5.05.2013 - 147km
6.25 dolara do przodu. Rano w FF znalazłem piątaka pod kasą, potem pod sklepem jakiś dziadek dał mi dolara sam nie wiem za co. Może już wyglądam jak włóczęga ;) Pod koniec dnia na drodze czekała na mnie ćwierćdolarówka. Niezłe szczęście jak na jeden dzień. Ludzie znów kilka razy zaczepiali na drodze, pytali skąd, dokąd i po co? Zazwyczaj na koniec słyszę ich ulubione słowo AWESOME! Po za tym dzień jak co dzień. Wstaję rano, jadę pod koniec dnia szukam kawałka spokojnego miejsca na nocleg i idę spać. Wieczorem dość ciężko było znaleźć takie miejsce. Wszędzie domy, psy, farmy oraz dużo tabliczek Keep Out, No Tresspassing czy moja ulubiona Privat Property. Dziś cały dzień z drogą numer 80 West. Przyjemna, w miarę spokojna, dosyć płaska i niezbyt kręta. Najbardziej dziś przeszkadzał wiatr, do 17:00 non stop z przodu, potem jakby ustał. Prędkość od razu wzrosła z 14-17 do 23-25km/h.
172.78km, 16.7śr, 62.2max, 2890m w górę, 10:17:17
Po wczorajszym odpoczynku od jazdy ze względu na ulewne opady deszczu dziś zaszalałem. Nie pierwszy raz po krótkiej regeneracji w kolejnym dniu zajeżdżam się na maxa. I tak też było dziś. Z Asheville wyjechałem tuż po siódmej. Na niebie przez białe pierzaste obłoki przebijało się słońce. Było nawet ciepło jak na tą godzinę. Praktycznie od początku miałem lekko pod górkę. Nie sądziłem, że drodze zaliczę dodatkowo dość wysoką przełęcz. Po około 70km wjechałem na 1300m i nie oznaczoną przełęcz. Końcówka to nawet 10% więc było co kręcić.
118km, 1150m w górę
Wieczorem przeszła sucha burza, trochę błysków i hałasu bez deszczu. Rano obudziłem się prawie nie zmęczony i w suchym namiocie. Podczas codziennej porannej kawy w McD zaczepił mnie facet, trochę pogadał i wręczył 20 dolców na śniadanie. Dzień zaczął się ciekawie... Potem wcale nie było gorzej. Ponownie wiało mi w plecy więc kilometry pokonywałem dość szybko. Przez cały dzień trzymałem się również wąskiej i spokojnej drogi. Ze wszystkich przejechanych do tej pory stanów Północna Karolina podoba mi się najbardziej. Najspokojniejsze drogi, najwięcej zielonych terenów i w góry w które wjadę już jutro.
Pobyt w takich luksusowych miejscach jak hotele bardzo rozleniwiają. Rano czułem się zmęczony i wciąż niewyspany ale niestety trzeba było wstać i ruszyć w dalszą drogę. Zanim to jednak nastąpiło czekało mnie jeszcze śniadanie w towarzystwie Bruce'a, właściciela apartamentu w którym mogłem się przespać. Tylu możliwości na wybranie sobie menu na śniadanie jeszcze nie widziałem. Szwedzki stół zajmował całą salę. Do wyboru było dosłownie wszystko co można sobie zażyczyć na najważniejszy posiłek dnia. Od słodkich bułek, przez musli, owoce, jogurty, omlety, gofry po ryby, mleko, ciasta i wiele innych pyszności.
Po długich i dość męczących przygotowaniach, szczególnie przed samym wyjazdem w końcu nadszedł kolejny etap wyprawy. Dojazd do lotniska oraz przelot do USA. Ostatnie kilka dni przed dniem wyjazdu to normalne szaleństwo. Pomimo, że przygotowania rozpocząłem pod koniec grudnia czyli wystarczająco wcześnie aby pozapinać wszystko na ostatni guzik to na kilka dni przed zaplanowaną datą wyjazdu zawsze wyskakuje coś niespodziewanego co utrudnia i przedłuża przygotowania. Nie inaczej było i tym razem.
Polecieć na drugi koniec świata, aby męczyć się długą jazdą na rowerze i żywić się kolejnymi porcjami makaronu z makaronem? Pedałować wiele dni przez zaśnieżone góry Alaski, czujnie rozglądając się za głodnymi niedźwiedziami? I w dodatku robić to za własne pieniądze, a co gorsza, dla przyjemności? Dla większości z nas to czyste szaleństwo, ale na szczęście nie dla Piotra Strzeżysza!
Na festiwalu Travenalia ma mieć miejsce premiera nowej książki Piotra Strzeżysza zatytułowanej Makaron w sakwach, wydanej nakładem wydawnictwa Bezdroża. Po opowieściach prosto z najwyższych gór świata, dróg Tybetu i Ladakhu, które można przeczytać w książce Campa w sakwach, czyli rowerem na Dach Świata (2011), czas na relacje z rowerowych przygód po obu Amerykach.
Za Piotrem 2700 km. Zakończył już podróż po drodze, zwanej Alaska Highway i będzie teraz poruszał się na południe w stronę Vancouver. Tym razem już bez spotkań z niedźwiedziami, może dlatego, że spadł śnieg i misie wreszcie poszły w wyższe partie gór szykować się już do zimowego snu...
Po przeprawie przez zasypane drogi w okolicach Fort Nelson, znów jedzie w późnojesiennej aurze. Z dnia na dzień robi się jednak coraz zimniej, tym bardziej więc trzeba się pospieszyć i zdąrzyć dojechać do Vancouver przed nadciągającą zimą.