16. Na campingu w niektórych przyczepach pali się jeszcze światło. Idziemy prosto do namiotu. Agata wita nas z radością i ulgą. Wreszcie będzie mogła spokojnie spać. Toby w pełnym rynsztunku rusza pod prysznic. Ja opowiadam w skrócie naszą historię. Po 30 min. przestaje padać. Jeszcze tylko kąpiel i spać. Jutrzejszy dzień koniecznie musimy przeznaczyć na odpoczynek.
18 sierpnia - dzień 24
Dzień odpoczynkowy.
dzień w skrócie
Po burzowej przygodzie dzisiaj odpoczywamy. Zresztą na jazdę i tak nie byłoby szans, ponieważ cały czas pada. Z tego też powodu obiad gotujemy w kąciku kuchennym ogólnego użytku. Po obiedzie wypogadza się i słońce zaczyna miło przygrzewać. Można podsuszyć rzeczy i trochę się powygrzewać. Radość trwała do 16-tej, o której znowu zaczęło padać.
Wstaliśmy bardzo późno, a to z dwóch powodów. Pierwszy nie wymaga komentarza, wydarzenia wczorajszego dnia mówią same za siebie. Drugi powód jest prozaiczny, po prostu pada, leje non-stop.Po przebudzeniu się z miejsca kontynuujemy opowieści z poprzedniego dnia, czyli komentarze tego co się wydarzyło. Około 12:30 opuszczamy namiot by zrobić zakupy. Nie wiemy dokładnie o której tutaj zaczyna się sjesta. Szkoda byłoby więc czekać z obiadem do 15-tej. Ciągle pada. Najgorzej wygląda sprawa obuwia. Jeśli nie wyjdzie słońce, to nic nam nie wyschnie.
Obiad gotowaliśmy na kuchence gazowej w kąciku kuchennym w pomieszczeniu ogólnego użytku w którym znajdowała się min. pralnia i suszarnia. Pomieszczenie to jest dosyć duże, więc nikt sobie nie przeszkadza. Oprócz pana, który postanowił wysuszyć swoje przemoczone buty suszarką do włosów. Urządzenie wyło i huczało. Pan był bardzo uprzejmy i bawił rozmową wszystkie panie robiące pranie. Trudno było tam wytrzymać jednak możliwość zrobienia sobie posiłku, bez tłoczenia się w namiocie, zwyciężyła nad spokojem i rozsądkiem. Obiad szykowaliśmy dość długo, około godziny. Ten czas wystarczył a by niebo się przetarło i przestało padać. Z gorącym obiadem w dłoniach pośpiesznie opuściliśmy pomieszczenie. Udało nam się zakończyć zmagania w kuchni przed finałem suszenia butów.
Słońce jednak wyszło
Nagle wyszło Słońce, ogrzewając wszystko swymi promieniami. Wszystko wokół zaczęło parować. Wszystko co się dało poddaliśmy słonecznej penetracji.Po obiadku postanowiliśmy trochę powygrzewać się i zajęliśmy miejsca na karimatach. Jeszcze nigdy podczas tego wyjazdu nie czekaliśmy na słońce z takim utęsknieniem. Na campingu pojawili się polscy wspinacze podróżujący dwoma samochodami. Wymieniliśmy pozdrowienia i uwagi o pogodzie. Tego dnia nie ruszaliśmy się w ogóle poza obszar campingu. Totalny wypoczynek.
Około 16 zachmurzyło się znowu i zaczęło padać. Nie zrażeni pogodą, ucięliśmy sobie drzemkę w namiocie. Tego wieczoru kładziemy się wcześnie spać.